+5
prodrewno 23 czerwca 2015 22:23
Cześć!

Przesyłam naszą relację z tegorocznego wyjazdu do kraju słońca i tajinów.
Podobnie jak moja poprzednia relacja z Turcji, ta też stanowi swego rodzaju dziennik z subiektywnymi opiniami, odczuciami i chwilami które najbardziej zapadły nam w pamięci - często nie do uchwycenia obiektywem aparatu.
Tekst jest dość obszerny i pewnie zawiera jakieś błędy ortograficzne za które przepraszam:)

Zapraszam do lektury.


Wstęp

Plan wyjazdu do Maroka zrodził się w zasadzie ze dwa lata temu. Przypadek jednak chciał, że podczas każdego wcześniejszego wyjazdu trafiała się nam inna, lepsza okazja zakupu biletów. W końcu, na początku 2015 roku pojawiła się ciekawa opcja i kupiliśmy bilety z Gdańska, przez Londyn do Rabatu. Brak nocnych przesiadek, dojazdu do innego lotniska itp. - istny luksus. Atutem było również miejsce wylotu z Maroka, otóż powrót odbędzie się z lotniska w Marrakeszu - dwa różne punkty - dla nas plan idealny. Mijały kolejne tygodnie. W jakimś momencie, wyjazd stanął jednak pod znakiem zapytania. Wpływ miało na to kilka wydarzeń, sprawy rodzinne, niespokojna sytuacja w regionie (a przynajmniej na taką kreowana przez media zaraz po zamachu w Tunezji) i ostatecznie potencjalne kłopoty zdrowotne Zuzi. Tak naprawdę losy wyjazdu ważyły się do końca i do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy czy lecimy. Splot wydarzeń nauczył nas, że nigdy nie mamy do końca wpływu na wiele sytuacji, które mogą nastąpić. Warto uzbroić się w taką myśl i zawsze nastawiać neutralnie, zbytnio nie planować i przede wszystkim nie ciśnieniować bo nigdy nie wiemy co będzie...


