0
TikTak 4 czerwca 2015 08:52
Często słyszy się o Japończykach a ostatnio również o Chińczykach - odbywających podróż
typu "Europa w tydzień" albo "Poznaj Francję we wtorek".
My, Europejczycy powinniśmy mieć na to swoją odpowiedź.
W związku z tym przygotowałem następujący plan podróży:
* lecimy do Pekinu i zwiedzamy go przez dwa dni,
* z Pekinu przez kolejne dwa dni podróżujemy pociągiem do Lhasy,
* prawie dwa dni w Lhasie,
* cztery kolejne dni - podróż samochodem przez Tybet, po kolei:
Shigatse, Tingri, Mount Everest Base Camp do Kodari przy granicy z Nepalem,
* w Kodari rano przekraczamy granicę Chiny-Nepal, wynajmujemy auto i po południu jesteśmy w Kathmandu,
* trzy dni w stolicy Nepalu i samolotem do Delhi,
* no i na koniec trzydniowy objazd: Jaipur, Agra, Delhi, czyli tzw. Złoty Trójkat
* do domu wylatujemy z Delhi.

Plan udało się zrealizować.
Cieniem na całości położyło się trzęsienie ziemi w Nepalu, w którego środek dokładnie wpakowaliśmy się.
Dzięki dużej dozie szczęścia, jednak nie zakłóciło to podróży.

Budżet całej imprezy nie przekroczył 10 tys./os., wliczając wszelkie koszty, w tym wizy, ubezpieczenia, bilety lotnicze,
permity tybetańskie.
Za bilety lotnicze Warszawa-Pekin, Delhi-Warszawa zapłaciliśmy w Emiratach 2 tys. / os.
Największy koszt stanowiła podróż przez Tybet, razem z pociągiem Pekin-Lhasa trzeba było za nią zapłacić aż 4.2 tys.

PS. Relację rozpocząłem na innym forum. Chciałbym jednak ją przenieść i kontynuować tutaj. Przepraszam.

-- 04 Cze 2015 09:01 --

Że z Chiny są inne, to zorientowaliśmy się od razu, gdy tylko wkleili nam wizy do paszportu.
- kurcze, mamy nieważną wizę, stwierdził Zbyszek, zanim zorientował się, że wpisana tam data
jest poprzedzona malutkim napisem "enter before".
- ma Pan nieaktualną wizę, stwierdził urzednik na Okęciu, zanim pokazałem mu to, czego nie
nie widział Zbyszek,
- your china visa is invalid, zauważył arabski pogranicznik przy przesiadce w Dubaju,
i tak za każdym razem, gdy tylko ktoś chciał tą wizę sprawdzić.

Natomiast chińska odprawa celno paszportowa poradziła sobie z tym dokumentem bez mrugnięcia okiem.

Ostatnim napisem, jaki dane było mi czytać ze zrozumieniem była tablica na lotnisku: "Taxi 2nd floor".
Potem znajomość alfabetu łacińskiego do niczego już przydatna nie była.
Podobnie zresztą jak znajomość języków obcych, poza mandaryńskim chyba tylko.

Zgodnie z internetowymi zaleceniami ominęliśmy wszystkich taksówkowych naganiaczy, dotarli
szczęśliwie na postój, na który kierował wspomniany, ostatni po ludzku napisany drogowskaz.
Walizki upchaliśmy do bagażnika pierwszej z brzegu taksówki.
Było nas czworo, bagażu trochę i właściciel na uszczęśliwionego naszym towarzystwem raczej nie wyglądał.
Coś nam próbował tłumaczyć, ale w końcu zniechęcił się, zrezygnowany machnął ręką i siadł za kółkiem.
Okazało się, że adres naszego hotelu wraz ze wskazówkami dojazdu wydrukowany po chińsku to
dokument bez którego w Pekinie przepadlibyśmy na amen.

Zapłaciliśmy tyle, co pokazał taksometr plus opłata za autostradę plus napiwek,
czyli 130RMB, na nasze pieniądze będzie ok. 80 PLN.
Lotniskowi naganiacze chcieli na dzień dobry 300RMB.

Napiwek był jak najbardziej zasłużony - hotel znaleźliśmy sobie w hutongu a tu uliczki
wąskie, ledwo samochód się mieści i do tego tłumy spacerowiczów.
"Beijing Traditional View Hotel" miał cokolwiek przydługą nazwę, ale tak tutaj już
mają: "Plac Niebiańskiego Spokoju", "Pałac Najwyższej Harmonii" i trzeba przywyknąć.

Image
Beijing Traditional View Hotel z zewnątrz. W środku też jest stylowo.

Miejsce na nocleg okazało się udane - wieczorem po hutongach przyjemnie się powłóczyć.
Warunki zakwaterowania też w porządku, hotel jest na booking.com.

-- 04 Cze 2015 09:09 --

Wolne popołudnie po przylocie zagospodarowaliśmy na hutongi.
Było łatwo, bo wystarczyło wyjść za próg hotelu.
Uliczki wąskie, ludzi bardzo dużo, sklepy, sklepiki, knajpki najrozmaitszego kalibru
i asortymentu.

