+2
katewisienka 26 czerwca 2016 15:38
Pomysł na Portugalię zaczął kiełkować już we wrześniu. Lecieliśmy ze znajomymi wychowanymi na urlopach z Itaką, zimowe wieczory upływały więc na dopinaniu tras i noclegów. Perfekcyjną organizację szlag trafił zaraz pierwszego dnia, gdy strajk obsługi uziemił nas na de Gaulle'u i zalałam telefon z mapami dojazdowymi do hoteli. Zaczęło się słabo, ale potem było już tylko lepiej.



Lizbonę uważam za jedną z najpiękniej położonych stolic Europy- rozdarta nurtem Tagu rozłożyła się wygodnie na okolicznych wzgórzach. Pełna życia Baixa, brzmiąca nostalgicznym fado Alfama albo pachnąca ciastkami Belem to punkty obowiązkowe. Zwiedzanie miasta jest proste: karta za 6 euro rozwiązuje temat komunikacji. Zaliczyliśmy wszystkie top 10, łącznie z przeprawą promową na drugi brzeg Tagu, kilkoma pysznymi kolacjami i hektolitrami wypitego wina. Wystarczyły trzy dni, by „białe miasto” podbiło nasze serca, ale o Lizbonie napisano już wiele, więc nie będę się powtarzać.



Dalej wyruszyliśmy do Cabo da Rocca- „najzachodniejszego” skrawka kontynentu. Przylądek przez wieki uznawany za koniec świata faktycznie sprawia takie wrażenie. Strome klify, woda po horyzont i wielki błękit nieba. Za kilka euro można dostać certyfikat potwierdzający obecność tutaj. Nam wystarczyła fotka. Z Cabo ruszyliśmy do maleńkiego Azanhas do Mar.



Przyklejona na zboczach klifu osada jest fotograficznym cacuszkiem. Zaliczyliśmy spacer i powitanie z oceanem i ruszyliśmy do Sintry. Przyjechaliśmy tu dla twierdzy wzniesionej przez mauretańskich władców Lizbony, bo już na fotkach nas zachwyciła. Wspinaczka na szczyt wzgórza przy 30-stopniowym upale była wyzwaniem, ale nie trafiło na mięczaków. Posapując zdobyliśmy bramę z kasą biletową, by zapłakać nad ceną wejściówek, ale… przecież nie trafiło na mięczaków! Zamek zamiast obiadu? Proste!



Zarys murów przypomina chiński mur, a widok rekompensuje wysiłek. Sintra robi wrażenie. Żar lał się jednak nieludzki, więc po zwiedzaniu pognaliśmy do Lourinhi. Marzyliśmy o zimnym oceanie. Pogoda była piękna, niebo bezchmurne, marzenie wydawało się w zasięgu.



Im bliżej byliśmy celu, tym bardziej frapowało nas dziwne zjawisko pogodowe. Z oceanu wylewała się mgła. Gęsta chmura wdzierała się w głąb lądu i po chwili słońce widzieliśmy już tylko za plecami. Temperatura spadła o 15 stopni, na morzu rozszalał się sztorm, a widoczność sięgnęła 15 m. Marzenie o kąpieli zmyła 2- metrowa fala.



Dzień zakończyliśmy w barze kibicując Portugalii w mundialowych rozgrywkach. Niestety dostali w dupę, więc w lekko skisłych humorach rozeszliśmy się do siebie. Rano po nietypowej aurze nie został ślad. Ruszyliśmy na północ, zbaczając jedynie na słynną plażę w Peniche. Surferzy ujeżdżają tworzące się tu ponoć gigantyczne fale, my trafiliśmy na Atlantyk tak spokojny, że powinien zmienić nazwę. Stąd tylko kawałek dzielił nas od Obidos, otoczonego murami średniowiecznego kolejnego miasta-cacuszka.



Każdy zaułek, uliczka piszczą tu o fotkę. Radosne kolorki, kwiatuszki i ceramika przed sklepami tworzą wymarzoną scenerię. Miasteczko jest cudne i zarazem nieprawdziwe. Nikt nie uprawia ogródka, nie hoduje kur. Wszyscy żyją z turystyki. Są właścicielami sklepów, restauracji i parkingów. Nawet koty wylegują się tak, jakby pozowały.



Bardzo spodobała mi się za to następna w kolejce Coimbra- piękne, uniwersyteckie miasto, pełne tanich barów i sklepów z produktami z korka. Są tu sklepy z pamiątkami i płytkami azulejos w cenach nie spotkanych nigdzie wcześniej ani później. Pokręciliśmy się po uliczkach, kupiliśmy suweniry i ruszyliśmy do Aveiro, gdzie czekał nas dzień luzu.



Nie lubię porównań, ale Aveiro nazywane „portugalską Wenecją” faktycznie przypomina tą włoską ślicznotę. Nieco. Są kanały, gondole, mosty. Ale w przeciwieństwie do Wenecji Aveiro żyje swoim nieśpiesznym rytmem. Znaleźliśmy knajpkę, w której poza tanim vinho verde serwowano mecze. Dwa wieczory spędziliśmy przy pękających radośnie butelkach z mundialem w tle.



