+3
Gleba3 25 sierpnia 2015 21:28
Do Chile polecieliśmy z Małżonką tylko na 6 dni – wielokrotnie słyszałem, że to bez sensu, za krótko, szkoda czasu na tak długi lot, w dodatku pewnie bardzo drogi itp. Był to jednak wyjazd spontaniczny, cytując klasyka - na miarę naszych możliwości, a uściślając - na miarę możliwości urlopowych. Skromnych, bo już w dużej mierze rozplanowanych na inne wyjazdy. Cena zachęcała – w granicach 1200 zł z Barcelony (dolot „za darmo” - za punkty Wizz). Jak już bilet był, to przyszedł czas na planowanie, i tu zaczęły się schody – ostatecznie stanęło na tym, że 3 dni będą w kanionie rzeki Maipo a pozostałe 3 w okolicach San Pedro de Atacama.

Ta relacja obejmuje jeden dzień z tej wycieczki – wyjście na wulkan Lascar (5592 m. npm).


01.jpg



Dlaczego Lascar? Nie mam specjalnych predyspozycji wspinaczkowych, umiarkowany lęk wysokości, niewielkie doświadczenie w górach wysokich. Marzyło nam się Kilimandżaro, ale tam nie da się wejść na własną rękę (podobno), a koszty tragarzy, wejścia do parku – przerażały. Poczytałem za to, iż wejście na Lascar jest proste i dość tanie (100 – 120 USD z San Pedro de Atacama).

Rzecz jasna postanowiłem jeszcze obniżyć ten koszt i wejść bez żadnego przewodnika. Tu zaczęły się kalkulacje jak to zrobić tanio. Powstał następujący plan: z Santiago lecimy do Antofagasty zamiast do Calamy – bilety na interesujące nas (sztywne) terminy były akurat znacznie tańsze (310 zł RT), w dodatku w czasie późnej nocy (nie tracimy dnia na transfer), a samochody do wypożyczenia tańsze w Antofagaście (120 USD/3 dni) w porównaniu do Calamy. Wzięliśmy zwykłą, najtańszą mini osobówkę (silnik 1100), rzecz jasna zupełnie nieodpowiednią do wyprawy na Lascar. Dalszy plan był taki, że z lotniska jedziemy do San Pedro zatrzymując się przy ciekawych miejscach (La Portada, zwrotnik Koziorożca, dawne osady zbieraczy saletry, Dolina Księżycowa, Dolina Śmierci) i na wieczór jedziemy do Laguny Lejia (ok. 4100 npm) na nocleg.


02 kaktus.jpg



Wszystko poszło zgodnie z planem, co mogłoby być tematem na całkiem zgrabną opowieść. Jednak teraz omijam przygody dnia, gaszę światło (zapada zmrok) i przenoszę się na drogę gdzieś między San Pedro a wulkanem. Ściślej rzecz biorąc mijam Toconao i zbliżam się do skrętu w lewo na Talabre. Według relacji z sieci czeka nas teraz ok. 30 km wznoszącą się drogą gruntową, ponoć w dobrym stanie, ale do przejazdu tylko 4x4.

Skręcamy. Żona, jak to ona, jest już dość nerwowa. Wielki wulkan widoczny jak na dłoni w promieniach zachodzącego słońca zdaje się być na wyciągnięcie ręki. Tym niemniej wiem, że droga będzie długa, bo musimy objechać go wkoło (wejście na szczyt jest po przeciwnej stronie). Wydaje się, że przy wierzchołku osiadła niewielka chmura, ale czyste niebo temu przeczy – są to dymy i opary siarki z krateru. O dziwo jedziemy dalej po nowiutkiej, asfaltowej drodze aż do miejscowości Talabre. „So far, so good” jak mawiają miejscowi Indianie, mimo iż droga przechodzi w szuter, to jest on gładki jak spod równiarki. Jadę na długich światłach, 3 bieg - 40-60 km/h, łagodne zakręty, kamienista pustynia wkoło. Jak tak dalej pójdzie, to za kilkanaście minut będziemy na miejscu. Popadam w błogostan i samozadowolenie, gdy nagle – bach – wyrasta przed nami pionowa ściana.