Image
Image

Do tego kolorowe lampiony, co kawałek wydobywająca się skądś muzyka, jednym słowem
przyjemne okolice do pospacerowania.
Powodów do jakichś specjalnych zachwytów jednak nie ma i gdyby ktoś miał się tu specjalnie
taszczyć z odleglejszego miejsca, to wydaje mi się - szkoda fatygi.

Image

Nazajutrz planowaliśmy wycieczkę na Wielki Mur do Mutanyu i w drodze powrotnej - Pałac Letni.
Jeżeli ktoś dysponuje wolnym czasem, bardzo lubi rozrywkę stanowiącą połączenie krzyżówki z randką w ciemno i skokiem
na bungie - warto w tym celu skorzystać z transportu publicznego.
Powyższych kryteriów żadne z nas niestety nie spełniało, więc postanowiliśmy w wyżej wymienionym celu pozyskać taksówkę.

Sprawa też wcale nie okazała się taka łatwa.
Jakiś żarowniś napisał w Internecie, że w Pekinie taksówek jest co niemiara a najlepiej brać je z postoju.
Jest dokładnie na odwrót: taksówek brakuje a postojów NIE MA.
To znaczy są, ale nieoznaczone i tylko w szczególnie popularnych miejscach i po zbójeckich cenach.
W skrócie reguły rządzące taksówkami są następujące:
* w godzinach szczytu porannego lub popołudniowego taksówki na ulicy złapać się nie da, no chyba, że ma się szczęście,
* w okolicach atrakcji taksówki złapać się nie da, bez względu na porę, z zastrzeżeniem jak wyżej,
* taksówkarz złapany na ulicy z reguły włącza taksometr, co oznacza, że nie zapłacimy drogo,
* w popularnych miejscach, z reguły, czeka na klienta w jednym miejscu kilka samochodów, żaden z kierowców nie ma jednak
ochoty jechać wg taksometru, tylko żąda zbójeckiej zapłaty.
* taksówki można sobie zamawiać przez Internet, wtedy przyjadą i zabiorą nas skąd będziemy chcieli i dokąd zapragniemy.
Chińczykom się to doskonale sprawdza.
W naszym wydaniu, zważywszy koszty roamingu komórkowego, przejazd taksówką stałby się droższy niż podróż na biegun,
poza tym nie znamy chińskiego w którym był zrobiony portal do zamawiania - więc nie próbowaliśmy.

Może ktoś bardziej obyty z Chinami wie jak sobie z tym radzić?

Ostatecznie poszliśmy po najmniejszej linii oporu i za pośrednictwem recepcji hotelowej zamówiliśmy sobie "private car"
na cały dzień, za jedyne 700RMB, czyli jakieś 420PLN.

-- 04 Cze 2015 09:10 --

"Private car" zjawił się o umówionej porze razem z niezamówioną wartością dodaną - przewodniczką.
Do szczęścia nam ten dodatek potrzebny nie był - żona bardzo dobrze opracowała, jeszcze w domu, co się
tylko dało na temat odwiedzanych miejsc i teraz nas na okrągło szkoliła.
Żal nam jednak zrobiło się dziewczyny i uznaliśmy - Aaa co tam, niech sobie jedzie.

Już po kwadransie okazało się jednak, że najlepsze co można było zrobić, to ową przewodniczkę czym prędzej
przegonić:
- To chcą państwo do Mutanyu?
- Tak, Mutanyu.
- A może lepiej do Badaling?
- Nie, do Mutanyu.
- Bo gdyby do Badaling, to byłoby bliżej i moglibyśmy zobaczyć wspaniały sklep!
- NIE, DO MUTANYU!
- To po drodze do Mutanyu też jest taki wspaniały sklep.
- ŻADNYCH SKLEPÓW! WRRR...

A w drodze powrotnej z Wielkiego Muru:

- Dużo było tego chodzenia, to na pewno nogi państwa bolą!
Może wobec tego pojedziemy na masaż stóp?
Jest taki wspaniały salon masażu!
- WRRR...

Na szczęście tego brzęczenia słuchać trzeba było tylko w trakcie, w sumie nie tak długich
przejazdów - przy zabytkach zostawaliśmy już sami a te nie rozczarowały ani trochę.

Wielki Mur w Mutanyu, zgodnie z obietnicami z przewodników, nie był ani trochę zatłoczony, można było nacieszyć
się spacerem i widokami do woli.
Słowo "spacer" nie do końca jest tu odpowiednie - mur wędruje to w górę, to w dół, często bardzo, bardzo stromo.
Przejście jednego, dwóch kilometrów wymaga niemałego wysiłku.
W czasie naszej eskapady pogoda dopisała, gdyby jednak komuś zdarzyło się tu być po deszczu, to trzeba chyba
bardzo uważać - kamienie będą masakrycznie śliskie.

Image
Image
Image

Otoczenie Pałacu Letniego okazało się znacznie bardziej rozległe i okazałe, niż przypuszczaliśmy.
Spodziewaliśmy się, że zwiedzanie zajmie nam tu nie więcej niż dwie godziny, a zrobiły się cztery.
"Private car" okazał się w związku z tym dobrym nabytkiem, bez tego trudno byłoby obskoczyć te dwa miejsca.
A tak - zostało jeszcze późne popołudnie i wieczór do zagospodarowania.

Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image
Image

-- 04 Cze 2015 09:15 --

"Wangfujing" to jedyna chińska nazwa, którą udało mi się wypowiedzieć
w sposób zrozumiały dla taksówkarza.

Spacer ulicą Wangfujing jest ze wszech miar godny polecenia.
Miejsce jest nieodległe od hutongów i Zakazanego Miasta, pojechaliśmy taksówką,
o którą późnym popołudniem, po godzinach szczytu nie było już trudno.

Image
Image
Zbieram zdjęcia samochodów policyjnych. Ten ozdobi kolekcję.

W nowoczesnej części typowo handlowego deptaka można kupić sobie prawdziwego Rolexa,
albo torebkę od Armaniego, gdyby ktoś potrzebował.
Później otwiera się labirynt wąziutkich uliczek utrzymanych w starym stylu.
Tutaj też są Rolexy i torebki i wszystkie inne wspaniałości tego świata ale produkcji chińskiej
i po kilka dolarów.
Lepiej jednak sprawić sobie jakąś tradycyjną pamiątkę w nieprzebranej ilości sklepików i straganów.
Image
Image

A jeszcze lepiej coś zjeść!
Do wyboru pieczone skorpiony, pająki, węże, rozgwiazdy, takie jakieś dziwne białe robale i chyba wszystko inne
co tylko chodzi, pełza, pływa, lata a po upieczeniu albo nawet i przed - da się nabić na patyk.
Image

Z taksówkami było jak z akupunkturą: za wbicie igły niewielka opłata ale za wyjęcie, no to inna sprawa.
Z hotelu dojechaliśmy wg licznika za 30Y, czyli mniej niż 20 PLN.
Droga powrotna kosztowała 100Y - potencjalnych klientów nie brakowało i kierowcy odmawiali jazdy
wg taksometru, żądając ustalonej ceny.

-- 04 Cze 2015 09:18 --

Drugi dzień w Pekinie też miał być pracowity - z rana Świątynia Niebios, potem
Plac Tiananmen i przylegające do niego Zakazane Miasto.

Na wieczór zaplanowana była "operacja pociąg", która cokolwiek nas stresowała.
Kolej chińska obiecała dostarczyć nas do Lhasy a ewentualna wpadka typu spóźnienie,
błąd w rezerwacji, problem z permitami tybetańskimi itp. itd. mógł rozłożyć cały plan
podróży na łopatki.

Do Świątyni Niebios chcieliśmy dojechać taksówką, niebacznie wybierając się w porze,
gdy kto żyw zmierzał do pracy, szkoły albo do innego, pożytecznego zajęcia.
Po pół godziny prób zatrzymania czterech kółek z napisem "taxi", doszliśmy do wniosku, że musimy
stać przy jakiejś Bardzo Ważnej Ulicy, która wiedzie w kierunku Bardzo Ważnych Miejsc, więc
nic dziwnego, że wolnych aut już nie ma.
Przeszliśmy na drugą stronę hutongu, przeciwległa ulica wcale nie wyglądała na gorszą i mniej ważną,
ale taksówkę udało się złapać w pięć minut.

Zaplanowane do oglądnięcia zabytki są warte poświęconego czasu i fatygi - bez dwóch zdań.

Image

Świątynia Niebios jest otoczona rozległym, bardzo rozległym parkiem.
A w tym parku Chińczycy.
Pełno Chińczyków.
Część z nich, pewnie przyjezdni jak i my, włóczy się i zwiedza świątynię za świątynią, pawilon za pawilonem.
Pozostali natomiast podzielili się na grupy i ćwiczą "coś".
"Coś" w wersji "gra w badmintona" albo "gra w zośkę" to najbardziej lightowe wersje "cosia".
W jednym zakątku, z pięćdziesiąt osób, tańczy walca angielskiego i to takiego z figurami.
Na innym placyku kilkanaście pań w rytm muzyki z wdziękiem wymachuje w wyjątkowo skomplikowany sposób
ozdobionymi wstążkami paletkami, na których spoczywa jakby przyklejona piłeczka.
Jeszcze gdzie indziej śpiewają arie operowe, ba, chyba odgrywają sobie na trawniku cały spektakl, bo śpiewających
jest pełno i zmieniają się rolami albo łączą w chór.
Nie brakuje grup, gdzie panie i panowie dobrze po czterdziestce, ćwiczą zawadiackiego rock-and-rolla, takiego
w szybkim tempie, z podnoszeniami i podrzutami.

Image

Odjazd zupełny.
Nie wiem tylko czy tylko do południa, czy oni tak przez cały dzień.

Plac Tiananmen niczym rozległym nie jest otoczony, bo jest bardzo rozległy sam w sobie.
A na tym placu Chińczycy.
Pełno Chińczyków.
Tutaj jednak nic intrygującego nie robią, tylko się tłoczą z każdej możliwej strony.
Można chyba śmiało stwierdzić, że w Pekinie jest PEŁNO TURYSTÓW.

Image
Wejście na plac pod ścisłą kontrolą, kolejka do prześwietlenia bagażu.

