+64
Dorotatota 15 maja 2014 21:37
Z Kostaryki udajemy się do kolorowej Gwatemali na poszukiwanie śladów kolonialnej przeszłości i spotkanie z kulturą Indian Maya.

Poprzednia część relacji: http://dorotatota.fly4free.pl/blog/81/kostarykanskie-wulkany-4-kraje-ameryki-srodkowej-w-3-tygodnie-czesc-3/

Gdy stawiam swoją stopę na płycie lotniska La Aurora w stolicy Gwatemali, próbuję odgonić z mojej głowy nieproszoną myśl, że oto zaczyna się niebezpieczna część naszej wyprawy. W Panamie i Kostaryce kilka osób przestrzegało nas, że w kraju, do którego zmierzamy będziemy musieli bardzo na siebie uważać. Stosunkowo niedawno skończyła się tu wojna domowa, która trwała 30 lat. Podobno posiadanie broni przez cywilów jest tu na porządku dziennym. Nasłuchaliśmy się o wysokim wskaźniku morderstw, wojnach narkotykowych i porwaniach dla okupu. Świadomość, że w aktualnym rankingu najbardziej niebezpiecznych miast świata Ciudad de Guatemala figuruje na 12-tym miejscu też jest mocno niepokojąca. Ponieważ wizyta w metropolii zwanej w skrócie przez lokalnych „Guate” niesie za sobą ryzyko kłopotów, postanawiamy omijać stolicę szerokim łukiem – prosto z lotniska udajemy się w kierunku Antigua Guatemala. Z okien taksówki obserwujemy funkcjonariuszy policji i ochroniarzy z długą bronią przewieszoną przez ramię, stojących na każdym rogu, u progu niemal każdego sklepu czy banku. Sprawiają groźne wrażenie. Na pierwszy rzut oka widać, że nie żyje się tu na tak wysokim poziomie jak w Kostaryce. Nie sposób nie zwrócić uwagi na zatłoczone autobusy, kraty w oknach i druty kolczaste na ogrodzeniach. Po drodze mijamy posterunki wojska i antynarkotykowe punkty kontrolne, w których policja rewiduje bagaże pasażerów wybranych pojazdów. Samochody, w których siedzą gringos (czyt. biali, których rodzinnym językiem nie jest hiszpański), mogą przejechać bez kontroli.



Po chwili opuszczamy przedmieścia otoczonej stromymi wąwozami stolicy i gnamy dobrze nam już znaną Autostradą Panamerykańską, przecinając górzyste tereny środkowej Gwatemali. W miarę jak teren robi się zielony, znów nabieramy otuchy. Pogoda jest nieziemska. U przechodniów da się zauważyć indiańskie rysy twarzy, ciemniejszy odcień skóry i czarne proste włosy jak u Pocahontas.



Gwatemala jest o wiele bardziej „indiańska” od Panamy, Kostaryki czy Salwadoru – rdzenna ludność czystej krwi stanowi blisko połowę populacji kraju. Dotychczas w naszej podróży spotykaliśmy głównie Metysów, dlatego teraz przyglądamy się napotkanym ludziom z nieukrywanym zachwytem i fascynacją.



