+4
globfoterka 24 lipca 2016 20:05
Stereotypowy podróżnik z natury jest raczej tolerancyjny. Nie kryje jednak pogardliwego stosunku do pewnej formy podróżowania, która budzi w nim bolesną niestrawność i dokuczliwe uczulenie. Wyrażenie ALL INCLUSIVE powinno więc czym prędzej zniknąć ze słownika takiego wojażera, bo jest niczym więcej niż rodzajem wybrakowanych wakacji, właściwych dla ludzi bez polotu. Idealnym dla kogoś, kto świat poznaje głównie z perspektywy hotelowego leżaczka, przepijając darmowym drinkiem swoje – i tak mierne – zainteresowanie okolicą. Turyści korzystający z tego typu ofert nie mogą zatem pretendować do miana podróżników, bo swoim wygodnictwem rażą po oczach tych prawdziwych globtrotterów. Pogarda, żenua, Janusze, przyhotelowy basen, tania dyskoteka i nic więcej.

Staram się nie kategoryzować ludzi, a już tym bardziej nie oceniać ich stopnia „fajności” pod kątem typu wakacji jakie wybierają. Doskonale rozumiem motywy, którymi kierują się, gdy wykupują pełny pakiet wczasów w jednym z najpopularniejszych miejsc wypoczynkowych. Stąd nie rozumiem wyraźnie pejoratywnego stosunku niektórych doświadczonych podróżników, dla których wycieczka zorganizowana jest równoznaczna z wygodnictwem, nieporadnością, niepotrzebnym przepłacaniem i w końcu wstydem. Muszę się przyznać, że sama przesiąkłam nieco tego typu myśleniem i przez to dość sceptycznie podchodziłam do ofert all inclusive. Do czasu aż grudniową porą zdecydowałam się upolować Egipt ;) To miał być typowy last minute, z tą różnicą, że obserwowany od jakiegoś czasu, w celu uzyskania możliwie najniższej ceny. 1200 zł za tygodniowy pobyt w 4,5-gwiazdkowym hotelu z pełnym wyżywieniem w Sharm El Sheikh w pełni mnie usatysfakcjonowało. :)

Pierwotny plan zakładał głównie błogi odpoczynek i łapczywe czerpanie energii z promieni świetlnych. Chyba sama nie wierzyłam, że ten ambitnie skrojony program wykonam bez żadnych zastrzeżeń. Niemal pierwszego dnia niecierpliwie rozglądałam się za wycieczkami, które pozwoliłyby choć w minimalnym stopniu poznać ten, jakby nie patrzeć, bardzo ciekawy kraj. O tym, jak bardzo nie doceniamy potencjału egipskiej ziemi przekonałam się dość prędko. Za zamyszkowane dolary, które sukcesywnie po każdym wyjeździe powiększały pulę nazbieranych pieniędzy, wykupiłam kilka interesujących wycieczek. Na eksplorowanie podwodnego świata mieniących się różnymi kolorami raf koralowych zdecydowałam się popłynąć z lokalnym przewoźnikiem, który oferował konkurencyjne w stosunku do Itaki ceny.