Trzeba to jednak rozumieć inaczej niż w wielu innych zakątkach świata.
Jeżeli mamy na myśli dajmy na to Egipt, Turcję albo np. Tajlandię, to kto przychodzi
nam do głowy, gdy mówimy "turysta"? - raczej jakiś przyjezdny cudzoziemiec.
W Chinach natomiast turystami są Chińczycy.
I dla nich przede wszystkim funkcjonuje cały przemysł turystyczny - kasy biletowe,
rezerwacje, restauracje, bary, hotele, komunikacja.
Przyjezdni, bez względu ilu by ich tu nie przyjechało, przy tak dużej masie turystów
wewnętrznych będą stanowić rodzynki, którymi tak specjalnie nie warto się zbytnio przejmować,
tłumacząc np. kartę dań.
Że jesteśmy swego rodzaju ewenementem - przekonaliśmy się już w parku, gdzie jakaś chińska
grupa chciała się koniecznie z nami sfotografować.
A na Placu Tiananmen i w Zakazanym Mieście mogliśmy się poczuć prawie jak miś na Krupówkach.
Ale może to czas przed sezonem i poprzyjeżdżali jacyś Chińczycy z prowincji ?!
W sumie przyjemne było to wspólne fotografowanie się.

Image
Image
Image
Image
Image
Image

Na Dworzec Zachodni, z którego wyrusza pociąg do Lhasy, wyjechaliśmy
z kilkugodzinnym wyprzedzeniem, na wypadek, gdyby trzeba stawić czoła jakimś
komplikacjom.
Dworzec i jego otoczenie robi z zewnątrz wrażenie - wieżowce "szkło i aluminium",
wielopoziomowe estakady, mnóstwo kolorowych reklam.
Wnętrze - jest już mniej porywające, jakkolwiek wszystko działa jak należy.
Żeby jednak je zobaczyć, to nie tak od razu - wchodzisz i już.
Trzeba się postarać.

Image

-- 04 Cze 2015 09:20 --

Tybetu na własną rękę zwiedzać nie wolno.
Czy ktoś ma ochotę czy nie - musi skorzystać z miejscowego biura podróży.
Dopiero ono, w imieniu turysty, występuje o dokumenty uprawniające do wjazdu
na teren Tybetu.
A bez tych tzw. "permitów" - ani rusz.
Okazji do pochwalenia się ich posiadaniem jest bez liku.
Odbierasz bilet kolejowy - chwalisz się, wsiadasz do pociągu - też, jedziesz pociągiem, wysiadasz,
wychodzisz z dworca, przyjeżdżasz do hotelu - jak najbardziej to też okazja do okazania "permitu".
A i w terenach mniej ludnych można liczyć na jakiegoś audytora.
Wkoło tylko sterty kamieni i śnieg a tu nagle szlaban i budka.
A w tej budce znudzony policjant albo żołnierz czeka na rozrywkę i na pewno sprawdzi, czy masz
potrzebną kartkę.

Zatem, zgodnie z oczekiwaniem władz Chińskiej Republiki Ludowej, poszukaliśmy w Internecie
kontaktu z lokalnym biurem i złożyliśmy stosowne zamówienie na sześciodniową eskapadę
z Lhasy do Kodari - na granicy z Nepalem.
Przed zakupem korespondowałem z kilkoma biurami, z każdym kontakt był bardzo dobry
i na moje niekończące się pytania odpowiadali z nadzwyczajną cierpliwością.
Z reguły do wyboru była możliwość dołączenia do grupy kilku lub kilkunastu osób (zależy, jaką
mają koniunkturę) albo wynajęcia prywatnego auta.

Ostatecznie zdecydowałem się na: http://www.tibettravel.com/, bo zaproponowali naszej czwórce
indywidualny samochód w cenie objazdu grupowego.
Za pośrednictwo w nabyciu biletu kolejowego też zażądali mniej niż inni - 16 USD.
Całość zatem kosztowała 5000Y, czyli mniej więcej 3000 PLN - za hotele, transport w Tybecie
i przewodnika oraz 210 USD za pociąg.

Podróż koleją trwa aż dwie doby i zastanawialiśmy się, czy nie szkoda trochę czasu na to.

Nie jest jednak źle - wyjazd z Pekinu następuje wieczorem, zatem z "życia" przejazd zabiera nam
tak na prawdę jeden następny dzień i pół kolejnego.
To okazja żeby sobie trochę odpocząć, a jest po czym, bo za nami przelot z Europy i dwa intensywne
dni w stolicy Chin.
Nie bez znaczenia jest też sposób w jaki dostaniemy się do Lhasy - przejazd pociągiem daje szansę
lepszej aklimatyzacji do tybetańskich wysokości.

Żeby jednak podróż była odpoczynkiem a nie męką trzeba kupić sobie miejsce sypialne.
Wyjątek stanowią tylko ci, którzy nad wygodę podróży przedkładają sobie możliwość integracji
z chińskim społeczeństwem - wtedy miejsce siedzące będzie niezastąpione.

Image
Chiński, to zdaje się jedyny język naszego konduktora.
Żadna to przeszkoda jednak, żeby się zapytać, gdzie w przedziale jest zainstalowane
gniazdko 220V albo o inną życiową sprawę.
Człowiek był bardzo uczynny i sympatyczny.