Gdy wjeżdżamy brukowaną uliczką między kolorowe, parterowe domki w Antigua Guatemala i naszym oczom ukazują się okoliczne wulkany, obawy odchodzą na dalszy plan i nie mamy najmniejszych wątpliwości, że warto było tu przylecieć. Kameralne miasteczko już na pierwszy rzut oka wydaje się całkiem odmienne od stolicy. Podekscytowani, ruszamy na poszukiwania miejsca noclegu. Do zmroku zostało nam już niewiele czasu, a według hiszpańskojęzycznej Wikipedii, mimo turystycznego charakteru tego miejsca, czasem zdarzają się tu napady rabunkowe. Na wszelki wypadek dzień wcześniej skopiowaliśmy z aparatów wszystkie dotychczas zrobione zdjęcia, jednak żal byłoby stracić sprzęt fotograficzny i nie uwiecznić tego, co czeka na nas w Gwatemali… a zapowiada się ciekawie. Kwestia bezpieczeństwa pozostawia wiele do życzenia, a według naszej znajomej Szwajcarki pchły i pluskwy w materacach są ponoć zmorą gwatemalskich hosteli – nie chcemy sprawdzać, czy to prawda i szukamy hotelu. Las Iglesias przy 2nda Avenida Sur okazuje się dość nietypowym obiektem – wstępu do niego broni wielka drewniana brama, którą otwiera stróż. Gdy wchodzimy na dziedziniec, okazuje się, że nasze miejsce noclegu zlokalizowane jest w pamiętającym czasy kolonialne budynku z wieżyczką. Ściany porośnięte są bluszczem. U progu wita nas właścicielka i prowadzi ciemnym korytarzem ozdobionym zabytkowymi przedmiotami i rzeźbą Chrystusa. Całość tworzy tajemniczą atmosferę, kojarzącą się z wnętrzem starego klasztoru.



W hoteliku jest tylko 6 pokoi, a każdy z nich ma nazwę jednego z kościołów w Antigua. W naszym odnajdujemy łóżko z kutego żelaza, z ozdobnymi ornamentami w wezgłowiu. Na szafce nocnej stoją kandelabry ze świecami. W oknach kraty, pod sufitem drewniane belki i stylowy żyrandol.



W zaskakująco nowoczesnej łazience jest wielka, okrągła wanna. Cena może i dość wysoka jak na Gwatemalę, bo 25$/os., ale mamy wliczone śniadanie i zupełnie niepasujące do tego staroświeckiego hoteliku WiFi. Z resztą spędzimy tu tylko dwa dni. Dla porównania, nocleg w podobnego typu hotelu Museo Casa Santo Domingo, jednak znacznie bardziej luksusowym, mieszczącym się w zaadaptowanych ruinach klasztoru kosztuje 100$/os. Natomiast w licznych hostelach w mieście można znaleźć łóżko w wieloosobowym pokoju za 10$.

Zapadł już zmrok, a my zgłodnieliśmy na tyle, że nie uda nam się zasnąć bez kolacji. Postanawiamy udać się na zwiady. Wieczorne powietrze jest chłodne. Trzeba wyjąć cieplejsze ubrania, które spakowaliśmy po powrocie z wulkanu Irazú na samo dno plecaków, w nadziei, że przydadzą się dopiero w Polsce. Na wszelki wypadek zabieramy ze sobą tylko kilka dolarów. Stróż nocny zamyka za nami bramę i radzi, byśmy nie wracali po północy. To pierwsza taka podróż, podczas której podświadomie cieszę się na widok turystów przechadzających się po ulicach i oddycham z ulgą, że nie jesteśmy sami. Na szczęście jednak miasteczko okazuje się oazą spokoju i sprawia wrażenie bezpiecznej przystani stworzonej jakby specjalnie dla turystów, by zmienić ich sposób postrzegania Gwatemali. Aż trudno uwierzyć, że znajdujemy się zaledwie 40 km od stolicy, w której strach wyjść nocą na ulicę. Kierujemy się do centrum, mijając liczne szkoły językowe, hotele, galerie sztuki, kawiarnie i restauracje. Ozdobne latarnie stylizowane na zabytkowe, niskie budynki pokryte dachówką, uliczki wyłożone kocimi łbami i staromodne szyldy sklepów – wszystko to współgra i tworzy harmonijną całość.

