+2
blizejidalej 25 września 2016 11:22

Poszukując punktów wartych zobaczenia w Rumunii, jednak poza znanym szlakiem turystycznym z zamkiem Draculi na czele, trafiłam na wioskę Geamana – wioskę która nie istnieje… brzmiało intrygująco, więc koniecznie musieliśmy ją zobaczyć na żywo! Miasteczko Geamana zniknęła z większości z map bo fizycznie nie istnieje, a przewodniki nie wspominają o nim nawet słówkiem – dlaczego tak się dzieje? Pojechaliśmy to sprawdzić :)

Jadąc do Geamany zdawaliśmy sobie sprawę, że wioska znajdująca się w dolinie, w latach 70-tych za czasów Nicolae Ceausescu została poświęcona jako naturalny osadnik na toksyczne odpady ze znajdującej się w niedalekiej odległości kopalni miedzi i złota – największej w Rumunii i drugiej co do wielkości w Europie. Ludzi z miasteczka Geamana przesiedlono do pobliskiej Lupsy – jednak nie wszystkich, część zdecydowała się pozostać w swoich domach… Mieliśmy orientacyjne wyobrażenie o tym miejscu, jednak to co zastaliśmy na miejscu zaskoczyło nas nie koniecznie pozytywnie…

Zaczynając od początku, dotrzeć do tego miejsca samochodem osobowym nie jest łatwo – najpierw drogą 75 kierujemy się na miejscowości Lupsa, następnie zjeżdżamy na drogę 99 lub Hadarau i tu się robi troszkę bardziej zabawnie ;) Asfalt dość szybko się skończył i zaczęła się szutrowa dróżka, mnóstwo kamieni i dziur, więc slalomem wąską ścieżką jedziemy przed siebie… chwile zwątpienia mieliśmy nie raz, ale jak już się chcieliśmy poddać i zawrócić to naszym oczom ukazało się w oddali “jezioro” – tylko czy nazwa jezioro jest tu odpowiednia? W dolinie widniało szare, bliżej nieokreślone z daleko “coś”…
,


Jedziemy dalej w poszukiwaniu jakiegoś miejsca do zaparkowania, a tu nic, kompletnie nic… równo z drogą płot, z drugiej strony las, kompletnie nie ma gdzie zostawić auta – no przecież nie zostawimy go na środku drogi ;) Pierwsze miejsce a właściwie mini polankę znaleźliśmy pod starą i zdezelowaną chatą, która okazała się oborą – chłop, który przyszedł wypuścić krowę udawał, zresztą bardzo skutecznie że nas nie zauważa… jesteśmy w środku lasu, nie ma tu nikogo poza nami a on nic, nawet mrugnięcia okiem ;)

Nie zrażeni idziemy w stronę jeziora, przed nami niewielka polana, a na niej zaparkowane auto – właściciela nie widać, ale psy biegają wokół i szczekają ile sił… więc pozostajemy we względnie bezpiecznej odległości ;) Stojąc na olbrzymiej rurze, robię kilka fotek szarej mazi w dolinie, a tam wszystkie drzewa które dostają się pod muł momentalnie umierają – szare, bezlistne straszą i nadają smętny charakter temu miejscu… a w oddali widać wystający komin jednego z domów.
,


Szczekające i warczące psy dość skutecznie wypełniły swoją rolę i przepędziły nas do auta. Kolejną malutką zatoczkę stosowaną zapewne do wyminięcia się z innym autem znaleźliśmy kilkadziesiąt metrów dalej, zaparkowaliśmy i spacerem zeszliśmy na dół polany… Tu straszy tytułowy kościół skryty w mule – z wszechobecnego, otaczającego go szlamu smętnie wystaje wieżyczka z krzyżem na czubku…
,


Kilka kroków dalej naszym oczom ukazuje się kładka i to w dosłownym znaczeniu mocno byle jaka kładka… ta sama rura z wodą, na której jeszcze niedawno stałam (w mniejszej wersji) jest puszczona wzdłuż kładki na drugą stronę jeziora. Sklecona jest z kilku rzędów desek przymocowanych do pustych, teoretycznie pływających wielkich, niebieskich beczek. Wszystko się tu rusza i jest mocno niestabilne. Sprawdzając podłoże okazało się, że ten szlam wyglądający jak wyschnięte błoto jest mocno płynny i napowietrzony, jakby bagniste coś – dziwne to wszystko…
,