Image
Wagon restauracyjny to żywy dowód na to, że Chiny to państwo trochę komunistyczne
a trochę kapitalistyczne.
Jeżeli jest czynny, to ewidentnie panuje tu gospodarka rynkowa.
Jeżeli ...

Są dwa rodzaje sypialnych miejscówek: "hard sleeper" and "soft sleeper" i nie chodzi tu o to,
że łóżko będzie twarde albo miękkie, tylko tak się tu nazywa po prostu druga i pierwsza klasa.
Zasadnicza różnica pomiędzy nimi, to sześcioosobowe, niezamykane przedziały w pierwszym
przypadku i czteroosobowe, zamykane w drugim.

Wybraliśmy sobie wersję "soft" , było całkiem fajnie.
Wagon restauracyjny jest i wbrew temu, co można przeczytać na niektórych forach,
można w nim przyzwoicie i niedrogo zjeść o ile ktoś nie oczekuje koniecznie
europejskiego menu.
Co do czystości toalet i umywalni - też nie można narzekać.
Są systematycznie sprzątane i wcale nie jest gorzej niż na pokładzie Airbusa.
Jeżeli mamy pecha i przed nami trafiła się jakaś fleja, trudno obsługę pociągu o to winić.

Na korytarzu wywieszono szczegółowy plan podróży i można sobie poczytać, gdzie jesteśmy
i gdzie będziemy np. za dwie godziny:

Image

W przedziałach, przy każdym łóżku jest zawieszony telewizorek, ale i tak ciekawszy
program nadają za oknem.

Image
Image

Dworzec w Lhasie jest czysty, ładny i nowoczesny.
Przy wyjściu policja sprawdza dokumenty i wyłapuje wszystkich cudzoziemców, którzy
są kierowani do oddzielnego budynku.
Tam sprawdzają jeszcze raz paszporty i "permity" - odprawa, jak przy przekraczaniu
granicy międzypaństwowej, i to takiej, gdzie sąsiedzi niekoniecznie za sobą przepadają.

Image

Nigdzie indziej na świecie nie widziałem tak doskonałych wskazówek dla turystów, gdzie i w którą stronę ...
Zaraz za budyneczkiem odpraw stoją dwa szpalery żołnierzy z opuszczoną bronią automatyczną.
Zabłądzić się nie da.
Szkoda, że postawili tabliczkę, żeby ich nie fotografować.
Przy końcu obstawionej uliczki czeka na nas Nima - nasz przewodnik po Tybecie, wyposażony
w minivana, chińską podróbkę Hyundaia.
Siedziba biura które organizuje nam wycieczkę jest niedaleko i dworca i centrum Lhasy, zanim
trafimy do hotelu, musimy podjechać tam i zapłacić za całą eskapadę.
Dolary mogą być, kurs wymiany przy przeliczeniu okazał się uczciwy.

Zatem jesteśmy w Tybecie.

Image

-- 04 Cze 2015 09:22 --

Tybet jest kolorowy.

Kolorowy od chorągiewek modlitewnych rozwieszanych, gdy tylko trafi się jakieś dogodne miejsce.
Taka chorągiewka to jeszcze lepszy wynalazek, niż buddyjski młynek.
Napędza ją wiatr, z każdym poruszeniem zabierając w świat słowa mantry.

Image

Chińskie flagi na dachach Lhasy próbują być nie mniej liczne.
Ale one nie niosą żadnej modlitwy.

Image

- Nima, powiedz, ludzie wieszają te flagi bo chcą czy muszą?
- Nooo, muszą! Jeżeli ktoś nie powiesi, zaraz policja przychodzi i pyta: dlaczego?
Niektórym się to nie podoba i zawieszają flagę niżej, na przykład koło drzwi, zamiast dachu.

Nasz przewodnik jest Tybetańczykiem z urodzenia.
Na świat przyszedł w namiocie nomadów wypasających jaki.
Od tego czasu niewątpliwie przebył długą drogę - bardzo dobrze mówi po angielsku,
jest oczytany, ale sercem pozostaje związany ze swoją ojczyzną i religią.

- Wiecie jak odróżnić Tybetańczyka od Chińczyka?, pyta Nima, przy okazji objaśniania struktury
demograficznej Tybetu.
- ???
- Po uśmiechu! Tybetańczycy chodzą zawsze uśmiechnięci!
- A Chińczycy się nie uśmiechają ?!
- Eee tam, tylko tak zęby szczerzą.

A przy innej okazji:
- Nima, powiedz, czemu z tyłu, pod zderzakiem samochody mają przywiązaną taką małą, czerwoną
szmatkę?
- To Chińczycy wiążą. To zabobon taki, ma chronić przed złymi urokami. Ciemni ludzie!
- A te białe wstążki przy lusterkach wstecznych to do czego?
- To przynosi szczęście i chroni od wypadków.
- To też Chińczycy wieszają?
- Nie, nie. To jest prawdziwy znak i to my używamy.

Image

Tybet jest religijny.

Jakiś czas temu zauważyłem, że ludziom bardzo często wszystko udaje się na opak.
Chcą mieć demokrację? - a tu wychodzi dyktatura.
Miał być kapitalizm? - a powstało socjalne społeczeństwo.
Komunizm? - w wydaniu chińskim to agresywna kapitalistyczna ekspansja.