Antigua, jako typowe dawne kolonialne miasto hiszpańskie – tak jak San Jose i Cartago w Kostaryce czy Ciudad de Guatemala – ma charakterystyczny układ ulic, przecinających się pod kątem prostym. W samym centrum znajduje się plac otoczony reprezentacyjnymi budynkami użyteczności publicznej. Tego typu miejsca w Ameryce Łacińskiej nazywane są zócalo. Stoi tu kościół i ratusz. Przecznice są ponumerowane i mam wrażenie, że większość z nich jest jednokierunkowa. W nocy wszystkie ulice w tym mieście wydają nam się takie same.

Przy 4ta Calle Poniente natrafiamy na duży „super” (tak mieszkańcy skracają słowo supermercado) o nazwie Bodegona. Na ogromnej przestrzeni można znaleźć wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Co ważne, ceny na kieszeń Gwatemalczyka – niższe niż we wszystkich mniejszych sklepikach. Miejsce to nieco odbiega swym wyglądem od hipermarketów, jakie znamy – to wielki magazyn, w którym na półkach stoją kartonowe pudła, a najcenniejsze towary (zagraniczne dezodoranty) ukryte są w klatce ze stalowej siatki.



Sklep rozciąga się aż do 5ta Calle Poniente, gdzie znajdują się drugie kasy. Kupujemy kukurydziane nachos i tradycyjny dip w słoiczku. Walutą kraju jest quetzal gwatemalski (1 GTQ = 100 centavos). Kwezal to legendarny ptak Majów, którego można zobaczyć w godle i na fladze Gwatemali. Przy kasie okazuje się, że nie można płacić dolarami – musimy zamienić je w sklepie po drugiej stronie ulicy (a raczej kupić coś, by otrzymać resztę w quetzalach). Przy wejściu do marketu zauważamy bar szybkiej obsługi, przy którym stoi spora kolejka. Smakowity zapach kusi i w końcu decydujemy się na ogromne, przygotowane na naszych oczach hamburgery. Naszą kolację jemy na ławce w parku na głównym placu miasta, nagabywani przez kilkuletniego pucybuta z drewnianą skrzynką i stołeczkiem, który z początku koniecznie chce nam wyczyścić buty, aż w końcu z gasnącą nadzieją spogląda na nasze sandały i adidasy. Gdy w końcu prosi nas o pieniądze: „un quetzal, por favor” (co równa się 40 groszom), naprawdę żałuję, że wydaliśmy już wszystko, co mieliśmy przy sobie tego wieczoru.

Poranek wita nas idealną pogodą. Za oknem mamy zielony ogród, a nasi towarzysze podróży trafili jeszcze lepiej – zza krat widzą wulkan.



Okazuje się, że śniadanie możemy zjeść na dowolnie wybranym tarasie. Niestety wstaliśmy dość późno i stolik na dachu jest już zajęty, jednak balkon po zachodniej stronie budynku również oferuje widok na nieczynny, najbliżej położony Volcán de Agua. Klasyczny stożek o wysokości 3760 m n.p.m. majestatycznie góruje nad miasteczkiem.

Decydujemy się na tzw. desayuno típico, czyli tradycyjne gwatemalskie śniadanie, którego podstawowym składnikiem jest pasta z czarnej fasoli na ciepło (frijoles) i chipsami nachos. Do tego jajka, smażone banany warzywne (platanos) i plaster sera, który w smaku przypomina bundz, jest jednak mocno słony. Spoglądając w kierunku upraw kawy w dolnych częściach zboczy wulkanu, cieszę się na myśl, że za chwilę spróbuję aromatycznego gwatemalskiego napoju. Nie wiem jak to możliwe, ale niestety kawa okazuje się wodnistą lurą.



Po wybornym śniadaniu wchodzimy na dach i podziwiamy dominujące nad horyzontem wulkany Agua, Fuego i Acatenango. Pogoda bardzo przyjemna, temperatura idealna – nie za zimno, nie za gorąco. Teraz rozumiem, dlaczego klimat Gwatemali nazywany jest wieczną wiosną. Niebo jest niemal idealnie bezchmurne, tylko pojedyncze obłoczki trzymają się kraterów.