28.04 - dzień zwany podróżą

Budzik o 5:30, dojazd na lotnisko i sprawny wylot z Gdańska. Pogoda u nas średnia, jest chłodno, pada deszcz, pierwsze myśli po przyjeździe na lotnisko to nadzieja, że Londyn przywita nas słonecznością. Lot jak lot, co tu dużo pisać, no może poza faktem, iż pierwszy raz zdarzyło się nam doświadczyć konkretnych turbulencji z finałem w postaci lądowania w przechylonej pozycji - samolot zetknął sie z podłożem najpierw lewą, a dopiero potem prawą stroną podwozia, przez co miało się wrażenie, że obróci nas o 90 stopni i zaczniemy koziołkować. Na lotnisku Londyn Stansted jesteśmy punktualnie. Jako, że mamy trochę czasu, ale zero planu i niewiele funtów pada decyzja żeby pozalegać tu chwilę i zastanowić się co będziemy robić przez najbliższe sześć godzin. Zupełnym przypadkiem wybieramy miejsce przy ścianie z napisem "Welcome to London Stansted". Siadamy na swoich majdanach i bardzo szybko okazuje się, że nie jest to najzwyklejszych kilka metrów kwadratowych podłogi. Kilkukrotnie stajemy się tłem fotek samojebek, które wykonują sobie ludzie na tle powitania, nie mija wiele czasu, a Renata staje się fotografem, proszona o dobry kadr przez jedną z przemykających osób. Mijają kolejne minuty i po delikatnym rekonesansie decydujemy się wybrać na spacer do najbliższego miasteczka - Stansted Mountfitchet. Zanim jednak wsiądziemy do pociągu mamy jeszcze okazję poobserwować ekipę kręcącą teledysk jakiejś angielskej dziewczynie w kapeluszu. Całość dzieje się dwa, może trzy metry od nas, nikt nas nie przegania, nie przesuwa, a muzyka brzmi całkiem sympatycznie (mimo że leci z playbacku). Spędzamy kilka chwil na zdjęciach i ruszamy na spacerek do Mountfitchet. Typowe prowincjonalne miasteczko, małe, schludne, czyste... idealne na odpoczynek i śniadanie. Kanapki przywiezione w podręcznym, zagryzane ogórkiem - tak właśnie ralaksujemy się przed dalszą trasą. Z ciekawostek, na jednej z posesji zauważamy dziwną świnię. Upasiona do kilkuset kilogramów, włochata, nieregularnie ubarwiona, wyluzowana skupie sobie trawkę - zakładamy że to takie zwierzątko domowe. Czas płynie, przed powrotem na lotnisko zahaczamy jeszcze o chińską knajpkę z lokalnym jadłem – chyba można tak nazwać słynne fish and chips. Nas zadowalają same fryty. Celem było napchanie się czymś ciepłym i powiem szczerze, że zrealizowaliśmy go w pełni. Dwie duże porcje to zdecydowanie wystarczająca ilość dla 3 dorosłych osób i dziecka, nie wiem ile tego było w gramach, ale nie było opcji żeby zjeść je do końca. Po odprawie spotykamy się z Mariuszem, z którym zgadaliśmy się wcześniej na forum. Nasze początkowe trasy podróży są takie same więc stwierdziliśmy, że razem będzie fajniej. Lecimy do Rabatu. Mariusz zapoznaje współpasażerkę i uzyskuje, przy tym kilka przydatnych wskazówek. Około 20 czasu miejscowego jesteśmy w Sale, miejscowości oddalonej od Rabatu o kilkanaście kilometrów. Tak się składa, że obaj nastawiliśmy się na alternatywny dojazd do centrum Rabatu. Korzystamy z opisu i mapy jednego z użytkowników forum. Naginamy metry pieszo, mijamy słynny supermarket, wyskakujące na ulicę sfory psów i kilkukrotnie przecinamy ruchliwe ulice. Dodam, że było to nie do końca bezpieczne gdyż noc + marokański styl jazdy + samochody i motorki pędzące w nocy bez świateł to naprawdę spore ryzyko, zwłaszcza przy pierwszym kontakcie z takim ruchem ulicznym. Ostatecznie docieramy na przystanek autobusowy, który tak na prawdę jest także czymś w rodzaju terminala taksówek. Po ulicy biega koleś, który na bieżąco organizuje taksówkarzom komplety klientów. Mega harmider, a jednak wszystko odbywa się niezwykle płynnie i przede wszystkim skutecznie! Po kilku odmowach z naszej strony, ostatecznie decydujemy się na nie czekanie na autobus numer 2, na rzecz podróży w czasie - mercedesem beczką. Wrażenia są nieprzeciętne, zarówno te z jazdy, jak i te ze stanu samochodu, np. bagażnik w którym są nasze torby jest zamknięty jak deska na sedesie - czyli w ogóle, klapa bagażnika swobodnie leży i podskakuje na wybojach, całą drogę zastanawialiśmy się czy nasze torby w ogóle tam jeszcze są. Po dotarciu do centrum, rozpoczynamy szukanie miejsca do spania. Jesteśmy w odpowiednim punkcie, ale nie mamy za bardzo pojęcia gdzie dokładnie szukać hosteli czy riadów, efekt jest taki, że lądujemy w pierwszym znalezionym miejscu "Hotel Du Centre". Powiem tak: sypiam w przyczepach, w lesie pod plandeką i w szałasach, ale w takiej norze jeszcze nie kimałem. Co nas nie zabije to nas wzmocni! - sen to priorytet. Dla nas to koniec dnia, jest godzina 24.ps. Muszę dodać jeszcze, że nasza mała Zuzia znowu okazuje się idealnym podróżnikiem i całą dzisiejszą trasę pokonuje bez jakiegokolwiek narzekania.