Podobnie rzecz się chyba miała z religią w Tybecie.
W myśl Mao, że to trucizna dla umysłu - buddyzm tybetański niszczony i prześladowany
w okresie Rewolucji Kulturalnej, eksplodował ze zdwojoną siłą.
Na każdym kroku widać przywiązanie ludzi do ich religii.
Miejsce pracy - kierowcy autobusu, taksówkarza, sprzedawcy, restauratora - z reguły jest wyozdabiane
buddyjskimi symbolami krzyczącymi kolorami lub złotem.
Odważniejsi przyczepiają dyskretnie wizerunek dalajlamy, panczenlamy albo karmapy.
Na ulicy, przystanku - niejeden wyciąga z kieszeni różaniec mola i przesuwa w palcach jego paciorki,
mrucząc pod nosem mantrę.

Kiedy ogląda się zdjęcia z Lhasy, uwagę przyciąga przede wszystkim Pałac Potala.
Natomiast, gdy się w Lhasie jest - najciekawszym miejscem jest pozornie niepozorny Jokhang.

Image

To nie świątynię postawiono w Lhasie tylko Lhasa została wybudowana wokół świątyni.
Dzień w dzień setki jeśli nie tysiące ludzi odprawiają Korę, trzykrotnie okrążając swoje święte miejsce.
Jedni - po prostu idą, poruszając młynkami modlitewnymi, inni - odmierzają drogę własnym ciałem.
Starzy, młodzi, ubrani tradycyjnie ale też i zupełnie nowocześnie.
I tak podobno bez przerwy, od VI wieku ...
Nawet próba przerobienia Jokhang na chińskie koszary nic tu nie zmieniła.
Nima twierdzi, że to dlatego, że miejsce na budowę było bardzo dobre - wcześniej mieszkała
tu cała masa demonów a postawienie świątyni poskutkowało odwróceniem złych sił na dobre.

Image

Image

Wnętrze robi jeszcze większe wrażenie.
Mrok, bo nie ma okien a światło pochodzi tylko od niezliczonych zniczy z masła jaka.
Powietrze ciężkie od kadzideł i swądu palącego się tłuszczu.
Nieprzebrane ilości ludzi.
Jedni zasiadają pod ścianami medytując i mrucząc mantry, inni wędrują w niekończących się
kolejkach do kaplic ze świętościami.
Co krok skarbony, z których wysypują się na posadzkę niemieszczące się już w nich banknoty.

Image
Miejsce odpoczynku pielgrzymów na tyłach świątyni.Wszyscy turyści, którzy odwiedzają Lhasę, jak jeden mąż zwiedzają
Pałac Potala, potem Jokhang, w rejon którego zajrzeliśmy już wczoraj,
bez opieki przewodnika.
No i nie ma co się dziwić - obydwa miejsca są fascynujące.
Budowle wraz ze swoją wyjątkową architekturą i urokiem - to jedno.
Drugie, a w zasadzie pierwsze - to pielgrzymi odwiedzający swoje świętości.
Postąpiliśmy zgodnie z utartym schematem - i nie żałujemy.

Image
Image


Image
Image

Dodaj Komentarz

Komentarze (16)