Antigua jest pięknie położonym, niewielkim miasteczkiem, bez trudu możemy ogarnąć je wzrokiem. Panuje tu błogi spokój. Mieszkamy w samym sercu miasta, z tarasu widzimy kościoły Santa Clara, San Francisco i Escuela de Cristo.



Gdy wychodzę z naszej hacjendy, zauważam maleńką zabytkową półfontannę. W czasach kolonialnych tego typu ozdoby, zwane bucaro, tworzono na jednej ze ścian patio w każdym domu. Najczęściej nie były one dziełem architektów, lecz zwykłych mieszkańców.



Tylko antena satelitarna na dachu trochę szpeci budynek.



Z Antigua można wybrać się na wulkan Pacaya. Ponieważ mamy już dość turystyki zorganizowanej, rezygnujemy jednak z zakupu wycieczki. Nasz dotychczasowy plan podróży był napięty i obfitował w podobnego typu atrakcje, zresztą dach naszego lokum oferuje wspaniały widok na okoliczne wulkany. Wolimy pokręcić się bez pośpiechu po tym tajemniczym mieście, które kusi nas swoimi barwnymi uliczkami. Chcemy trochę odpocząć po wydarzeniach ostatnich dni i bez pośpiechu poobserwować, jak toczy się tu życie.

Dopiero w dziennym świetle możemy w pełni docenić pomalowane na intensywne kolory kolonialne domy ze zdobionymi balkonami. Po nierównym bruku miasteczka jeżdżą tzw. „tuk-tuki”, czyli motoriksze. Te maleńkie taksówki są bardzo popularne wśród miejscowej ludności. Sprawiły, że przez moment poczuliśmy się jak w Tajlandii.



Gdy wychodzimy na ulicę, utwierdzamy się w opinii, że miasteczko jest bezpieczną, barwną oazą dla turystów. Jako jedno z trzech miejsc w Gwatemali wpisanych na listę UNESCO, Antigua przyciąga tłumy niczym magnes. To ważne centrum nauczania języka hiszpańskiego jest popularnym celem podróży młodych ludzi. Szkoły językowe obok turystyki są głównym źródłem dochodu miasta (jest ich tu kilkadziesiąt). W ramach kursu przewidziane są dodatkowe zajęcia, jak wyjścia do muzeów i wycieczki krajoznawcze. W takiej szkole można nauczyć się tańczyć salsę i gotować tradycyjne potrawy. Aż żałuję, że mamy tak mało czasu – chętnie podszkoliłabym tu mój hiszpański. Zajęcia odbywają się indywidualnie, mieszka się u tutejszych rodzin, więc podczas konwersacji z rodowitymi Gwatemalczykami można dowiedzieć się sporo o kulturze ich kraju i lokalnych zwyczajach. Pakiet 20 godzin tygodniowo z mieszkaniem i wyżywieniem to koszt ok. 200$. Nasza znajoma Szwajcarka, którą poznaliśmy w Kostaryce pracowała w Antigua przez miesiąc w szkole podstawowej. Uczyła dzieci języka angielskiego w ramach wolontariatu – za wykonywaną pracę nie przysługiwał jej nawet bezpłatny nocleg. Miasteczko sprawia wrażenie studenckiego kampusu, zewsząd dobiega nas język angielski. Rano widzimy jak tutejsze dzieci idą do szkoły w mundurkach, a zagraniczni kursanci pędzą na swoje zajęcia z hiszpańskiego. Wśród uczniów widzimy nie tylko młodzież z USA, ale również Europejczyków i Azjatów. Dla niektórych nauka języka jest chyba tylko pretekstem, by spędzić tu wakacje. Niedaleko naszego hotelu mamy taką szkołę, z której wciąż dobiegają odgłosy jakiejś wesołej fiesty.

