+3
Gadekk 14 lipca 2015 19:17
Hej,
chciałbym się z Wami podzielić wrażeniami / poradami / zdjęciami z naszego tygodniowego pobytu w Kazachstanie. Będzie to moja pierwsza relacja na tym forum, liczę na wyrozumiałość, zwłaszcza w kwestii zdjęć czy formy pisania.

Ale po kolei: pomysł na wyjazd do Kazachstanu zrodził się w naszych głowach już rok wcześniej, zaraz po powrocie z podobnego, tygodniowego wypadu do... Kirgistanu. Wiedzeni informacjami z przewodnika Lonely Planet, że Kazachstan zdecydowanie wyróżnia się spośród byłych republik radzieckich, postawiliśmy sobie za cel odwiedziny tego kraju.

Sposobność kupna tanich biletów pojawiła się przy okazji posypania się systemu rezerwacyjnego linii Ukraine International Airlines. Oficjalnie, na stronie linii, istniała możliwość kupienia biletu RT na trasie Lwów-Ałmaty za ok 160 €, co w przeliczeniu na złotówki daje ok. 650 zł. Jako że żaden szanowany forumowicz nie kupuje biletów na stronie linii lotniczej ( ;) ), postanowiłem poszukać tygodniowego pobytu w różnych OTA. Poszukując tu i ówdzie, udało się zejść z ceną biletu dla jednej osoby do poziomu 79€, wobec czego decyzja o zakupie (po konsultacji z małżonką) została podjęta prawie natychmiast.

Przygotowania do wyprawy zbiegły się z powrotem z Nowej Zelandii, tak więc nie poświęciliśmy tak wiele czasu na przygotowania, jak byśmy chcieli, ale cóż, w końcu tydzień to nie miesiąc. A dlaczego wyjazd tylko na tydzień? No cóż, mimo studiowania/aplikacji adwokackiej nie można sobie pozwalać na super-długie wczasy.

Nasza podróż odbyła się w dniach 29 czerwiec - 7 lipiec. Taki a nie inny rozkład lotów spowodował, że na miejscu mieliśmy tylko 6 pełnych dni na wykorzystanie, z czego na dzień dzisiejszy i tak się cieszę, bo trekking/zwiedzanie w Azjatyckie lato do najprzyjemniejszych nie należy...

Wszelkie przygotowania zaczynamy oczywiście od uzyskania jednokrotnej wizy. Odsyłam do odpowiedniego tematu na forum, celem zapoznania się z procedurą, dla relacji wystarczy fakt, iż z jej uzyskaniem nie mieliśmy żadnego problemu. Prawdę mówiąc, wystarczy wydruk rezerwacji z booking.com, wypełniony wniosek, zdjęcia, i możemy spodziewać się decyzji pozytywnej. Przy wizie jednokrotnej i krótkim pobycie miła Pani z konsulatu powiedziała, że nie musimy mieć ubezpieczenia, co dla niektórych może być ułatwieniem (my takowe ubezpieczenie wykupiliśmy, 2os. za 60zł, WARTA).

Przy okazji starania się o wizę wspomnę o pewnym zabawnym fakcie: podczas czekania na otwarcie konsulatu poznaliśmy pewną parę z Wrocławia (pozdrawiamy!), która postanowiła objechać Kirgistan.... własnoręcznie zbudowanym tandemem. Nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego gdyby nie fakt, że w trakcie naszej podróży po Kazachstanie spotkaliśmy rumuńskiego motocyklistę (o którym więcej później), który ich również poznał podczas swojej wycieczki. Ot, taki zbieg okoliczności.

Właściwe przygotowania do wyjazdu rozpoczęliśmy późną nocą 28 czerwca, dzień przed wylotem. Po spakowaniu nieśmiertelnego Forclaza 37 oraz Feel Free Wanaka 40, dodatkowo wyposażeni w namiot Alpinusa o wadze 3.5 kg oraz siatkę z prowiantem, postanowiliśmy zmrużyć oczy choć na 3 godziny, z racji długiej podróży docelowej.
Jako że miejscem naszego tymczasowego zamieszkania jest Kraków, ruszamy pociągiem TLK KARPATY o godz. 3.56 z dworca głównego. W celu dostania się na dworzec o tej porze korzystamy z usług iCar, a za dojazd spod stadionu Wisły płacimy 15 zł, więc to nie tragedia.