1. Snorkeling + jedno zejście pod wodę

Cena zawierała podróż statkiem w okolicę wyspy TIRAN, trzykrotne zejście do wody i obserwowanie rafy przez maskę, jedno zejście pod wodę, obiad i nielimitowane napoje. Pracownicy biura rano odbierają chętnych z hotelu, a następnie wiozą ich do portu, skąd rozpoczyna się rejs. Powrót jest późnym popołudniem. Temperatura wody była całkiem przyjemna, zważywszy na porę roku, jednak mnie po dwóch zejściach dość mocno wytelepało z zimna. Przy następnym dostałam piankę, w której zdecydowanie chętniej zeszłam do wody. Każde takie zanurzenie miało trwać orientacyjnie 30 minut. W praktyce jednak wychodziło odczuwalnie mniej. Moja drużyna składała się z dwóch Holenderek i małżeństwa z Izraela, które przez lata mieszkało w Niderlandach, a obecnie żyje w Londynie. Choroba morska nie jest przypadłością na stałe wpisaną w naturę mojego zdrowia, jednak przy sprzyjających okolicznościach uaktywnia się ku mojej nieskrywanej rozpaczy. Stateczkiem niemiłosiernie bujało, to fakt, chociaż czynnikiem wyzwalającym to parszywe samopoczucie był jeszcze gorszy stan obywatelki Izraela. Wiecie, to tak jak z ziewaniem – widzisz, że komuś jest tak niedobrze, że bez worka się nie obędzie i nagle Ciebie też dopada. Przeżywałam istne katusze, wciąż kontrolując ewentualną rewolucję żołądkową i zapewniając samą siebie, że na żadne nurkowanie nie schodzę. Z obiadu, jak się pewnie domyślacie, też nie skorzystałam, już nie wspominając o tym, że każdy intensywny zapach był wymierzonym w moją stronę biczem. Próbowałam się całkowicie wyłączyć i chowając się pod ręcznikiem zasnąć. Celem było przetrwanie wycieczki, którą w końcu w przypływie negatywnych emocji uznałam za nieudaną. Pomimo wyraźnych protestów, do nurkowania jednak Panom udało się mnie namówić. Byłam tak wymiętolona, że początkowo wypływałam co 30 sekund razem z tym całym, nałożonym na mnie sprzętem. Instruktorowi udało się w końcu poskromić mój chwilowy atak paniki i zeszliśmy wystarczająco nisko pod wodę. Było pięknie. Nadal nie chciałam połykać śliny i byłam drętwa jak kłoda, ale widok jaskrawo-żółtych ryb skutecznie wyłączył ten irracjonalny strach. Przynajmniej chwilowo ;). Wracając już na powierzchnię czułam się jakbym miała odzyskać życie. W innych okolicznościach zapewne szalałabym z ekscytacji i nic a nic nie byłoby mi straszne, dlatego obiecałam sobie, że w przyszłości jeszcze raz spróbuję swoich sił w nurkowaniu, tym razem jednak może w jakimś znajomym towarzystwie. :)





Podsumowując, wycieczka mimo wszystko na plus. Grzechem jest będąc w Egipcie nie skorzystać ze stosunkowo taniej opcji odkrywania tego fascynującego świata tysiąca kolorów i dziwnych stworzeń. Dodatkowo, w ramach pamiątki można wykupić sobie krótkie filmiki oraz niezbyt udaną kompilację zdjęć, na których (wyglądając jak oszołomy) pływamy w otoczeniu egzotycznych ryb. Próbuję w życiu przeróżnych rzeczy i aktywności, stąd bardzo chciałam nabyć pamiątkowy plik, ale pozostałam nieugięta wobec drakońskich cen, które zostały zaproponowane. Taka przyjemność kosztowała niemal tyle samo, co cała wycieczka! Mogli dostać 10 dolarów zamiast przykładowych 30, a w ten sposób nie dostali nic. Ja zresztą też.






2. Przygoda z safari

W opisie tej wycieczki zaintrygował mnie przede wszystkim fragment o oglądaniu lasów namorzynowych i chyba z jego względu zdecydowałam się na wyłożenie całych 55 dolarów. Z hotelu zainteresowanych odbiera jeep z egipskim przewodnikiem, mówiącym po polsku. Duży atut dla tych, którzy niepewnie czują się z językiem angielskim. Wycieczka odbywa się na terenie Parku Narodowego NABQ. Jeepy przemierzają pustynię Synaju, w której na turystów czekają wąwozy – szeroki i wąski. Miejsce ma spory potencjał fotograficzny. Przyjemne, piaskowe odcienie kontrastują z głęboko niebieskim horyzontem. Skały wyróżniają się różnymi odcieniami i kształtami przez co krajobraz nie jest tak powtarzalny.



















Później samochody zamieniane są na prowadzone przez beduińskie dzieci wielbłądy, na których odbywa się krótka przejażdżka. Dzieci idą pieszo, a po tym niewielkim odcinku dość wyraźnie domagają się napiwku. Generalnie wioska Beduinów, która ma być dużą atrakcją tej wycieczki, dla mnie jest kompletną ściemą. Przewodnik opowiada o trybie życia tego koczowniczego plemienia, surowych warunkach, w których przyszło im bytować oraz zwyczajach jakimi się kierują. Imponujący może być fakt, że średnia wieku jakiej dożywają wynosi aż 90 lat! Turyści zapraszani są do namiotu, gdzie częstuje się ich herbatą. Następnie zagania się ich do placyku, na którym są wyłożone niby ręczne pamiątki, które ewidentnie wyglądają jak chińszczyzna. Jeśli ktoś ma ochotę na beduińską arafatkę (bardziej zwyczajnej jeszcze nie widziałam), czy bransoletkę z koralików to śmiało może dokonać zakupu. Mnie rozbroił moment, w którym jeden z tych tradycyjnie ubranych Beduinów wsiadł do samochodu i pojechał po kolejny zapas chust, bo zabrakło… po czym wrócił po chwili. Jestem uczulona na tego typu teatrzyki i wiem, że jeszcze niejednokrotnie będzie wciskany mi kit pod warstwą autentycznego folkloru.