tiktak 6 czerwca 2015 23:51 Odpowiedz
Wszyscy turyści, którzy odwiedzają Lhasę, jak jeden mąż zwiedzająPałac Potala, potem Jokhang, w rejon którego zajrzeliśmy już wczoraj,bez opieki przewodnika.No i nie ma co się dziwić - obydwa miejsca są fascynujące.Budowle wraz ze swoją wyjątkową architekturą i urokiem - to jedno.Drugie, a w zasadzie pierwsze - to pielgrzymi odwiedzający swoje świętości.Postąpiliśmy zgodnie z utartym schematem - i nie żałujemy.Popołudnie trzeba zarezerwować na Klasztor Sera.Klasztor słynie z publicznych debat mnichów a te odbywają się jużraczej po obiedzie i wyglądają trochę jak bijatyka.To dlatego, że prowadzone są nie tylko werbalnie ale i przy użyciuustalonych tradycją gestów.Nima zapewniał, że to faktyczna debata, a klasztorna szkoła, to najwyżejnotowana uczelnia buddyzmu tybetańskiego.Niestety, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to trochę cepelia.Ale może jednak, na szczęście, to tylko impresja cynika z Europy.Pogoda w Lhasie okazała się nadzwyczaj zmienna.Rano - słonecznie ale chłodno i bez kurtki ani rusz, potem - zdecydowanienic poza krótkim rękawem.Kiedy natomiast, już po odwiedzinach u rozdyskutowanych mnichów, chcemyruszyć w miasto i znaleźć miejsce, gdzie dają coś jadalnego - rozpoczyna sięśnieżyca.Śnieg wali tak gęsto, że zaczynamy obawiać się o nasze plany na najbliższe dni.Od jutra mieliśmy ruszyć przez Tybet autem, trasa praktycznie cały czas przez góry, po drodze kilka wysokich, w okolicy 5000m przełęczy.Jeżeli to wszystko zamarznie i oblodzi się - będziemy mieli kłopot.Mają tu piaskarki?
pbr 7 czerwca 2015 00:32 Odpowiedz
Quote:* taksówki można sobie zamawiać przez Internet, wtedy przyjadą i zabiorą nas skąd będziemy chcieli i dokąd zapragniemy.Chińczykom się to doskonale sprawdza.W naszym wydaniu, zważywszy koszty roamingu komórkowego, przejazd taksówką stałby się droższy niż podróż na biegun,poza tym nie znamy chińskiego w którym był zrobiony portal do zamawiania - więc nie próbowaliśmy.Może ktoś bardziej obyty z Chinami wie jak sobie z tym radzić?Najwygodniej korzystajac z np. Didi Dache (http://en.wikipedia.org/wiki/Didi_Dache) dostepnej np. w chinskim App Store na iOS (rowniez na Androida). W teorii nalezy dodac srodek platnosci, w praktyce natomiast nic nie stoi na przeszkodzie w zaplaceniu kierowcy w gotowce. Obsluga bardzo intuicyjna nawet bez znajomosci chinskiego (choc adred docelowy nalezy wymowic / napisac po chinsku), ale podobno ostatnio pojawiaja sie starania, zeby uniemozliwic taksowkarzom korzystanie z tego typu aplikacji.
zloty 7 czerwca 2015 13:52 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg!Wysyłane z mojego iPad przy użyciu Tapatalk HD
kara 21 czerwca 2015 18:43 Odpowiedz
@TikTakDziękuję i również pozdrawiam. Do tej pory tylko czytałam, podziwiałam zdjęcia i klikając na "Lubię", już czekałam na więcej, więcej, więcej! :-) Bardzo mi się podoba i relacja, i sama wyprawa. Wyrazy uznania dla uczestników za hart ducha (bo: serpentyny, trzy próby i trzęsienie ziemi).Ciekawa jestem, co się Wam przydarzyło w Indiach... :-)
tiktak 22 czerwca 2015 22:28 Odpowiedz
Indie okazały się oazą spokoju i do końca podróży nic nadzwyczajnegojuż się nie działo.No najwyżej ewakuacja hotelu stanowiła pewne urozmaicenie, ale o tym później. :P Planując podróż, początkowo, mieliśmy przylecieć do Delhi, przespać się i - do domu.Potem doszliśmy do wniosku, że Agra jest blisko, więc Taj Mahal nie zobaczyć, to byłby grzech.Gdy zaczęliśmy zgłębiać co jak i za ile, okazało się, że do kompletu trzeba jeszcze odwiedzićJaipur, trzy miasta stanowią tzw. "Złoty Trójkąt".Biur chętnych do organizacji zwiedzania w tym rejonie jest pełno. Po kilku mailach zdecydowałem się na: http://www.glimpsesofindia.comO co tylko nie zapytałem lub poprosiłem, dostawałem odpowiedź "no problem".Chcę w trzy dni objechać trasę którą zwykle robi się w cztery ? - no problem.Chcę wynieść się z hotelu nie przed 14.00 tylko dziesięć godzin później, przed północą ? - no problem.Zawiozą nas w nocy na lotnisko ? - no problem.Cena - to jedyny problem jaki z nimi miałem, ale bynajmniej nie taki całkiem typowy.Za cztery noce w hotelach, ze śniadaniami, indywidualny transport klimatyzowanym autem na trasie Delhi-Jaipur-Agra-Delhi, zwiedzanie z przewodnikami, kierowcę, przejażdżkę na słoniach i riksze w Delhi zażyczyli sobie 145 USD od osoby.Aha, mieli nas jeszcze w tych pieniądzach odebrać z lotniska a na koniec eskapady tam odstawić.Wydawało mi się to podejrzanie tanio ale dla hecy zapytałem ile musiałbym dopłacić, gdyby hotelemiały być czterogwiazdkowe.Cena urosła do 164 USD/os. i trzeba było wpłacić zaliczkę, równowartość 600 PLN za całą czwórkę.Zaryzykowałem, przekazałem pieniądze, ale szczerze mówiąc, nie bardzo wierzyłem, że ktośbędzie na nas na lotnisku czekał.Gdy zatem za barierką dla oczekujących na lotnisku w Delhi zobaczyliśmy Astousha z umówionątabliczką "Mr Thomas" - zdziwienie było podwójne.My dziwiliśmy się, że widzimy Astousha a Astoush dziwił się, że widzi nas, bo nie spodziewał się,że uda się nam wydostać Kathmandu.Po horrorze trzęsienia ziemi kusiło nas trochę, żeby przerwać podróż i wracać do domu.Doszliśmy jednak do wniosku, że gdy zaczniemy zmieniać rezerwacje, czekają nas na pewnododatkowe godziny pokuty w lotniskowych poczekalniach.Zapakowaliśmy się zatem do przeznaczonej dla nas Toyoty Innova.I w drogę do Jaipur.I było wygodnie ...I dobre jedzenie po drodze ...I na koniec dnia PRYSZNIC !!!