Podróż do Przemyśla upływa nad pod znakiem lekkiego poddenerwowania, czy wszystko na granicy pójdzie OK (Żona jedzie z paszportem na nazwisko panieńskie, 7 miesięcy po ślubie), nakreślania planów podróży, a także nieudanych prób zaśnięcia. Wreszcie kilak minut po godzinie 9 meldujemy się na Przemyskim dworcu. Duża część podróżujących w ślad za nami podąża w kierunku busików odjeżdżających na piesze przejście w Medyce. Kierowca, wobec przerastającej jego oczekiwania liczbie chętnych, kasuje za bilet podwójną stawkę, to jest 4zł, z uwagi na większy bagaż i brak możliwości zabrania wszystkich chętnych. Krótką wycieczkę kończymy nieopodal Biedronki pod granicą, tutaj już ostatnie telefony do Rodziny, znajomych ("Mamo, tam naprawdę nie ma żadnych talibów!" ;) ). Przechodzimy gładko przez procedury graniczne (a tyle było nerwów, czy wszystko pójdzie ok...), wymieniamy 200 zł na hrywny (100zł - 590 UAH), następnie udajemy się w stronę stanowiska odjazdu marszrutek do Lwowa. Widząc dużą liczbę chętnych, coś mnie tchnęło, aby kupić bilet w kasie (37 UAH/osoba), co okazało się trafnym pomysłem. Po przyjeździe kierowca stwierdził, że najpierw wsiadają Ci z biletami, co skończyło się lekkim zdenerwowaniem gawiedzi. Podróż do Lwowa minęła dosyć szybko, a na pewno szybciej niż zwykle, gdyż kierowca nie zdecydował się na wjazd do Sudowej Wiszni (może wszyscy chciali do Lwowa, i nie było sensu?).
Bogaci w doświadczenia poprzedniego wyjazdu, spod Dworca Kolejowego wyruszamy w stronę przystanku dla trolejbusów, w poszukawaniu tego o numerze #9. Sentymentalna podróż za 2UAH/osoba kończy się przed budynkiem starego terminala, w odległości od 700 m od lotniska, które notabene jest bardzo młode i nowoczesne.
Image
Image

W okolicznym sklepie/barze kupujemy kilka butelek wody, która ląduje w głównym bagażu, na wypadek braku możliwości kupienia czegoś na miejscu, już na lotnisku w Ałmaty (jak się okazało, nasze obawy były niesłuszne, gdyż sklepiki lotniskowe funkcjonują 24H/dobę).

Mimo wszystko, meldujemy się na lotnisku trochę wcześnie, gdyż na ponad 2,5 godziny przed odlotem. Ma to swój cel: chcemy jako jedni z pierwszych przystąpić do odprawy. Odnajdujemy stanowisko do check-in i nadchodzi chwila prawdy: "Ekhem, nasze dzieci zostały w domu chore, czy to nie będzie problem?", na co miła Pani z uśmiechem odpowiada, że oczywiście żaden, i po chwili drukuje nam karty pokładowe. Nadajemy jeden plecak i namiot, a reklamówka z prowiantem i drugi z plecaków zostają uznane za podręczne :)
Loty krajowe są obsługiwane z osobnej części terminala, bardziej po prawej stronie; nie ma tutaj odprawy paszportowej, tylko pobieżna kontrola bezpieczeństwa. W strefie za bramkami znajdziemy kilka ławek oraz jeden bar. Dla umilenia oczekiwania na samolot do Kijowa korzystamy z okazji by napić się dobrego piwa w przystępnej cenie (Lwowskie).
Rozkładowo mieliśmy wystartować o 17:10, jednak z niezrozumiałych dla mnie powodów wzbiliśmy się w powietrze z około 25 minutowym opóźnieniem; miało to swoje znaczenie, gdyż na przesiadkę mieliśmy tylko godzinę i pięć minut. Lot bez historii, kubeczek wody w trakcie, samolot wypełniony w ok. 80%.

Wiele dobrego słyszałem o tranzycie na lotnisku Borispol, ale ja nie będę miło tego wspominał. Nie wiem, czy to ogólna praktyka, ale po przylocie zostaliśmy skierowani do autobusu, a stamtąd do stanowiska odbioru bagażu, co wiązało się z przejściem całej procedury bezpieczeństwa od nowa... Na szczęście, nie tylko my lecieliśmy ze Lwowa do Ałmaty; dzięki brawurze innych udaje się nam ominąć całkiem sporą kolejkę do kontroli bezpieczeństwa, a także do paszportów. Przy Gate'cie jesteśmy ok 15 minut przed odlotem, a w międzyczasie nasz lot zdążył już zniknąć z tablic informacyjnych, ale wszystko się udało, jeszcze ostatni pasażerowie wchodzą na pokład. Samolot jest szczelnie wypełniony, widziałem tylko kilka miejsc wolnych.
Rejs trwa ok. 5,5 godziny - próbujemy ten czas wykorzystać na zregenerowanie sił. W międzyczasie miłe zaskoczenie: widzimy CC roznoszące ciepły posiłek.
Image
Bardzo smaczny kurczak w sosie, warzywka na ciepło, bułeczka, masło, plasterek szynki, ciasteczko. W sumie nic wielkiego, ale i tak się nie spodziewaliśmy. Do tego kawa/herbata/woda w ilościach nieograniczonych. Siedzący obok nas rosjanin uprosił, ażeby dać mu jeszcze jedną porcję, i w sumie mu się to udało, nawet dwa razy. Także jak ktoś będzie bardzo głodny, to załoga samolotów UIA służy pomocą ;)
Lądujemy na lotnisku pod Ałmaty zgodnie z rozkładem, tj około godziny 5.30. Po wyjściu z samolotu czeka nas przejazd autobusem, trwający ok. minutę. Wchodzimy do środka, witają nas stanowiska kontroli granicznej. Po lewej stronie sali znajduje się wysoka półka z takimi oto formularzami:
Image
Wypełniamy zgodnie z angielską instrukcją, po czym dziarsko udajemy się do Pana/Pani w okienku. Oczywiście standardowy zestaw pytań, czyli "skąd, po co, gdzie, na jak długo", ale z uśmiechem, więc szybkie dwie pieczątki i można odbierać bagaż.
Po pobieżnym sprawdzeniu, czy aby na pewno nikt nie majstrował przy bagażu, wychodzimy do strefy ogólnodostępnej. Oczywiście jako pierwsi witają nas namolni taksówkarze, którzy zawiozą nas nawet do Astany, jeżeli nas na to oczywiście stać. Grzecznie dziękujemy, kierujemy się w lewą stronę, do sklepików/kantorów. Jadąc, oczywiście sprawdziłem uprzednio kurs. Miłym zaskoczeniem był fakt, że lotniskowe kantory proponują kurs zbliżony do oficjalnego.
Waluta w Kazachstanie to tzw. Tenge (TG). Przyjmijmy na potrzeby relacji założenie, że 1$ = 185 TG, a 1€ = 205 TG. Kursy w kantorach były o 5 TG niższe wobec tych przyjętych, więc postanowiłem wymienić ok. 300$. Zdaję sobie sprawę, że straciłem przez taką operację ok 1500 TG, ale mając na celu jak najszybsze wydostanie się z Ałmaty i udanie się na wschód wiedziałem, że to ostatnie kantory jakie widzę.