Wielbłądy znowu porzucane są na rzecz jeepów, które zmierzają w kierunku Morza Czerwonego. Tam Beduini przydzielają każdemu obiad, a później dosyć bezczelnie wystawiają na stół kubki na napiwki. Biznes się kręci. Po posiłku przewidziany jest czas na obserwację lasów namorzynowych i wejście do wody. Jest na tyle płytko, że o pływaniu raczej nie ma mowy.








Podsumowując. Pomimo dość wygórowanej ceny wycieczka jest godna rozważenia. Mnie uwiodły przede wszystkim pustynne kadry. Podróż jest całkiem urozmaicona, dzięki czemu można jednego dnia zrobić i zobaczyć całkiem sporo ciekawych rzeczy. Wycieczce towarzyszył przez cały czas fotograf, który upatrzył sobie mnie jako łatwy łup. Byłam rodzynkiem wśród zakochanych par i rodziny, toteż próbom poderwania mojej osoby nie było końca ;) Na szczęście trudno jest w ten sposób wzbudzić we mnie oburzenie, bo wszelkie tego typu zaloty traktuję z przymrużeniem oka, więc nie znalazłam się w sytuacji podbramkowej. Poza tym zyskałam darmowego fotografa, który operował moim aparatem równie dobrze, co swoim. Płytka ze zdjęciami i filmem była mi więc zbędna. Dobra opcja dla kogoś, kto nie dysponuje żadnym sprzętem, a chciałby zyskać kilka fajnych ujęć.




3. Kolorowy Kanion jeepami

Dla mnie absolutny hit. Możliwość obejrzenia tej jednej z niewątpliwie największych atrakcji półwyspu Synaj sprawiła, że ochoczo zaopatrzyłam się na lotnisku w egipską wizę, która wg Itaki jest niezbędna do odbycia wycieczki. Na miejscu okazało się, że pieniążki poszły na zmarnowanie, bo wiza nie była konieczna. Ostatecznie nie był to jakiś majątek, który wpłynąłby negatywnie na podjętą już decyzję, więc te 60 dolarów za wyjazd wydałam bez większego żalu. Wg biura podróży i jeszcze jednego źródła jest to trzeci co do wielkości największy kanion na świecie. Moje poszukiwania nie potwierdziły tej informacji, niemniej jednak to nie podane rankingi zainteresowały mnie najbardziej. Wycieczka rozpoczyna się stosunkowo wcześnie rano, więc istnieje możliwość odebrania z recepcji przygotowanego dla nas zestawu śniadaniowego. Podobnie jak w przypadku wcześniejszych wycieczek, pod hotel przyjeżdża jeep z egipskim przewodnikiem mówiącym po polsku i rozpoczyna się proces zbierania zainteresowanych z innych ośrodków. Na szczęście grupa liczyła raptem kilka osób, w dodatku byliśmy chyba jedyną wycieczką na terenie kanionu, także trwający około 1,5-2 godziny spacer odbył się bez żadnych zakłóceń :)











Trasa poprowadzona jest między skałami, które momentami zwężają się tak bardzo, że trzeba się nieźle nagimnastykować, żeby w tempie przesuwać się do przodu. Niekiedy zachodzi potrzeba zeskakiwania z wielkich głazów, co mimo wszystko raczej nie powinno sprawić nikomu większych problemów. Tor przeszkód jest na umiarkowanym poziomie, który nie wymaga szczególnej sprawności lub umiejętności.










Ścieżka jest tak skonstruowana, że kanion można obejrzeć niemal z każdej strony. Zupełnie z bliska, walcząc z nieugiętymi skałami, lub z dalszej perspektywy, która świetnie eksponuje wyjątkowy krajobraz. Miejsce aż prosi się o dziesiątki przeróżnych ujęć fotograficznych. Zróżnicowane kolory składają się na bardzo plastyczny obraz.











Kolejnym punktem programu jest przejazd do DAHAB, gdzie zaplanowano wspólny obiad dla uczestników. Mojej uwadze nie umknęła chmara wygłodniałych, maleńkich kociaków, więc pomaszerowałam w ich kierunku, żeby rozdzielić hotelowe śniadania, którego nawet nie tknęłam. Większość zostawiłam małemu dziecku, które wyciągało do turystów brudne rączki. Jakież było moje zdziwienie kiedy już zza szyby samochodu zobaczyłam, że to dziecko naprawdę było zwyczajnie głodne, a nie wystawione na pieniężną żebraninę. Zrobiło mi się wstyd.



