+5
becool 20 marca 2016 19:04
Z czym Wam się kojarzy raj? Mi właśnie z tym, co zastałam na plażach Koh Lipe.



Ale do początku... Po wcześniejszym pobycie Krabi i wycieczce na wyspy Phi Phi, Tajlandia nie leżała w kręgu moich zainteresowań. Stało się jednak, znowu skusiły nas tanie bilety do Kuala Lumpur - ciężko się było oprzeć. Pojawiły się pytania: co dalej? Nie zostaniemy przecież w stolicy Malezji, którą swoją drogą średnio polubliśmy. Chcemy w końcu poczuć jak to jest w środku zimy leżeć na plaży i mrużyć oczy od słońca. Na Indonezję nie sezon, Perhentiany też średnio, znalazły się za to tanie tixy na Langkawi. Na temat wyspy naczytaliśmy się skrajnie różnych opinii - zarówno pozytywnych jak i negatywnych. Dla nas okazała się naprawdę bardzo przyjemna, a do tego miała jedną wielką zaletę - była blisko Koh Lipe. Zdjęcia w internecie mówiły same za siebie - nie ma wyjścia, musimy dać Tajlandii jeszcze jedną szansę i to szybciej niż myśleliśmy. I co? Żal nas ściskał, że zarezerwowaliśmy tu tylko dwa dni.

Jak się dostać z Langkawi na Koh Lipe? Bardzo prosto - promem. Na Langkawi są bodajże dwa porty. My wybraliśmy Telagę. Bilet kosztował ok. 100 zł w jedną stronę - niezbyt tanio, ale to chyba najlepiej wydane dwie stówki w życiu. Bilety kupiliśmy przez internet, ale na miejscu podobna cena. Promy odpływają dwa razy dziennie - rano (o 9:30) i po południu. My wybraliśmy poranny rejs i czekała nas bardzo wczesna (i jak się okazało niepotrzebna) pobudka. Po zakupie biletu widniała bowiem informacja, żeby stawić się w porcie już na 2 godziny przed rejsem. Niestety tylko po to, aby stać w kolejce, no i wziąć pieczątkę wyjazdową z Malezji, a potem… pożegnać się na jakiś czas ze swoim paszportem. Dostaliśmy je spowrotem dopiero na Koh Lipe. Były schowane w wielkim pudle, a potem jakiś Taj rozdwał je pasażerom. Tak naprawdę każdy mógł wziąć paszport każdego, jakimś cudem każdy dostał swój :)





Rejs trwał 90 minut. Po czym odbywał się transport pasażerów na wyspę. Jak można się domyślić, na Koh Lipe z racji swoich rozmiarów, nie ma wielkiego portu. Ba, nie ma żadnego portu. Jak odbywa się, więc transport na wyspę? Otóż, statek zatrzymuje się w bezpiecznej odległości od lądu (tak, aby nie ugrzęznął na mieliźnie), a po pasażerów kolejno przypływają drewniane tajskie łódki. Żeby wszystkich przewieźć, łącznie z bagażami, potrzeba było kilkanaście takich łódek. My oczywiście siedząc na górnym pokładzie, załapaliśmy się na ostatnią z nich. Mieliśmy, więc sporo czasu, aby popatrzeć na wyspę z oddali. I już wtedy wiedzieliśmy, że będzie dobrze!





Wysiadamy i już możemy (a nawet musimy) zamoczyć stopy w ciepłej, przejrzystej wodzie i dotknąć miękkiego jak mąka piasku. Odbieramy dokumenty i bagaż i kierujemy się na główną ulicę - Walking Street, szukać naszego hotelu. Nie zabiera to dużo czasu, w końcu wyspa ma 3 km długości i 1,5 km szerokości. Zdecydowaliśmy się zatrzymać w hotelu The Green i mimo, że nie jest on usytuowany przy plaży, to był bardzo dobry wybór. Obiekt jest nowy, czysty, w dobrym standardzie i z przemiłą obsługą. Polecam :)



Nie tracąc czasu, którego i tak jest mało, bierzemy szybki prysznic i za chwilę już siedzimy na pierwszej z trzech głównych plaż Koh Lipe. Na początek trafiamy na Sunset Beach i jest nam tu tak błogo i przyjemnie, że zostajemy do końca dnia. Kąpiemy się, snorkujemy, gramy w piłkę, opalamy, oczywiście z przerwami na pyszne pad thaie, zimne piwerko i kokosy, które konsumujemy na plaży. A wieczorem… zachód słońca, w końcu jesteśmy na Sunset Beach.











Kolejny dzień? No cóż, będę monotonna – kolejna plaża. Takie uroki Koh Lipe. Tym razem Sunrise Beach. Znacznie dłuższa, mniej kameralna niż Sunset Beach, zakończona charakterystycznym „cyplem”, z jeszcze bardziej niesamowitym kolorem wody.

















Na ostani dzień, dzień powrotu, zostawiamy "najgorszą" plażę - Pattaya Beach - to tu przypływają i odpływają promy. Słowo najgorsza chyba jednak średnio pasuje -patrząc na te obrazki. I pewnie jakbym nie widziała dwóch poprzednich plaż, to mogłabym się nią tylko zachwycać.







Z żalem odpływamy z Koh Lipe. Dobrze było, choć na chwilę jednak znaleźć się w raju.

Zapraszam również na bloga: http://www.mamasaidbecool.pl/

Dodaj Komentarz

Komentarze (5)

don-bartoss 20 marca 2016 22:08 Odpowiedz
Mnie Tajlandia przy pierwszym pobycie nie urzekła i aktualnie jest na dalekim miejscu na liście podróżniczych celów. Ta relacja przybliża by dać jej drugą szansę szybciej niż zakładałem. Dobrze się czytało.
beata-sowinska 20 marca 2016 22:44 Odpowiedz
My byliśmy na Koh Lipe pod koniec lutego i nas również urzekła! Rajskie plaże, lazurowa woda, pyszne jedzenie, reggae knajpki - magicznie! Miło przeczytać relację i wrócić wspomnieniami do czasu tam spędzonego. Polecam!
jollka 21 marca 2016 11:23 Odpowiedz
Aż mi się łezka w oku zakręciła... Byliśmy tam kilka lat temu, potem płynęliśmy na Koh Tarutao - polecam (relacja na fly4free). Koh Lipe ma najdelikatniejszy piasek, po jakim chodziłam. Kolor wody jest obłędny. Byliśmy w tym roku na Langkawi i strasznie nas kusiło, żeby odwiedzić stare tajskie kąty :)
polibud 30 marca 2016 22:58 Odpowiedz
Mieszkaliśmy nawet w tym samym hotelu:)Wrzucam na szybko sklejony filmik, 90% to Koh Lipe. Wyspa wspaniała. https://www.youtube.com/watch?v=05ep-x2JDlg
glasvegas 31 marca 2016 22:45 Odpowiedz
Przepiekne miejsce. Jezeli wroce do Tajlandii bede sie staral zahaczyc o ten tajski kawalek raju.