Mijamy wściekle żółty kościół San Pedro Apostol, obok którego znajduje się Tanque de la Unión, czyli dawna pralnia publiczna. W czasach kolonialnych zbiorniki wodne służyły do dystrybucji wody wśród mieszkańców. Kamienne umywalki mają wyrzeźbione żebra, które służyły jako tarki do prania. W wielu miejscach w Gwatemali tego typu obiekty wciąż funkcjonują. W Antigua miejsce to gromadzi obecnie głównie sprzedawców pamiątek i owoców. Kobiety o wyrazistych kościach policzkowych i szerokich twarzach mają na sobie obcisłe bluzki, falbaniaste spódniczki i kuchenne fartuszki ze sztucznego materiału.



Wyciągamy z plecaków aparaty profilaktycznie „zamaskowane” czarną taśmą izolacyjną i dyskretnie robimy zdjęcia. Wygląda na to, że handel uliczny to domena płci pięknej.



Podczas gdy Gwatemalki sprzedają owoce, mężczyźni o wyglądzie macho, przechadzają się grupkami lub stoją bez celu, oparci o ściany i obserwują turystki. Moją uwagę natomiast zwróciła smagła staruszka o pomarszczonej twarzy, z siwiejącymi włosami uplecionymi w warkocze, odziana w różową sukienkę i strojny, biały fartuszek oraz różowe buty typu „Crocs”.



Idziemy do banku i wymieniamy dolary na lokalne banknoty o małych nominałach (te większe często wzbudzają u sprzedawców podejrzenie, że są fałszywe). Nad budynkiem czuwa uzbrojona ochrona. Po mieście krążą od czasu do czasu patrole policji, służby porządkowe nie rzucają się jednak w oczy tak bardzo jak w stolicy. Tylko z jakiegoś powodu wszystkie okna są okratowane, a dachy niektórych budynków straszą drutem kolczastym. Gdy idziemy ulicą, mijają nas camionetas, czyli kolorowe autobusy (potocznie zwane „chicken busami”), wyrzucające nam w twarz czarne spaliny z rur wydechowych. Chyba nie znają tu czegoś takiego jak katalizator.



Antigua Guatemala (czyli Stara Gwatemala) została założona w 1543 roku przez konkwistadorów, jako trzecia gwatemalska stolica i centrum dowodzenia hiszpańskimi posiadłościami kolonialnymi w Ameryce Środkowej. Żyzny, zielony krajobraz tak bardzo spodobał się zdobywcom, że mimo bliskiego sąsiedztwa wulkanów, postanowili zlokalizować tu swoje miasto. Nadano mu wówczas nazwę La Muy Noble y Muy Leal Ciudad de Santiago de los Caballeros de Guatemala (co oznacza „Bardzo Zaszczytne i Najwierniejsze Miasto Świętego Jakuba od Rycerzy Gwatemali”). Polityczne, ekonomiczne, religijne i kulturalne centrum regionu, nawiedzane przez kolejne żywioły, wciąż było odbudowywane. Potężne trzęsienie ziemi z 1717 r. zniszczyło 3 000 budynków w stolicy kolonialnego świata. W 1773 r., w szczytowym okresie rozwoju miasta, uważanego za najpiękniejsze w Ameryce Środkowej, kolejne silne wstrząsy (tzw. Santa Marta) bardzo poważnie uszkodziły jego zabudowania. Ówczesne władze kolonialne postanowiły przenieść stolicę w mniej zagrożone miejsce, a ze względu na ogromne zniszczenia i ryzyko kolejnych kataklizmów, 3 lata później nakazano mieszkańcom opuszczenie zrujnowanego miasta. Na szczęście jednak wielu z nich odmówiło i pozostało, by odbudować swoje domy. Niestety jednak w XX w. dawna stolica ucierpiała od kolejnych silnych wstrząsów. Najcenniejsze kościoły zostały wówczas wzmocnione.