kara 27 czerwca 2015 21:41 Odpowiedz
Mam nadzieję, że Pani TikTakowa da się jeszcze kiedyś namówić na - przynajmniej - mierzenie sari. To świetna zabawa i bardzo kobiecy strój. Najbliższe dobrze zaopatrzone sklepy - w Londynie. ;-)Czekam na c.d. i cieszę się, że w Jaipurze nie męczą słoni przez cały dzień.
kara 28 czerwca 2015 15:31 Odpowiedz
"Bal przebierańców" chyba nie prowokuje najlepszych skojarzeń. ;-) Lepiej mogłaby zadziałać "romantyczna kolacja/ impreza urodzinowa w stylu Bollywood".Kluczem do rozwikłania sekretu kłapiących butów są dwa słowa: okobo i koonago. Obie koncepcje rzekomo działają na wyobraźnię japońskich mężczyzn. I wygląda na to, że tylko japońskich.Czekam na korzystny układ gwiazd dla kolejnych odcinków i również pozdrawiam.
tiktak 29 czerwca 2015 22:36 Odpowiedz
We wniosku wizowym o Tybecie ani słowa - tak nam poradziła tybetańska agencja organizująca objazd.Gdy natomiast przekroczymy granicę Chin i do głowy przyjdzie nam wybrać się w stronę Lhasy, tu wspomnianemu przepisowi (polskie biuro i minimalna ilość osób) już nie podlegamy, więcwszystko odbywa się w miarę legalnie.Biuro z którym mieliśmy do czynienia sprawiło się bardzo dobrze.Wszystko co jest potrzebne do rozpoczęcia podróży można otrzymać pocztą elektroniczną.Prawdopodobnie, jak i my, dostaniecie tylko numer rezerwacji biletów.Trzeba je odebrać w kasie osobiście (jedno z okienek jest przeznaczone dla pasażerówanglojęzycznych, jeśli pamiętam chyba nr 16, jest wyraźna informacja).Poproście agencję, żeby wysłali Wam napisany po chińsku dokument w rodzaju:"Nazywam się ...., mam rezerwację na pociąg do Lhasy, proszę o wystawienie biletu ..."Nam się taka kartka przydała.Żeby wsiąść do pociągu a potem w Lhasie przejść kontrolę "graniczną" trzeba miećtybetańskie wizy przy sobie a z przedstawicielem biura kontakt będzie możliwydopiero później.Na szczęście wystarczy ich kolorowa kopia, zatem najprościej poprosić o przesłanie skanówjeszcze przed wyjazdem.Z kim jedziecie? Dołączacie do grupy? :) Tomek
andrews4 29 czerwca 2015 23:13 Odpowiedz
dziękuje za informacje. Jedziemy z Sichuan China Int Travel Service (Cichuan CITS) www.tibettravel.org i dołączamy do grupy 5 innych osób. A pokazanie biletów lotniczych w ambasadzie? Powrót mamy z KTM...
tiktak 30 czerwca 2015 09:43 Odpowiedz
Mieliśmy podobną sytuację, tylko nie KTM a Delhi.Do wizy nie jest konieczna kopia biletu, wystarczy rezerwacja.Nie wiem, czy ostatecznie było to konieczne, ale na jednym z portali lotniczychzrobiłem rezerwację na lot Pekin-Delhi, wydrukowałem ją a później anulowałem.Dzięki temu oszczędziłem może jakiemuś chińskiemu urzędnikowi dywagacji na temat jak ja do tego Delhi dotrę i czy nie przypadkiem przez Tybet.Odniosłem wrażenie, że wiekszą wagę przywiązują oni do weryfikacji czy rzeczywiścienie jesteśmy dziennikarzami, wojskowymi albo politykami.Biura podróży wielokrotnie zaznaczają, że gdy zataimy ten fakt i w związku z tym wycieczka nie dojdzie do skutku - to nie ich wina.A skoro tak, to pewnie takie zdarzenia miewają miejsce.
yourfashion1991 19 listopada 2015 15:10 Odpowiedz
Całkowicie inna kultura, zapewne to niesamowite przeżycie zobaczyć tak piękne miejsca :)
dewuska 14 grudnia 2015 17:37 Odpowiedz
super relacja! współczuję przeżyć w Nepalu...
pawel-szlaskiewicz 17 lutego 2016 22:18 Odpowiedz
andrews4 napisał:Jedziemy z Sichuan China Int Travel Service (Cichuan CITS) http://www.tibettravel.org i dołączamy do grupy 5 innych osób. Czym się sugerowaliście przy wyborze?
andrews4 18 lutego 2016 09:10 Odpowiedz
korespondowałem z kilkoma agencjami z Chin, Tybetu i Nepalu (mogło być ich z 10). We wrześniu tylko CITS przeprowadził jeden wyjazd do zachodniego Tybetu. Były problemy z permitami.
pawel-szlaskiewicz 22 lutego 2016 00:20 Odpowiedz
andrews4 napisał:korespondowałem z kilkoma agencjami z Chin, Tybetu i Nepalu (mogło być ich z 10). We wrześniu tylko CITS przeprowadził jeden wyjazd do zachodniego Tybetu. Były problemy z permitami.Ile Wam wyszła kwota za permity i wycieczkę z przewodnikiem na 1 osobę? I na ile dni?
tiktak 15 maja 2016 18:48 Odpowiedz
Kotlet trochę odgrzewany, bo relacja nienowa.Ułożyłem z wyjazdu relację wideo:4-LhasaMoże przyda się przy planowaniu wyjazdu. :)