Rankiem ruszyliśmy do Porto, najbardziej północnego punktu naszej trasy. Porto pełne jest ciasnych ulic z totalnym brakiem miejsc do parkowania. Slumsowe dzielnice w samym centrum, walące się budynki i odpadające tynki sprawiły, że z miejsca je polubiłam! Nocowaliśmy w dzielnicy Ribeira, kwadrans od centrum. Z jej brzegu widać Vila Nova de Gaia, gdzie dojrzewa słynne portugalskie Porto. Dzielnica dobrze prezentuje się z mostu Maria Pia zbudowanego przez firmę Eiffla. Znaleźliśmy tam knajpkę z widokiem na most i zjedliśmy rybną ucztę zapitą winem verde. Ech, niekończąca się opowieść, bo wieczór obfitował w knajpy z winem...



Obudziło nas zaglądające przez okno w poddaszu słońce. Tego dnia mięliśmy przebyć trasę z Porto do Algarve, by na kilka dni okopać się na plażach Lagos. Po drodze zobaczyliśmy klasztory w Mafrze, Alcobacy i Batalhi, z których ten ostatni uważam za wart nadłożenia drogi. Wygląda bajecznie! Mknąc pustymi autostradami oglądaliśmy zmieniający się krajobraz: lasy ustępowały miejsca toskańskim widoczkom w środkowej części kraju, by zastąpić je w regionie Alentejo wypaloną roślinnością i lasami eukaliptusowymi.



Lagos z miejsca nas zauroczyło.Ma ładną, otoczoną murami starówkę, pełną bielonych kamienic, barów i sklepów. Z restauracyjnych kuchni unoszą się zapachy grillowanych ryb, menadżerowie wabią menu del dia, zaś pastelarie witrynami pełnymi słodkości. Lagos posiada kilka urokliwych plaż, w tym moje ulubione: Praia dona Ana i Praia do Camilo.





Długo jednak na nich nie wytrzymaliśmy. A to skoczyliśmy na kawę do Portimao czy Silves, a to na plaże Alvor. Pojechaliśmy do sąsiedniej wioski Luz, którą początkowo obstawialiśmy na pobyt. Luz to jednak typowa pod Brytyjczyków miejscówka, gdzie w knajpach dominuje full english breakfast i hamburgery, więc fajnie, że nie musieliśmy stołować się tu na co dzień. Wybraliśmy się na zachód słońca na słynne Cabo de Sao Vicente, gdzie zbocza klifu obsiadają wtulone w siebie pary. Wtulone, bo wieje niemiłosiernie! Wytrzymaliśmy chwilę i nim słońce zaszło uciekliśmy do Sagres. Szybko minęły nam te dni.





Na ostatnie dwie noce planowaliśmy powrót do Lizbony. Po drodze odbiliśmy jeszcze do Odeceixe, by chwilę poplażować. Przypadkiem trafiliśmy na rozległą deltę Beia Faro- sielskie miejsce z ładną plażą. Smażąc się w słońcu podpatrywaliśmy wysiłki kursantów szkółki surfowania. Po 2 godzinach teorię mieliśmy już w małym palcu.



Po południu wylądowaliśmy w Lizbonie i pędem pognaliśmy do strefy kibica przy rondzie Pombala na mecz Portugalii z Ghaną. Morze czarnych głów przed wielkim telebimem, piwo z saturatora i eksplozja radości po strzelonym golu to fajny widok i ekstra emocje. I choć Portugalia nie awansowała, to wygrany mecz przyprawił o uśmiech wszystkie twarze w mieście. Do późnej nocy można było zobaczyć czerwono- zielone koszulki i szaliki kibiców.



A mieliśmy przed sobą jeszcze jeden cały dzień w Lizbonie! Postanowiliśmy przeznaczyć go na przyjemności. Na wycieczkę tramwajem 28 i słynne ciasteczka Pasteis de Belem. Na spacer po Alfamie i pożegnanie z arroz de marisco. Znalazł się czas na ostatnie chwile z młodym, zielonym winem, kiedy to… adoptowałam kota! Wino sprawia, że życie staje się prostsze, a rudy Felek stał się naszą pamiątką z wakacji w rytmie fado. Choć właściwie to rytm vinho verde... W każdym razie tłumaczy obecność kota.



Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

areta72 10 lipca 2016 22:42 Odpowiedz
Witam, Chcielibyśmy skopiować Pani wycieczkę, a jestem nowicjuszem w samodzielnym podróżowaniu, nie przez biuro. Czy mogłaby Pani uzupełnić tego bloga o informacje jak dotarliście do Portugalii, ile dni trwała wycieczka oraz gdzie konkretnie nocowaliście - jeśli Pani pamięta nazwy hoteli. Jechalibyśmy z 8 letnimi bliźniętami, wiec tym bardziej pomoc w organizacji nam się przyda. Bede bardzo wdzięczna. Jeśli nie chce Pani tego umieszczać w blogu może Pani do mnie napisać na priv. Pozdrawiam serdecznie Aneta
agataka 13 lipca 2016 13:44 Odpowiedz
Super, zazdroszczę!! :) może poleci Pani jakiś hotel?
katewisienka 18 lipca 2016 13:03 Odpowiedz
W Lagos kilka dni spędziliśmy w świetnych apartamentach Vilabranca - świetna lokalizacja, ładne baseny, czyściutko, przestronnie. W Lizbonie mieliśmy kilka nocy w Refuge Hostel przy rondzie Pombala, tuż obok stacji metra, w pobliżu kilku knajp i sklepów. Również polecam miejscówkę. Więcej nie pamiętam, bo to jedno-noclegówki :)