Docieramy do Parque Central, do którego wypływa właśnie rzeka ludzi z kończącej się mszy w katedrze po wschodniej stronie parku. Wielokrotnie niszczony kościół w pewnym momencie został zbudowany na nowo od podstaw. Po kolejnym trzęsieniu ziemi odrestaurowano tylko fasadę, główna części świątyni składa się z popękanych ścian.



Plac, który nosił niegdyś nazwę Plaza Real, jest ulubionym miejscem spotkań mieszkańców miasta. Zawsze jest pełny i nieustannie coś się na nim dzieje. My też siadamy na parkowej ławce, patrząc na ludzi wychodzących z katedry. Na samym środku placu stoi Fuente de las Sirenas. Kamienne syrenki, zaprojektowane przez Diego de Porresa w 1738 roku, trzymają się za piersi, z których kiedyś tryskała woda. Bardzo podobną fontannę widzieliśmy kiedyś w Bolonii. Niestety ta tutejsza jest nieczynna.



Na głównym placu miasta aż kolorowo od tradycyjnych indiańskich strojów i ręcznie wytwarzanych pamiątek.



Historia Gwatemali sięga tysięcy lat wstecz, gdy tereny te zamieszkiwała cywilizacja Majów. Jej spuścizna jest wciąż widoczna w tradycji i kulturze mieszkańców – na przykład w sposobie noszenia towarów.



Dzieci również od wieków noszone są tu w tradycyjny sposób, zawinięte w chustę. Dzięki temu mama może mieć wolne ręce, by np. pchać wózek… z lodami.



Oprócz typowych lodów, od ulicznych sprzedawców można kupić kruszony lód polany syropem owocowym. Hiszpańska nazwa tego deseru (granizada) w dosłownym tłumaczeniu oznacza „grad”, jednak bardziej przypomina on śnieg.



Park Centralny otaczają podcienia – te w zachodniej pierzei rynku oparte są na drewnianych, rzeźbionych kolumnach. Mieszkańcy odpoczywają tu od upału.



Plac nosi ślady dawnej świetności. Od północy ogranicza go barokowy dwukondygnacyjny ratusz (Palacio del Noble Ayuntamiento). Po drugiej stronie znajduje się jeszcze wspanialszy Palacio de los Capitanes Generales z łukami wspierającymi się na potężnych, przysadzistych kolumnach. Imponująca fasada wyróżnia się solidnymi rzędami arkad w dwóch piętrach budynku i płaskorzeźbami lwów, jednak tylna część pałacu jest w ruinie. Z tego pałacu przez ponad 200 lat zdobywcy Nowego Świata sprawowali rządy nad hiszpańskimi koloniami (dzisiejszą Gwatemalą, Hondurasem, Salwadorem, Nikaraguą, Kostaryką i meksykańskim stanem Chiapas). Obecnie znajduje się tu biuro informacji turystycznej i główny posterunek policji, a między kamiennymi kolumnami siedzą na chodniku indiańskie rodzinki, jedząc obiady na wynos. Zupełnie jakby rdzenni mieszkańcy Gwatemali starali się zamanifestować swój lekceważący stosunek do dawnej siedziby gubernatora kolonii i pokazać, kto tu teraz rządzi. Zaskoczył mnie fakt, że kobieta na poniższym zdjęciu nie poczuła się zawstydzona i skrępowana faktem, że ją fotografuję, ale na widok aparatu obdarzyła mnie urzekającym uśmiechem. Jestem pewna, że w Panama City taka zuchwałość z mojej strony spotkałaby się z dezaprobatą i prawdopodobnie z koniecznością uiszczenia opłaty za wykonane zdjęcie.



