+6
katewisienka 25 maja 2016 21:31
Republika Mołdawii kusiła nas od jakiegoś czasu, ale ciągle coś. A to wysypali się znajomi, a to zmienił punkt docelowy. W końcu przy okazji wyjazdu do Rumunii udało się dorzucić do planów Mołdawię. Marzyliśmy o polach po horyzont, zielonych winnicach i Kiszyniowie, który rozpalał moją wyobraźnię. Chciałam podpatrzyć tamtejszy miks kultur i narodowości stłoczonych niczym kiść winogron między Rumunią a Ukrainą. Podejrzeć koegzystencję Gagauzów, mniejszości rosyjskiej i Rumunów w niewielkim kraiku nad Dniestrem. Takie mikstury nie zawsze udaje się uwarzyć.



Do Mołdawii wjechaliśmy sprawnie. Wnikliwa analiza naszych dokumentów trochę trwała, ale w sumie poszło gładko. Żadnych łapówek, którymi straszyli na forach. Udało się.

Skwar rozlewał się na mijane miasta i wsie. Zatrzymaliśmy się przy knajpce w jednym z miasteczek. Po chwili na stole pojawiła się parująca solianka i gorące pielmieni. Uznaliśmy życzliwie, że każdy kraj ma swoje sposoby na upał. A obiad był smaczny.



Po obiedzie ruszyliśmy do Starego Orhei. Kilkadziesiąt kilometrów trasy wśród wysuszonych łąk, pól i z rzadka pojawiających się zabudowań. Puste drogi kusiły do ignorowania ograniczeń prędkości, więc wczesnym popołudniem stanęliśmy na skraju kanionu. Stare Orhei to kompleks archeologiczny przypominający gigantyczną, rozgrzaną patelnię. Płaska jak stół owalna powierzchnia, wokół stromy klif, a w nim cały system jaskiń i grot. W dole, wzdłuż skalnej ściany wije się meandrami Raut, pasą konie i krowy i nie ma żywej duszy. Znajomi postanowili odpuścić klasztor, bo droga wiodła ścieżką wzdłuż klifu i zapowiadał się dłuższy spacer, a oni z małą Tośką nie daliby rady. Ruszyli do Kiszyniowa szukać hostelu.



Temperatura przekroczyła 36 stopni. Kiedy dopadliśmy kapliczkę i wejście do monastyru jęzory wisiały nam do kolan. Ale w wykutym w skale klasztorze była magia. Zawieszone na skałach ikony, świece, tkane kobierce i dywany sprawiały wrażenie, jakby czas stanął w miejscu. Przy wejściu do groty natknęliśmy się na pogrążonego w modlitwie mnicha i choć nie zarejestrował naszej obecności, to nie chcieliśmy przeszkadzać. Zrobiliśmy zwrot w tył i w promieniach zachodzącego słońca ruszyliśmy do Kiszyniowa.



GPS, jak to zwykle bywa w kluczowych momentach, okazał się nieprzydatny. Nie miał mapy Kiszyniowa. Przez godzinę kluczyliśmy rozpytując o ulicę lub hostel. Na próżno. Ilekroć Tomek zagadał po rosyjsku, okazywało się, że trafiał na osobnika mówiącego po rumuńsku. Kiedy próbowaliśmy błysnąć podstawami rumuńskiego, trafialiśmy na Rosjanina. Po godzinie mieliśmy już przedsmak tego, jak wygląda życie w Mołdawii. W końcu dorwaliśmy taksówkarza, który doprowadził nas pod hostel. Błądziliśmy w promieniu kilometra od celu.
Hostel okazał się mieszkaniem w bloku, podzielonym na klitki z łóżkami piętrowymi i wspólną łazienką. Nasza miała okno wychodzące na zabudowany pleksą balkon. Temperatura sięgała 40 st, tlenu brak. Ze znajomymi spotkaliśmy się na mieście i do nocy łagodziliśmy skutki upału. Efekt mizerny, noc i tak była koszmarna. Ranek powitaliśmy z ulgą.