Na szczęście pionowa to ona się jedynie wydawała w świetle reflektorów. Przed stromym podjazdem był niewielki zjazd i to złożyło się na takie złudzenie. Tym niemniej jest stromo. Redukcja na dwójkę, jedziemy coraz wolniej, wciskam gaz do dechy. Zapala się żółta lampka „check engine”, auto staje w bezsile w połowie wzniesienia. Oddycham nerwowo, Żona panikuje. Przez kilka chwil pozostaję w bezruchu zbierając myśli. Za nami już pewnie z 10 km pustkowia, ale przecież codziennie rano jeżdżą tu wycieczki na wulkan, więc ostatecznie nie może być tak źle. Mamy namiot, jedzenie, ogień i wodę – nie ma więc specjalnych powodów do paniki.

Wysiadam. Otwieram maskę. Nic specjalnego nie widać – żadnej zagotowanej wody, wycieków oleju, na pierwszy rzut oka OK. Odtwarzam w myślach sytuację – lampka zapaliła się w momencie całkowitego otwarcia przepustnicy. Analizuję sytuację, przypominam sobie wiedzę ze studiów (w końcu silniki spalinowe) - przecież jesteśmy już grubo ponad 3000 m npm! W momencie gdy wcisnąłem gaz do dechy czujnik ciśnienia w kolektorze dolotowym powinien pokazać ciśnienie atmosferyczne (w granicach 1000 hPa). Ale na tej wysokości powietrze jest już mocno rozrzedzone – znacznie niższe ciśnienie nie pasowało do mapy ciśnień sterownika i stąd żółta lampka – komputer zidentyfikował to jako awarię czujnika ciśnienia. Pomyślałem sobie, że wszystko wróci do normy, jak zjedziemy z góry.

Wsiadam więc do auta i próbuję zapalić – po 2-3 długich sekundach, silnik startuje. Cofam więc, bo nie byłbym w stanie ruszyć pod górę na tej stromiźnie. W nieco łagodniejszym miejscu wrzucam jedynkę i … podjeżdżamy!

Po kilku dalszych minutach dojeżdżamy do Laguny Lejia (według mapy ok. 4100 m npm.). Według planu tu mamy nocować. Wychodzę z samochodu badając teren – jest płasko, zimno i wietrznie. Ustawiam auto bokiem do wiatru, w jego osłonie rozstawiam namiot. Aluminiowe krótkie śledzie słabo trzymają w piachu, ale poprawiam kamieniami i zmęczeni przygodami szybko zasypiamy.

Nie na długo jednak. Około północy budzę się z koszmarnym bólem głowy. Znam swoje reakcje – to choroba wysokościowa. Pierwszy raz zaznałem jej w Armenii, podczas wchodzenia na Aragac – tym razem jednak byłem teoretycznie lepiej przygotowany – w końcu ostatnie trzy noclegi spędziliśmy na wysokości ponad 2000 npm. i brałem z Żoną diuramid (lek na chorobę wysokościową). Ale jednak mnie siekło. Wziąłem więc 2 pyralginy, dodatkowy diuramid i stwierdziłem, że jak szybko nie przejdzie to wracamy (wiadomo czym może się skończyć potencjalny obrzęk mózgu).

Summa summarum po pół godzinie spałem jak zabity i rozbudziła nas dopiero rześkość poranka (temperatura oscylowała wokół zera). Szybka pobudka, jakieś przekąski, zwijamy obóz i wsiadamy do auta. Jest jeszcze ciemno, stwierdzamy, że poczekamy do świtu, bo dalsza droga zapowiadała się na jeszcze gorszą. Auto na szczęście odpala (choć z trudem).


03 start.jpg



W czasie postoju uzgadniamy taktykę wejścia. W ciągu poprzedzających miesięcy (zimowych niestety), starałem się przygotować Małżonkę do większych wysiłków – jazdy na rowerku stacjonarnym i takie tam podobne ćwiczenia. Niestety rzeczywistość to brutalnie zweryfikowała, było bardzo ciężko już w niższych górach w Cajon de Maipo (pierwsze 3 dni tej wycieczki). Dlatego też postanowiliśmy, że ja wchodzę a Żona zostaje przy samochodzie.

W końcu świt – ruszamy. Jest całkiem płasko (laguna zajmowała kiedyś całą tą powierzchnię), ale prawie nie ma drogi. To znaczy są dziesiątki śladów samochodów (bez kolein), wybieram więc te najbardziej uczęszczane i w dość szybkim tempie zbliżamy się do podnóża wulkanu. Przyglądają się nam lamy, a na horyzoncie biegnie struś. Droga robi się coraz trudniejsza i bardziej stroma. Na pewno jeżdżą nią samochody terenowe. W pewnym momencie stwierdzam, że dalej nie ma co jechać, stajemy. Od miejsca noclegu pokonaliśmy w pionie jeszcze sporo dodatkowych metrów, postanawiam więc nie wyłączać silnika na czas wejścia (ze względu na trudności z zapłonem). Żegnamy się i rozpoczynam wejście.