Image

Image

Image

Image

Image

Image


29.04

Ranek, pobudka przy odgłosach nawoływania do modlitwy biegnących z minaretu. Szybka toaleta i ruszamy na śniadanie. Słyszeliśmy, że z dobrym jedzeniem w Maroku nie ma problemu. Naszym pierwszym posiłkiem jest jajecznica, jajecznica obficie przyprawiona kminem rzymskim, ale bez soli i pieprzu. A mogłoby się wydawać że jajecznica wszędzie musi smakować identycznie. Do picia otrzymujemy dzbanuszek świeżego naparu z mięty ze sporą ilością cukru - słynne "berber whiskey", która jak się po czasie okazuje, świetnie gasi pragnienie. Kilkadziesiąt minut później żegnamy się z naszym współtowarzyszem, który pakuje się do pociągu w kierunku Marrakeszu. Zabieramy się za ogarnianie miasta. Pierwsze co zwraca naszą uwagę to duża ilość patroli (1 policjant i 2 żołnierzy z karabinami), które napotykamy co kilkadziesiąt, czasem kilkaset metrów. W dalszej części dnia zatrzymałem się na parę minut aby ich obserwować. Fakty są takie, że kolesie cały czas radarują otoczenie, głowa chodzi im z lewej na prawą i odwrotnie, non stop, na twarzach widać skupienie, brak uśmiechów i brak rozmów między sobą. Szczerze mówiąc wygląda to naprawdę profesjonalnie i z pewnością daje turyście trochę większe poczucie bezpieczeństwa. Mijamy kolejne uliczki, stragany i jadłodajnie usytuowane w medynie, życie toczy się bardzo spokojnie. Z resztą później niewiele przyspiesza, sporo tubylców zalega w parkach, na ławkach, na kawałku trawnika itp. odpoczywając od słońca. Spędzając dzień leniwie, uczymy się Maroka, co prawda naciągaczy praktycznie tu nie ma, ale za to przy każdej możliwej okazji, podczas kupowania czegokolwiek, miejscowi próbują nam wydać mniej reszty niż powinni. Parę razy zdarzyło się nam, nie potwierdzić kwoty przed zakupem, a wtedy nawet cennik wiszący na ścianie okazywał się być mitem. Wieczór pozwala poobserwować znacznie większą aktywność Marokańczyków. Otwierana jest masa straganów z kanapkami, kebabami i ślimakami. Raczymy się świeżo wyciśniętymi sokami z pomarańczy i zmielonych łodyg bambusa. W ruch wchodzą lutownice w punktach naprawy telefonów i maszyny Singer w szwalniach. Popyt na tego typu usługi jest spory a co za tym idzie rzemieślnicy są tutaj zdecydowanie pożądaną grupą zawodową. Po nocnym spacerze nachodzi mnie refleksja, że pewnie jeszcze kilka lat i do Polski będzie trzeba ściągać tego typu fachowców, za to w krajach arabskich raczej ich nie zabraknie.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Pan policjant kontroler się zbliżał - stąd szybka zawijka nielegalnie handlujących