Uwzględniony w harmonogramie wycieczki do kanionu czas wolny na zakupy wygląda tak, że turyści prowadzeni są do konkretnego pasażu z biżuterią oraz galerią z papirusami, w której to pod przykrywką zaprezentowania produkcji papirusów uprawia się namawianie do zakupu jednego z dzieł. Właściciel chyba miał mnie już dość, bo po przedłużających się rozważaniach dotyczących kupna w końcu zapakował mi obydwa papirusy, którymi byłam zainteresowana w cenie jednego, czyli 10 dolarów. Podejrzewam, że i tak dobił korzystnego dla siebie interesu. Operatorzy ZAWSZE wożą turystów w określone miejsca, bo czerpią prowizję z każdego zakupu, którego dokona ich klient. Sprytnie przemyślane, ale jak dla mnie banalnie oczywiste.

Po obiedzie zmierza się w kierunku BLUE HOLE, które jest ponoć jednym z najciekawszych na świecie miejsc do nurkowania. Niestety, wielu ludzi tragicznie kończy życie w głębinach na tym terenie, o czym informuje tablica upamiętniająca licznych nurków.



Pierwotnie zainteresowane osoby z wycieczki miały snurkować w jakimś bezpiecznym miejscu, ale silne prądy zaprowadziły w końcu wszystkich na drewniany taras wyłożony kolorowymi poduszkami. Można było spokojnie się wyciągnąć i wygrzewać w blasku zachodzącego słońca. Wypoczynek umilały śliczne, kocie stworzenia, które od razu stały się moim głównym obiektem zainteresowań. Towarzyszący nam fotograf wykazał się niemałym talentem, który polegał na zawiązywaniu ręczników w taki sposób, że powstawały z nich przeróżne nakrycia głowy. Mnie na przykład ucharakteryzował na wyjątkowo niebezpieczną muzułmankę... ;)



Podsumowując. Wycieczka jest warta każdego dolara. Oferuje poznanie zupełnie innego oblicza Egiptu. Kolorowy Kanion, choć niezbyt imponujących rozmiarów, jest bardzo urokliwy i zaskakująco interesujący. Jeśli miałabym wybierać spośród wszystkich wycieczek na które się zdecydowałam, to ta znajdowałaby się na szczycie listy. Gdy ktoś nie posiada aparatu, lub po prostu nie chce tym sobie zaprzątać głowy, to jest możliwość wykupienia pakietu zdjęć oraz filmu od towarzyszącego całej wycieczce fotografa. No, chyba że znowu jest się rodzynkiem płci pięknej i bez specjalnego namawiania dostaje się swoje zdjęcia na własnym aparacie.



4. City tour

Czyli festiwal naciągania. Największą atrakcją wieczornej wycieczki ulicami Sharm el Sheikh jest wg mnie kościół koptyjski. Zwiedzanie meczetu Al Musterfa, znajdującego się na pierwszym miejscu programu jest niczym więcej niż zatrzymaniem się autobusu pod budynkiem po to, żeby zrobić kilka zdjęć z zewnątrz i ruszyć w drogę.



Chwilę dłużej spędza się w kościele koptyjskim, który całością zrobił na mnie całkiem spore wrażenie. Być może dlatego, że nie zdawałam sobie sprawy z istnienia takiego odłamu chrześcijaństwa.









Czas wolny przewidziany jest w Old Market położonym w „orientalnej dzielnicy Sharm El Sheikh w prawdziwie egipskim stylu”. Niestety, oprócz kilku tandetnych pamiątek niczego specyficznie egipskiego nie odnalazłam na tym targu. Drobiazgi z naklejkami „Made in Taiwan” wciskane są bez skrupułów jako najprawdziwsze egipskie wyroby. Chociaż udało mi się przynajmniej zakupić orientalne siedzonko, które do teraz wysoko sobie cenię. Zapakowane jak walizeczka przewiozłam w ramach bagażu podręcznego.



Wizyta w grocie solnej nie odbyła się bez wychwalania produktów niebywale wysokiej jakości, ale generalnie było tak fajnie, że podczas seansu po 15 minutach zasnęłam na leżaczku.



Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. Trafiliśmy do fabryki perfum, w której miałam wrażenie, że jeśli nie kupimy odpowiedniej ilości pachnideł, to będziemy tam gnić w nieskończoność. Właściciel rzekomo zdobywał doświadczenie u najlepszych specjalistów we Francji i tak wyrobiony fach przeniósł do fabryki w Egipcie. Trzeba przyznać, że odstawił niezłe przedstawienie, nawijając non stop przez dobre pół godziny. Po dłuższym czasie, znużeni bajkami turyści zaczęli wywracać oczami i wyraźnie komunikować przewodnikowi, że dalsze przebywanie w budynku mija się z celem. Dopiero gdy kilka osób wymieniło stosowne kwoty na buteleczki z perfumami i olejkami, mogliśmy udać się w drogę powrotną do hotelu.