04 w drodze.jpg



Według przewodników wejście zajmuje około 2 godzin, zejście godzinę. Jestem jednak nadal sporo poniżej miejsca, skąd startują wycieczki. Dojście do miejsca, gdzie parkują auta 4x4 zajęło mi 45 minut. Szło się dobrze, w końcu po utwardzonej drodze, jednak brak tlenu był już odczuwalny, a więc i tempo niewysokie, i kroki krótkie.

W końcu zaczyna się właściwa ścieżka – od tego momentu trasa jest znacznie trudniejsza, ponieważ jest to osypujący się żużel. Zakosami wchodzę na powoli, starając się wybierać twardsze miejsca. Po dalszych 15 minutach widzę jak pierwszy samochód terenowy pnie się pod górę (łącznie tego dnia przyjechały trzy). Z kolei nasz samochód jest już bardzo malutki, obok niego widzę mikroskopijną przemieszczającą się kropeczkę – to Żona. Powietrze jest niesłuchanie przejrzyste, używając powiększenia w aparacie mogę zobaczyć jak rozkłada karimatę i czyta książkę.


05 krater.jpg



Rozkoszując się bezkresnymi widokami pomału przemieszczam się w stronę krateru. Jest ciężko, ale przed rozpoczęciem wspinaczki myślałem, że będzie gorzej. Tlenu mało, ale wystarczyło iść powoli, małymi krokami – nie potrzebowałem nawet odpoczynków. Temperatura optymalna – krawędź krateru osiągnąłem już bez kurtki, w samym polarze. Wodę piłem bardziej na podstawie zaleceń przewodników, niż z rzeczywistej potrzeby.


06 fumarol.jpg



07 laguna.jpg



W końcu staję na krawędzi stożka. Olbrzymi okrąg o bardzo stromych ścianach – od czasu do czasu słychać osuwające się do wnętrza kamienie. Z dziecinną radością wrzucam również kilka swoich odłamków, patrząc jak długo lecą. Z wielu miejsc wydobywają się dymy i opary siarki – to w końcu czynny wulkan, który kilka lat temu wybuchł z wielką siłą, wyrzucając w niebo tysiące ton kamieni i pyłów. Odpoczywam mniej więcej kwadrans i ruszam dalej, bowiem to nie koniec wspinaczki.
Najwyższy punkt (5592 m npm) jest bowiem jeszcze około pół godziny marszu wyżej. Wchodzę i robię sobie zdjęcia za pomocą samowyzwalacza. Wbrew pozorom tętno już mi się uspokoiło, zupełnie nie czuję wysokości ani zmęczenia. Jest adrenalina, radość i satysfakcja! Czuję się jakbym był na dachu świata, delektuję się jeszcze chwilę widokami, lecz cóż – pora wracać.


09 szczyt.jpg



10 na szczycie.jpg



Po tym miękkim żużlu można schodzić ogromnymi susami – prawie skokami. Leci się w powietrzu, ląduje na pięcie, która wbija się weń głęboko - jeszcze z 30-50 cm, łagodząc siłę uderzenia. To była naprawdę wspaniała zabawa. Po chwili spotykam się z wchodzącymi pod górę turystami, zamieniamy kilka zdań, jednak chyba są zbyt zmęczeni i nie podzielają moje euforii.


12 powrót.jpg



Z daleka widzę Żonę, która dość niefrasobliwie leży koło samochodu na karimacie. Trochę to było niepokojące, bo przecież silnik był włączony i mogła się zatruć. Wszystko jest jednak w porządku, witamy się z radością, jak po długiej rozłące. Wracamy! W świetle dnia widzimy miejsce naszego noclegu, lagunę i naszą nieszczęsną drogę. Z góry zjeżdżamy na biegu, bez gazu. Momentami muszę przyhamowywać, auto rozpędza się samoistnie do 70-80 km/h. Droga jest jednak naprawdę równa i w zasadzie tylko obawy o jakieś samotne kamienie skłaniają do rozsądniejszej jazdy.