W planach było słynne Miliesti Mici. Mołdawia szczyci się największymi na świecie piwnicami winnymi: Cricovą i Miliesti Mici. Obstawiliśmy Miliesti, bo leży na południe od Kiszyniowa, czyli po drodze. Piwnice mieszczą się w wykutych w skale korytarzach, z których kamień wydobyto do odbudowy Kiszyniowa. Doskonałe warunki do leżakowania wina. Dziś Miliesti Mici to prawie 200 km piwnic, z czego kilkadziesiąt udostępniono zwiedzającym. Wjeżdża się do nich samochodem, jeździ wzdłuż rzędów beczek i regałów pełnych wina. Na końcu jest degustacja i zakupy. Można nabyć wino, którego butelki regularnie zamawia królowa Elżbieta. Mnie nie zachwyciło, ale same piwnice już tak.





Są zresztą błogosławieństwem dla zatrudnionych tu ludzi. Dają pracę i zarobek. Teren kompleksu jest wypieszczony jak nic, co wiedzieliśmy wcześniej i później. Na tle powszechnej biedy i bylejakości Miliesti Mici wyglądają jak ogrody wersalskie. Fontanka, śmietniczek, równy trawniczek. Sale wypełnia półmrok, Cyganie przygrywają do kieliszka, przewodnicy zachęcają do picia. Podejmujemy grę, choć u mnie odzywają się paskudne geny człowieka północy i pytanie: gdzie tu jest podpucha? Pewnie na pierwszym zakręcie powitają nas panowie z alkomatem...



Nie witali. Wszystko jest dogadane. Zbyt wielu żyje z tej złotej kury, by sobie przeszkadzać. Jedziemy zatem, słonko przygrzewa, droga wije się zakrętami. Wokół tylko pola, hektary po horyzont. Mknąc wśród słoneczników, kukurydzy i winnic wjeżdżamy do Gagauzji.
Tu, na południe od Kiszyniowa, nie ma już prawie nic. Od czasu do czasu jakieś wsie. Wszystko wygląda tak, jakby od 30 lat nikt nie kiwnął tu palcem. Zawaliło się, niech leży. Mijamy zakurzone miasta i zasypane wsie. Bez poboczy, chodników i rowów odwadniających. Po przejeździe wzbijamy tumany kurzu. Przy biedniutkich sklepikach stoją ludzie. Głównie starsi. Młodzież dawno uciekła do Kiszyniowa albo dalej, na Zachód. Choćby ten najbliższy, do Rumunii. Młodzi pracują we Włoszech, Holandii, na Wyspach. Często przy zbiorach. Tu pola ciągną się kilometrami, ale ludzi nie widać. Się nie opłaca. Za tą samą robotę na zachodzie płacą w euro.



Jedziemy dalej na południe, w kierunku na Komrat. Rzadko spotykamy inne pojazdy. Czasem jakiś składak, którego markę trudno ustalić albo furmanka. Z rzadka nowszy mercedes czy bmw. Zasada jest prosta: im dalej od Kiszyniowa, tym rzadziej.



Największe wrażenie jednak robią ludzie. Smutni, szarzy, zgaszeni. Dziewczyny zagadnięte o coś na ulicy wzruszają ramionami "nie wiem, nic mnie to nie obchodzi". Mężczyźni- podpici i dziwnie ożywieni, gadają, opowiadają, ale w oczach nie widać radości. Jeden facet powiedział nam, że kilka lat temu pozmieniano w Kiszyniowie nazwy głównych ulic. Od tamtego czasu nikt nic nie wie. Starzy posługują się nazwami sprzed zmiany, młodym wszystko jedno. Radio nadaje w dwu językach: po rosyjsku i po rumuńsku. Tożsamość narodowa? A na co to komu?



Na granicy stanęliśmy w długiej kolejce do odprawy. Żar lał się z nieba, samochód pokrywała kolejna warstwa pyłu. Byliśmy rozdrażnieni gorącem i wymuszoną bezczynnością. Klima hulała na całego. Od granicy nadjechał odrapany motor na mołdawskich tablicach, w nim trzech młodych chłopaków. Bez koszulek, ogorzali, ciemni. Wyjęli butelkę wody i zaczęli się oblewać. Potem wsiedli, ominęli dziurę po studzience, z której ktoś zwędził wieko i wzbijając w powietrze chmurę dymu odjechali. Do swoich domów, rodzin, do swojej rzeczywistości.



Wtedy o długość jednego odprawionego auta przesunęliśmy się i my. Do naszej unijnej, ugrzecznionej, wyprostowanej dyrektywami rzeczywistości. Pomyślałam wtedy, jak niewielki wpływ mamy na to, jaka rzeczywistość jest tą NASZĄ. Przecież mogłam urodzić się gdzieś tam, na lewym brzegu Dniestru.

Dodaj Komentarz