30.04

Pełna doba w Rabacie to wystarczająco dużo czasu, a że jesteśmy głodni nowych wrażeń, stwierdzamy, że zjemy śniadanie, a zaraz potem ruszymy na dworzec autobusowy. Z naszych wcześniejszych informacji wynikało, iż autobus do Szafszawan mamy późno po południu, koło godziny 15, jednak mimo wszystko mieliśmy nadzieję, że uda się czymś, gdzieś dojechać wcześniej, już nawet niekoniecznie do Szawan. Po małych przebojach rozliczeniowych z taksówkarzem wchodzimy na dworzec i zostajemy otoczeni przez słynnych naganiaczy. Generalnie goście nie są specjalnie natarczywi, ale za to nadrabiają ilością podejść (później Renata odkrywa magiczne zdanie "we have ticket alredy" które działa perfekcyjnie odstraszająco). Oczywiście na miejscu okazało się, że nasze życzenie się spełni - będzie autobus dużo wcześniej niż 15. Mamy koło godziny, to czas jakąś szamę przed długą podróżą i zakupy jedzeniowo - napojowe. Przezornie, punktualni na dworcu, ale z wiedzą, że autobusy w Maroku są zawsze spóźnione cierpliwie czekamy. Jedynie 30 minut po oficjalnej godzinie odjazdu ruszamy w drogę do Szawan. Wcześniej w autobusie urządzono małe targowisko z ciastkami, okularami itp - folklor.Pojazd mozolnie przemierza kolejne kilometry, nudę rekompensują obrazy za oknem. Europejczyka przyzwyczajonego do ładu panującego na starym kontynencie zadziwiają sytuacje, gdy robotnik stoi na uniesionej przez "ładowarkę teleskopową" łyżce z piachem na wysokości 2-3 piętra, czy widok chłopaka przebiegającego przez główną arterię miasta, który nagle zatrzymuje się na środku, aby ściągnąć klapek i oczyścić stopę o asfalt. Maroko to masa wsi i osad. Urzekają nas mijane, malutkie miejscowości, gdzie kozy pasą się przy domostwach, obok bawią się dzieci, a jeszcze kawałek dalej pan kucharz i sprzedawca w jednym raczy swoich klientów świeżymi "szaszłykami" przyrządzonymi z mięsa zakupionego kilka metrów dalej u pana rzeźnika. Krajobraz jest płaski, trochę pustynny, ale czasem także bywa zazieleniony. W dalszej części drogi mijamy hektary pól uprawnych, a obraz zmienia się na coraz bardziej zielony.Po siedmiu godzinach docieramy do miasta. Szukanie noclegu nastręcza pewnego kłopotu, gdyż jutro jest 1 maja, święto pracy obchodzone podobnie jak w Polsce i co za tym idzie noclegi są porezerwowane przez marokańskich turystów. Po obejrzeniu 5 czy 6 miejsc trafiamy do klasycznego, ale taniego riadu, klimat miejsca jest zupełnie inny niż w standardowych pensjonatach czy hostelach, budynek posiada wewnętrzny dziedziniec, ma otwarte korytarze, a pokoje umieszczone są na jego brzegach. Z dachu można obserwować panoramę miasta, a wieczorem zalegać, sączyć herbatę i patrzeć na gwiazdy. Wychodzimy na obchód miasta i jakąś szamę. Wyoblone, niebieskie mury tworzą trochę abstrakcyjny bajkowy klimat, nawet aparat fotograficzny nie jest w stanie oddać głębi i nasycenia błękitu, którym zabarwione są mury. O pewnych porach dnia podczas których słońce jeszcze bardziej wzmacnia ten efekt, można zrozumieć dlaczego ludzie jadą kilkaset kilometrów, a czasem kilka tysięcy tylko dla tego obrazu. W uliczkach widuje się często rdzennych mieszkańców przemykających gdzieś i próbujących unikać wszechobecnych obiektywów. Czuć, że przemysł turystyczny napiera i stara się wchłonąć to miejsce, ale obserwując twarze i zachowania tubylców widać, że nie chcą sprzedać się za wszelką cenę, przynajmniej nie wszyscy. W wąskich uliczkach biegają młodsze i starsze dzieci, niektórzy grają w piłkę inni z kolei urządzają sobie zabawy w rzucanie w turystów jakimiś paprochami - dla nich to my jesteśmy atrakcją. Mniej sielankową aurę (a wieczorami może i bardziej) tworzą rolnicy. Wielokrotnie zdarza si,ę że zaczepiają nas goście oferując różne rodzaje palenia. Nawet na głównym placu miejskim podchodzący "manager" którego zadaniem jest naganianie klientów do stolików restauracji, po usłyszeniu odmowy proponuję swój inny produkt. Nie ma z tym żadnej krępacji. Późnym wieczorem i nocą, zwłaszcza w pojedynkę lepiej nie kręcić się po mniejszych uliczkach medyny. Tego typu sytuacje dzieją się wtedy non stop. W jakimś momencie podjąłem rozmowę z jednym z miejscowych, który po kilku minutach był gotowy zabrać mnie na swoją farmę (oddaloną 15 minut od centrum!) i pokazać cały swój inwentarz. Później niestety ciężko było się od niego odczepić, bardzo ciężko.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Dzieciaki miały fun z rzucania w turystów jakimś drobnymi kamyczkami i paprochami:)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Z lekkim strachem - wizyta u fryzjera