Na każdym kroku można tu odnaleźć ślady dawnej świetności. Miasto słynie z hiszpańskiej architektury kolonialnej. Dziedzictwo historyczne Gwatemali robi wrażenie, nosi jednak głębokie blizny pozostawione przez siły natury. Miasto regularnie nawiedzają lekkie wstrząsy (tzw. temblores), na które mieszkańcy już nawet nie zwracają uwagi. Poważniejsze trzęsienia ziemi, czyli terremotos, zdarzają się średnio raz na kilkanaście lat (na tej stronie można sprawdzić, kiedy i gdzie w najbliższym czasie pojawią się wstrząsy: http://earthquaketrack.com/gt-16-antigua-guatemala/recent).

O tragedii, która spotkała miasto w minionych wiekach, przypominają rysy na ścianach domów i szczątki bogato zdobionych renesansowych kościołów z barokowymi fasadami. Domy wyremontowali sami mieszkańcy. Renowacja cennych budynków odbywa się powoli, z pomocą funduszy UNESCO. Jest jednak coś niesamowitego w tych popękanych murach. Dzięki nim Antigua jest ciekawsza, niż może się wydawać na pierwszy rzut oka – nigdy nie wiadomo czy za piękną, odnowioną fasadą nie kryje się pusty szkielet budynku. Przy 4ta Calle Poniente mijamy ruiny Compañía de Jesús.



W miasteczku praktycznie nie ma białych ścian, dookoła tylko żółte, bordowe, niebieskie, zielone, czerwone… jak z obrazka. Przez te kolorowe domki ulice są do siebie bardzo podobne. Przy dobrej pogodzie otaczające miasto wulkany można wykorzystać jako punkty orientacyjne. Antigua położona jest na wysokości 1 530 m n.p.m., a każdy z trzech stożków ma po prawie 4 tys. metrów, dlatego patrząc na położenie tych kolosów, łatwo się odnaleźć w topografii miasta. Miasteczko ma niewielkie rozmiary, więc spokojnie można spacerować po nim bez mapy, krążąc między uliczkami, odkrywając wciąż nowe ruiny i podglądając, jak życie mieszkańców toczy się swoim rytmem.

Wielu mężczyzn nosi kapelusze kowbojskie lub panamy plecione z liści palmowych.



Nawet w tym zadbanym, kolorowym mieście można zderzyć się z biedą i problemami Gwatemali.



Po pobycie w Panamie i Kostaryce przyjazd tu przypomina nam podróż do przeszłości. Na ulicznych straganach można zobaczyć (i usłyszeć) jak Indianki wyklepują tortille. Świeże kukurydziane placki pieczone są następnie na okrągłej rozgrzanej blasze, zwanej comal. To podstawa diety mieszkańców Gwatemali, są jak chleb. Podobno przeciętna kobieta z 8-osobową rodziną na utrzymaniu wyrabia dziennie ponad 150 tortilli. Coraz częściej jednak kupuje się je w sklepie. Przypominam sobie znane mi wcześniej duże, cienkie placki z mąki pszennej i uświadamiam sobie, że z prawdziwą gwatemalską tortillą łączy je tylko okrągły kształt. Te tutejsze są kukurydziane, grubsze i malutkie – wielkości dłoni.

Złote litery nazw międzynarodowych „sieciówek” komponują się z otaczającą je przestrzenią, bardzo nieśmiało, prawie niezauważalnie przypominając o nieuniknionej globalizacji i makdonaldyzacji tego miejsca.



Szukamy słynnego jaskrawożółtego „M”, by skorzystać toalety, jednak logo McDonalds jest tu tak zgrabnie wpasowane w tło, że aż trudno je zauważyć. Wnętrze też jest nietypowe, bo zlokalizowane w zabytkowym budynku. Stoliki ustawione na dziedzińcu oferują widok na Volcán de Agua.



Przez cały dzień włóczymy się bez celu, odkrywając kolejne tajemnicze zakątki. Przez przypadek znajdujemy ciekawą kapliczkę z przedziwnym obrazem zrobionym z deski – najwyraźniej komuś w słojach drewna ukazała się postać Matki Boskiej.