W hotelu organizowane są różne imprezy, w tym tematyczne wieczorki, które niekiedy bywają całkiem interesujące. Najciekawszy był moim zdaniem egipski taniec regionalny, który wzbudził wiele ochów i achów. Taniec brzucha zaangażował przede wszystkim męską część widowni, a dla mnie osobiście był trochę nieapetyczny. W każdym razie udział jest całkowicie darmowy, więc żal byłoby nie skorzystać z takiej możliwości spędzenia wieczoru.




Nie wiem jak Was, ale mnie Egipt przekonał. Do tej pory identyfikowałam go głównie z piaskiem, kurortami, Kairem, nurkowaniem i piramidami. Zobaczyłam zdecydowanie więcej niż oczekiwałam, stąd zaskoczenie innym obliczem należało do tych wyjątkowo udanych i pozytywnych. Dobrze zainwestowane pieniądze.



Zainteresowanych moją działalnością o tematyce podróżniczej zapraszam przede wszystkim na fanpage: https://www.facebook.com/globfoterka/ oraz stronę, gdzie często oprócz fotorelacji pojawiają się krótkie filmiki z odwiedzonych krajów :) http://www.globfoterka.pl/

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

katewisienka 25 lipca 2016 13:56 Odpowiedz
Mam tak samo: nie zamykam się na żadne opcje, bo czasem pakiet zwyczajnie się opłaca. W Maroko wylądowałam z biura podróży, bo za 950 zł nie dało się ogarnąć przelotu, noclegów i wyżywienia. A z Itaką się dało. Więc poleciałam. Czas na miejscu każdy ogarnia jak lubi, my wzięliśmy auto i objechaliśmy okolicę, ale pacjentów szukających relaksu na plaży nie oceniam. Pewnie gdybym pracowała fizycznie, na wakacjach też wolałabym leżeć ;)
globfoterka 26 lipca 2016 22:18 Odpowiedz
katewisienkaMam tak samo: nie zamykam się na żadne opcje, bo czasem pakiet zwyczajnie się opłaca. W Maroko wylądowałam z biura podróży, bo za 950 zł nie dało się ogarnąć przelotu, noclegów i wyżywienia. A z Itaką się dało. Więc poleciałam. Czas na miejscu każdy ogarnia jak lubi, my wzięliśmy auto i objechaliśmy okolicę, ale pacjentów szukających relaksu na plaży nie oceniam. Pewnie gdybym pracowała fizycznie, na wakacjach też wolałabym leżeć ;)
Dokładnie! Czasami po prostu takie oferty są korzystniejsze i nie widzę powodów dla których miałoby się z nich rezygnować.
don-bartoss 17 sierpnia 2016 15:54 Odpowiedz
Świetna relacja, jeśli coś ma mnie przekonać do Egiptu to właśnie takie teksty jak ten. All-in all-inem ale jak to na miejscu wygląda, wyciągają kasę gdzie się da? Z pokoju byłaś zadowolona? To były faktycznie 4*?
globfoterka 20 sierpnia 2016 21:15 Odpowiedz
don-bartossŚwietna relacja, jeśli coś ma mnie przekonać do Egiptu to właśnie takie teksty jak ten. All-in all-inem ale jak to na miejscu wygląda, wyciągają kasę gdzie się da? Z pokoju byłaś zadowolona? To były faktycznie 4*?
Nawet 4,5! :P Pokój był ekstra. Bardzo przestronny, zadbany, do łazienki też nie miałam najmniejszych zastrzeżeń. Miałam nawet balkon, ale akurat trwały jakieś prace remontowe na zewnątrz i powiedzmy, że pobyt na nim nie był wskazany. W hotelu nie wydałam ani dolara. Ogromny wybór jedzenia, w tym ciast i owoców w głównej jadalni, a koło każdego budynku należącego do hotelu były jeszcze bary z napojami i przekąskami. Raz można było za darmo pójść na plażę zjeść rybę, a innym razem do oddzielnej restauracji z włoską kuchnią. Za te 1200 zł był naprawdę luksik. Ja bym bez wahania pojechała jeszcze raz.
gyron 22 sierpnia 2016 22:01 Odpowiedz
Świetne zdjęcia ! A to na wielbłądzie wymiata ;)
globfoterka 27 sierpnia 2016 20:45 Odpowiedz
gyronŚwietne zdjęcia ! A to na wielbłądzie wymiata ;)
bardzo mi miło! :) dziękuję