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (15)

lubietenstan 25 czerwca 2015 11:43 Odpowiedz
super zdjecia!
prodrewno 25 czerwca 2015 19:13 Odpowiedz
dzięki, mieliśmy ten komfort że były dwa aparaty i dwie osoby robiły foty
fromviewof-com 26 czerwca 2015 07:40 Odpowiedz
Uwielbiam czytać takie relacje z taką ilością zdjęć. Sama ostatnio zastanawiam się nad podróżą do Maroka, lecz we wszystkich relacjach, które czytam pojawia się ten sam problem - naciągacze! Jak sobie z nimi poradzić? Raczej nie są to ludzie, którym wystarczy powiedzieć - NIE....???
prodrewno 26 czerwca 2015 09:01 Odpowiedz
Nie traktuj tego jako problem, ale jako urok i specyfikę. Fajnie poczuć na własnej skórze, jak odmienne od naszej mogą być inne kultury.Z pewnością na wypad w takie miejsca należy się do edukować. Ja gdy będę tam jechał kolejny raz (a chciałbym), na pewno kilka razy zachowałbym się inaczej.Kilka rzeczy, które utkwiły mi w pamięci, a może komuś się przydadzą:- po wychodzeniu z dworców, nie pędzimy od razu na główny postój taksówek gdyż zostaniemy "naznaczeni" :); zamiast tego zostawiamy bagaże współtowarzyszowi i w pojedynkę, bez plecaka robimy rekonesans w poszukiwaniu tańszej alternatywy dojazdu - z szukaniem noclegu jest bardzo podobnie - zostawiamy bagaże i udajemy jakbyśmy w danym miejscu już piąty dzień siedzieli- nie brałbym już w takie miejsce fajnych technicznie ale jaskrawych ciuchów - działają jak reklama ledowa w nocy:); zamiast tego kupiłbym jakieś ubranie na miejscu!fromviewof.com - jedź! WARTO!:)
kaviorwiki 26 czerwca 2015 14:27 Odpowiedz
Świetna relacja,super zdjęcia-szkoda,że to już koniec :cry:
marcino123 26 czerwca 2015 15:12 Odpowiedz
wspomnienia wróciły :) fajnie napisane, no i te fotki :)naciągacze najgorsi chyba w Marrakeszu i Fezie, a np. w Rabacie czy Essaouirze cisza i spokój
prodrewno 30 czerwca 2015 21:43 Odpowiedz
singielka_1976 napisał:Bardzo ciekawa relacja, czytało się ekspresowo, podziwiam za taki wyjazd nie dość, że momentami hardcorowy to poniekąd w ciemno z małym dzieckiem ;) .Czy można prosić o jakieś podsumowanie kosztów?A niech się młoda hartuje:), mam małą nadzieję że te nasze wyjazdy w jakiś pozytywny sposób wpłyną na jej charakter. Czas pewnie pokaże.Całkowity koszt wyjazdu dwóch osób dorosłych i dziecka wyniósł 4500 zł, wyjazd trwał 12 dni a podczas ostatnich trzech w zasadzie nie patrzeliśmy już w portfele.
dialam 30 czerwca 2015 22:27 Odpowiedz
super fotki! niektóre naprawdę pokazują magię tego miejsca. nie doczytałam, albo może mi 'umkło' -też wam wszyscy córkę całowali? my byliśmy z 2,5-latką i cały czas ją całowali - kobiety, faceci i dzieciaki - najpierw była w szoku, ale potem już na luzie. @fromviewof.com - nam się trafił naciągacz tylko raz w Marrakeszu, ale szybko został przepędzony przez policjantów czy wojskowych. znaczy może było ich więcej, ale nasza uwaga skupiała się na dziecku, więc może przez to odpuszczali.nie stresuj się nimi, najlepiej ignorować.
tom971 30 czerwca 2015 23:19 Odpowiedz
Lubie zdjęcia jedzenia w HD, nie lubię zdjęć kóz. pozdrawiam
prodrewno 1 lipca 2015 09:03 Odpowiedz