Antiguański barok, staromodne kute kraty w oknach, drewniane okiennice, wiszące na drzwiach kołatki o różnych ciekawych kształtach – to wszystko sprawia, że miasto przypomina muzeum. W sklepie z antykami oglądamy meble, które sprawiają wrażenie, jakby pamiętały hiszpańskich kolonizatorów – rzeźbione krzesła, bogato dekorowane szafy i ramy od obrazów.



Gdy robię zdjęcie misternie zdobionej kolumienki, pozuje mi zza niej przystojny miejscowy chłopak.



Na ścianach spod jasnych, żywych barw wyzierają warstwy starej farby. Przy drzwiach domów można spotkać ozdobne kafelki z namalowanymi nazwiskami mieszkańców – takie, jak widuje się w Hiszpanii. Niekiedy prezentują one profesję właściciela.



Dalej udajemy się do słynnego żółtego Łuku św. Katarzyny. Przebiegająca pod nim Calle del Arco (zwana też 5ta Avenida Norte) to ulica bardzo popularna zarówno wśród turystów, jak i mieszkańców miasta.



Na chodniku siedzą barwnie ubrane Indianki, wyszywające hafty na tamborkach. Sprzedają chusty, obrusy i ręcznie plecione bransoletki. Część z nich ma na głowach zawinięty pas tkaniny, przypominający turban. Niektóre kobiety są bose.



Chłopcy sprzedają cacahuetes, czyli orzeszki arachidowe – na wagę, prosto z taczki.



Im bliżej centrum, tym więcej Indianek przepasanych barwnymi tkaninami. Młodzi chłopcy noszą jeansy i kolorowe koszulki sportowe, czasem czapki z daszkiem, jak w wielu innych krajach na świecie. Zastanawiam się, czy kobiety są tak mocno przywiązane do swych ludowych ubiorów. Czy może poubierane są w tradycyjne stroje tylko po to, by zaprezentować atrakcyjny dla turystów folklor, a w domu zakładają „zwykłe” ubranie, siadając przed telewizorem? Te wątpliwości przez chwilę nachodzą mnie na widok dzieci bawiących się telefonami komórkowymi.



W pewnym momencie ulicę wypełniają dźwięki marimby. W muzyce popularnej instrument ten można usłyszeć np. w utworze „Africa” zespołu Toto. Na wiejskich terenach Gwatemali, by uzyskać „brzęczący” odgłos, do drewnianych płytek doczepiane są tykwy różnego rozmiaru, z przykrytymi skórą owcy otworami od spodu. Tutejszy zespół ma jednak nieco bardziej „nowoczesną” wersję narodowego instrumentu Gwatemali. Każdy z trzech mężczyzn trzyma po dwie pary pałeczek i w skupieniu wygrywa lekką i porywającą melodię. Dźwięki te kojarzą nam się z tropikalną plażą i wprawiają w bardzo pozytywny nastrój…



Ciąg dalszy: http://dorotatota.fly4free.pl/blog/112/spotkanie-z-indianskim-bostwem-ktore-pije-i-pali-4-kraje-ameryki-srodkowej-w-3-tygodnie-czesc-5/

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

peterjab 16 maja 2014 12:32 Odpowiedz
Jak to miło w taki deszczowy dzień poczytać i pooglądać taką "słoneczną" relację. Pozdrawiam
slawekjb 26 maja 2014 21:36 Odpowiedz
W minionych latach oraz w trakcie licznych przyjazdow do Am. Centralnej, spedzilem lacznie ok. miesiaca w tym uroczym miejscu jakim jest Antigua Guatemala oraz goraco polecam go wszystkim rodakom. Niniejszy blog jest bardzo rzetelnym opisem tego miejsca i powinien byc wielce pomocnym dla odwiedzajacych oraz w odkrywaniu tego magicznego miejsca.