11 strus.jpg



SŁOWO NA ZAKOŃCZENIE: Zgodnie z przewidywaniami, po zjechaniu z gór i powtórnym uruchomieniu, kontrolka „check engine” zgasła samoistnie. Patrząc na to z perspektywy czasu, uważam, że wyjazd tym autem nie był zbyt mądry, samochód w sumie nie musiałby być terenowy, ale powinien mieć mocniejszy silnik, najlepiej jakiś turbo diesel – który nie jest tak wrażliwy na wysokość. Ale przygoda pozostała przygodą, i to taką, którą ciężko będzie zapomnieć do końca życia. To była taka wisienka na torcie całej wyprawy do Chile, którą oceniam jako jeden z najciekawszych, najbardziej intensywnych i oryginalnych spośród wszystkich dotychczasowych wyjazdów.

P.S. Po całkowitym zjechaniu z góry i minięciu San Pedro de Atacama spotykamy urocze zwierzaki:

13 lama 1.jpg



14 lama.jpg

Dodaję jeszcze fragment mapy obejmujący obszar wycieczki.


Lascar map.jpg

… ciąg dalszy relacji (12 marca 2015)

Zachęcony pozytywnym odbiorem dziewiczego wpisu, postanowiłem jeszcze na chwilę wrócić do Chile i nie kończyć opisu na tym wyjątkowym wydarzeniu, lecz zmienić relację na jednodniową.

Gdyby ktoś mi powiedział, że planuje wejść na taką wielką górę, zejść i zjechać na dół – to bym pomyślał, że doby nie starczy. Czas w podróży płynie jednak za każdym razem inaczej, raz wolniej, kiedy grzeję się w słoneczku sącząc porto, raz szybciej, kiedy pędzę na przystań aby zobaczyć odpływający ostatni prom. W tym wypadku czas zrobił jakąś niespodziewaną woltę, bowiem gdy dojechaliśmy do cywilizacji (czytaj: asfaltu) było jeszcze wczesne przedpołudnie. Do dziś głowię się jak to było możliwe, być może jakiś dobry duch zaczął rozciągać nasze sześć dni, tak aby dać nam wrażeń za dni sześćdziesiąt.


20 droga do Laguna Chaxa.jpg



Ruszamy więc do laguny Chaxa – rezerwatu flamingów. Dawno, dawno temu, mniej więcej w czasach kiedy byłem piękny i bogaty, jeździliśmy na przeraźliwie drogie wycieczki komercyjne. Na jednej z nich, bodajże w Meksyku, pierwszy raz spotkaliśmy flamingi. Żonę urzekły te ptaki, które majestatycznie brodząc w wodzie pochylały swoje długie szyje aby wysączyć nieco pokarmu z mętnej wody. Od tamtych wydarzeń wiele się zmieniło, co prawda Fortuna mnie opuściła, ale lepsza połowa już nie – a co za tym idzie – pozostał sentyment do flamingów.


22 flaming.jpg




24 laguna Chaxa.jpg



Pojechaliśmy więc odświeżyć stare wspomnienia i … trochę się zawiedliśmy. Ptaków było po prostu mało. Tym niemniej zabawialiśmy się odnajdywaniem innych ptaków i porównywaniem z tablicą informacyjną. Dlatego też teraz mogę być mądry i wiem, że na zdjęciu jest biegus długoskrzydły…


21 biegus długoskrzydły.jpg




23 flaming brodzi.jpg



Plan na dziś obejmował jedynie wieczorny dojazd do gejzerów El Tatio, jednak ze względu na wspomniane już rozciągnięcie czasowe postanowiliśmy nieco go zmodyfikować. Żona, z serca i wykształcenia archeolog nie darowałaby mi, gdybyśmy nie obejrzeli słynnych paleo-indiańskich mumii w muzeum ojca de Paige w San Pedro. Opisywał je przewodnik - mieliśmy 6 edycję Lonely Planet datowaną na 2003 rok, również w sieci czytałem o tych mumiach i chyba „Chile” z serii Gazety Wyborczej również o nich wspomina. Mumie zostały jednak pochowane. To znaczy nie pochowane w magazynach muzealnych, ale na wniosek miejscowej kultury indiańskiej, powróciły na miejsca wiecznego spoczynku w górach… Mimo iż w pierwszej chwili był to dla nas pewien zawód, to jednak po głębszym przemyśleniu spodobało nam się to podejście – w gruncie rzeczy to w sumie dość osobliwe robić atrakcję turystyczną z czyiś zwłok. Na miejscu można obejrzeć film na którym są pokazane mumie i wyjaśnione są okoliczności ich usunięcia z muzeum.