Czuje się fatalnie na samej kładce i cały czas się zastanawiam: jak ludzie z okolicznych domów tu żyją? Daleko nie dotarłam tym szlakiem, bałam się okrutnie, że któraś z desek pęknie, albo że się potknę i wpadnę do tego toksycznego bajora – złapała mnie istna paranoja… Piter był odważniejszy i zdecydowanie dalej zaszedł, ale jak zrobiło się bardziej płynnie i z każdej strony otaczała go czerwiec to także się wycofał… co jak co, ale kąpiel w takim miejscu to jest ostatnie na co ma się ochotę ;)


Zgodnie uznaliśmy, że zdecydowanie wolimy zobaczyć jezioro z brzegu niż zapuszczać się dalej po niepewnym pseudo mostku przerzuconym przez jezioro… Kolejna spotkana w tym miejscu kobieta pomimo, że obserwowała dosłownie każdy nasz krok to jak ją pozdrowiliśmy udała, że ani nas nie widzi ani nie słyszy…

W tym miejscu, czerwony, parujący ściek wręcz zaczyna podtapiać dom, który znajduje się dosłownie tuż od jeziora – a obok krowy, kozy i owieczki spokojnie skubią sobie trawę i kolejne psy pokazują całe uzębienie aby tylko jak najszybciej przepędzić nas z tego miejsca – specjalnie tresowane czy co…?
,
,


Kolejno mijamy następne płoty i druty kolczaste dające wyraźny sygnał, że tu nie wolno się zapuszczać – jezioro bardzo skutecznie jest odgrodzone od ciekawskich spojrzeń a dodatkowo mnóstwo znaków zakazujących wjazdu czy wejścia. Turyści bez wątpienia nie są tu mile widziani…

Przejechaliśmy przez mostek który przyprawił mnie o szybsze bicie serca i wpadliśmy w mocno podmokły teren gdzie już całkowicie nasze auto nie dawało rady. Obiecaliśmy sobie, że dalej nie jedziemy i zawracamy w najbliższym możliwym miejscu, a jak już znaleźliśmy to miejsce (okolice Valea Holhorii) to daliśmy ostatnią szansę na widok na jezioro w kolorze czerwieni… przez polanę i las kierujemy się na pobliskie wzniesienie, w między czasie jeszcze wpadłam w jeżyny, lewa noga porysowana do krwi w całej okazałości… ale czego się nie robi ;)
,
,


Naszym oczom ukazuje się czerwień jeziora, widzimy dachy kolejnych domów i powolną agonię wszystkiego co przykrywa ta toksyczna maź i kolorowa pseudo woda…
,
,


Totalne nie do wiary, że to się dzieje naprawdę – jesteśmy w końcu w Rumunii, czyli w Unii Europejskiej a tu tyka istna bomba ekologiczna… Toksyczne jezioro nad którym jakby nigdy nic toczy się życie – zwierzęta skubią toksyczną trawę, ludzie oddychają niewiadomą ilością składników chemicznych w powietrzu i jakby nic się nie stało, starają się żyć w miarę normalnie. Tylko czy to wszystko jest naprawdę normalne?
,
,


Geamana jest tematem tabu dla okolicznych mieszkańców, panuje wśród nich swoista zmowa milczenia, więc nie ma co się chwalić że tam byliście lub też się wybieracie – w większości przypadków usłyszycie krótkie hasło “aaa, tak” albo “taaa, toksyczne jezioro” a następnie gładkie przejście do zupełnie innego tematu…

Podsumowując, dziwne to miejsce i dziwni ludzie wokół… jedno, jedyne miejsce w Rumunii gdzie czuliśmy się jak intruz, który wchodzi tam gdzie nikt go nie chce… Nikt nie chce o tym miejscu mówić i w sumie nie ma się co dziwić, w końcu strach tu mieszkać i wstyd, że takie miejsce dalej istnieje…

Smutne i przygnębiające wrażenie pozostawia po sobie Geamana, a jednak jest tak odmienne, że wręcz odpychająco – przyciągające – sama już nie wiem co o nim myśleć…



Zapraszam także na bloga: blizejidalej.pl

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

adamek 25 września 2016 23:10 Odpowiedz
dobry klimat. Rumunia...