dialam napisał:super fotki! niektóre naprawdę pokazują magię tego miejsca. nie doczytałam, albo może mi 'umkło' -też wam wszyscy córkę całowali? my byliśmy z 2,5-latką i cały czas ją całowali - kobiety, faceci i dzieciaki - najpierw była w szoku, ale potem już na luzie.Zuzia nie przyciąga ich uwagi jakoś wyjątkowo, ale kilka razy zdarzyło się że ją zaczepiali tubylcy. Te różne formy nawiązania kontaktu w 90% miały charakter powiązany z kasą.
dialam 1 lipca 2015 09:23 Odpowiedz
to nasza córka przyciąga uwagę strasznie. syn zresztą też, ale to bobas jest, więc to zrozumiałe. w naszym przypadku na pewno nie było to powiązane z kasą, bo po prostu do niej dzieciaki podbiegały, dawały całusa i zmykały dalej. dorośli (kobiety, mężczyźni) - całowali w policzek, czasem coś do niej zagadali i też odchodzili. generalnie, to było bardzo miłe, nie wyczułam żadnej wrogości czy chęci wyzysku.
fromviewof-com 1 lipca 2015 14:55 Odpowiedz
prodrewnoNie traktuj tego jako problem, ale jako urok i specyfikę. Fajnie poczuć na własnej skórze, jak odmienne od naszej mogą być inne kultury.Z pewnością na wypad w takie miejsca należy się do edukować. Ja gdy będę tam jechał kolejny raz (a chciałbym), na pewno kilka razy zachowałbym się inaczej.Kilka rzeczy, które utkwiły mi w pamięci, a może komuś się przydadzą:- po wychodzeniu z dworców, nie pędzimy od razu na główny postój taksówek gdyż zostaniemy "naznaczeni" :); zamiast tego zostawiamy bagaże współtowarzyszowi i w pojedynkę, bez plecaka robimy rekonesans w poszukiwaniu tańszej alternatywy dojazdu - z szukaniem noclegu jest bardzo podobnie - zostawiamy bagaże i udajemy jakbyśmy w danym miejscu już piąty dzień siedzieli- nie brałbym już w takie miejsce fajnych technicznie ale jaskrawych ciuchów - działają jak reklama ledowa w nocy:); zamiast tego kupiłbym jakieś ubranie na miejscu!fromviewof.com - jedź! WARTO!:)
Dzięki :)
fromviewof-com 1 lipca 2015 14:55 Odpowiedz
prodrewnoNie traktuj tego jako problem, ale jako urok i specyfikę. Fajnie poczuć na własnej skórze, jak odmienne od naszej mogą być inne kultury.Z pewnością na wypad w takie miejsca należy się do edukować. Ja gdy będę tam jechał kolejny raz (a chciałbym), na pewno kilka razy zachowałbym się inaczej.Kilka rzeczy, które utkwiły mi w pamięci, a może komuś się przydadzą:- po wychodzeniu z dworców, nie pędzimy od razu na główny postój taksówek gdyż zostaniemy "naznaczeni" :); zamiast tego zostawiamy bagaże współtowarzyszowi i w pojedynkę, bez plecaka robimy rekonesans w poszukiwaniu tańszej alternatywy dojazdu - z szukaniem noclegu jest bardzo podobnie - zostawiamy bagaże i udajemy jakbyśmy w danym miejscu już piąty dzień siedzieli- nie brałbym już w takie miejsce fajnych technicznie ale jaskrawych ciuchów - działają jak reklama ledowa w nocy:); zamiast tego kupiłbym jakieś ubranie na miejscu!fromviewof.com - jedź! WARTO!:)
Dzięki :)
zycie-w-podrozy 30 października 2015 18:57 Odpowiedz
Takie relacje czyta się z wielką przyjemnością. Mnóstwo praktycznych rad i świetne fotki. Jeśli ktoś z Was nie ma dośc tematu, zapraszam na moja relacje z Maroka (głównie Marrakesz i Fez oraz Agadir).http://zyciewpodrozy.pl/category/afryka/maroko-afryka/
elbe 22 listopada 2016 13:39 Odpowiedz
Nie widzę w relacjach na forum żeby ludzie jeździli w Maroku na wycieczki na Saharę.Jest jakiś problem z tymi wycieczkami ?Niebezpiecznie ? Drogo ? Długo trwają ?