25 Gustavo de Paige.jpg



Na koniec zaglądnąłem jeszcze do bankomatu, który jednak nie chciał współpracować, niestety…
Ruszamy więc w stronę gejzerów El Tatio, mając niewielką ale jednak nadzieję, że po drodze uda nam się wejść do Termas de Puritama. Jak się okazało, do term dotarliśmy ok. 50 minut przed zamknięciem, co realnie oznaczało pół godziny na kąpiele. Decyzja nie była łatwa, w ciągu poprzednich dni byliśmy już bowiem w Banos Colina, które były bardzo rozczarowujące – daleko, tłoczno, drogo, brudno, infrastruktura bardzo słaba. Jednak tutaj już na pierwszy rzut oka jest lepiej. Tylko kilka samochodów na parkingu, z daleka widać ładne drewniane ścieżki, eleganckie przebieralnie, cudowną zieleń traw i innych roślin wśród morza kamieni. Dodatkowo bilet na koniec dnia jest tańszy, co jeszcze nas zachęciło.


26 Termas de Puritama.jpg



Było warto! Zdjęcia mówią same za siebie.


27 termas ścieżka.jpg




28 termas bajorko.jpg




29 termas Kwiacio.jpg




30 termas bajorko 2.jpg



Po drodze mijamy Bofedal Machuca, gdzie znów urzeka nas piękno przyrody (nieco oswojonej, jak widać na zdjęciach, ale zawsze).


31 Bofedal Machuca.jpg




32 Bofedal pies.jpg




33 Bofedal gęś andyjska.jpg




34 Bofedal lamy.jpg




W końcu, zgodnie z pierwotnym planem docieramy do Gejzerów El Tatio, tu mieliśmy zanocować i od rana oglądać tę atrakcję. Nie do końca to się udało. To znaczy nocleg był udany - rześki, ale treściwy – to znów jest wysokość ok. 4000 m npm. (tym razem mój organizm już się nie buntował), i o ile wieczorem było ciepło, to rano… Na skutek dużej ilości pary wydobywającej się z ziemi, jest tu bardzo wilgotno i rankiem cała ta para osiadła na naszym namiocie i aucie w postaci szronu. Tropik trzeba było strzepywać i wykruszać lód z tkaniny, a samochód skrobaliśmy kartami kredytowymi.


35 el Tatio.jpg



Jednak najgorsze było to, że w tym miejscu zemścił się na nas bankomat z San Pedro de Atacama (ten, który nie podjął współpracy) – cena wejścia z przewodnika wzrosła wielokrotnie i nie mogliśmy wejść z powodu braku pieniędzy. Na szczęście nie mogliśmy wejść tylko na główne pole (zdjęcie zrobione z daleka), wszelkie boczne gejzery i źródła stały przed nami otworem.


36 gejzerek.jpg




37 zachód słońca.jpg



I tak oto dotarłem do końca tego dnia powszedniego, ale jakże innego od wszystkich. Pozostałych pięciu dni z wyprawy do Chile (równie emocjonujących) nie opiszę niestety w najbliższym czasie, z powodu wyjazdu na antypody – konkretnie do Nowej Zelandii. Pozdrawiam więc Was, mówiąc „do zobaczenia”, a sobie życzę takiego samego rozciągnięcia czasu, jaki spotkał mnie w Chile.

Dodaj Komentarz

Komentarze (7)

marcino123 25 sierpnia 2015 21:50 Odpowiedz
napisane w fajnym stylu, może jednak skusisz się i wrzucisz całą relację z tego wyjazdu ?
lubietenstan 26 sierpnia 2015 09:40 Odpowiedz
czekamy na więcej! super zdjęcia
ara 26 sierpnia 2015 16:21 Odpowiedz
podzielam prośby poprzedników - dawaj całą relację! :D
monikazak 26 sierpnia 2015 19:52 Odpowiedz
super :) również czekam na dalszy ciąg relacji, Chile jest super, osobiście odwiedziłam południe, również warto.
monikazak 26 sierpnia 2015 19:52 Odpowiedz
super :) również czekam na dalszy ciąg relacji, Chile jest super, osobiście odwiedziłam południe, również warto.
grzegorz-firlit 26 sierpnia 2015 20:53 Odpowiedz
Super przygoda.Gratuluję!
polarcup 28 sierpnia 2015 09:48 Odpowiedz
super, dzięki za mapke!