Jest godzina 6 rano. Już wcześniej postanowiliśmy, że zaczynamy od przejazdu na dworzec Sayahat, skąd odjeżdżają taxi/busy na wschód kraju. Z pomocą przyszedł nam przewodnik Lonely Planet, w którym podano, iż autobusy na ten dworzec mają przystanek ok. 500m od lotniska. Dla celów orientacyjnych: wychodzimy z hali przylotów, podążamy w stronę bramek wyjazdowych z lotniska (200m) (prawa strona), a następnie ok. 400m drogą prosto. Wsiadamy do autobusu nr 79, kierowca z uśmiechem kiwnął głową, że jedzie na Sayahat, więc czekamy spokojnie na odjazd. Koszt biletu dla jednej osoby to 80 TG. Można go kupić w osobliwym automacie, który przyjmuje wyliczoną kwotę, bądź u kierowcy. Biletem od kierowcy jest kawałek papieru, odrywany w momencie sprzedaży, z rolki do kasy fiskalnej (?). W sumie zabawne, można by sobie narwać takiego papieru w domu i się kłócić, że się go kupiło u kierowcy wcześniej :) Czas przejazdu ok. 30 minut, rano miasto dopiero budzi się do życia, samochodów i ludzi jakby nie było. Gdzieniegdzie pomiędzy zabudowaniami wyłaniają się majestatyczne góry Tien-Szanu, które już kiedyś widzieliśmy, będąc w Kirgistanie.

Przystanek końcowy - dworzec; nie sposób go przeoczyć, wita nas metalowy napis "Sayahat avtowokzal". Udajemy się do kasy, celem zapytania, czy dziś jedzie bus do miejscowości SATY, oddalonej od Ałmaty o około 290 km. Pani odpowiada, że żadne busy nie kursują, i żeby szukać taksówki.. No cóź, myślimy, pewnie chce dać zarobić swoim na turystach.. Odchodzimy od kasy, podążamy w kierunku grupki uśmiechniętych kazachów, z których każdy wykrzykuje miejscowość, do której jedzie. Odpowiadam im, że chcę do Saty, a Ci kierują mnie do białego mercedesa sprintera. Tak, to jest ta marszrutka, o której wspomina LP, odjeżdżająca umownie o 7 rano. W busie poznajemy się z parą z 26latków z Irlandii, którzy są w trakcie podróży poślubnej po krajach byłego ZSRR (pieniądze ze ślubu postanowili przeznaczyć na podróż po świecie), i, jak się okazuje, mają w planach dojazd do tego samego miejsca, co my. Jesteśmy potwornie zmęczeni przylotem, tak więc w podróży marszrutką staramy się spać mniej lub bardziej. Mniej więcej po 3 godzinach jazdy postój. Kierowca ogłasza, że można kupić świeże warzywa i owoce, bo później może być z tym problem. Oczywiście za namową kupujemy napoje oraz owoce plus pieczywo. Pozostali pasażerowie są bardziej rozrzutni i wracają z workami pełnymi ogórków, pomidorów, sałaty, ziemniaków, itp, itd.
Image

Postój trwa pół godziny, jedziemy dalej. Dla nas i poznanych Irlandczyków to nadal czas na spanie. Wreszcie, około godziny 14, docieramy na miejsce. Lądujemy w wiosce na końcu drogi, na szczęście przy lokalnym sklepiku. Mikro zakupy, rozmowa z Irlandczykami: okazuje się, że mają w planach to samo jezioro, co my. Przerażeni wizją przejścia 15km w upale i zmęczeniu, wspólnie decydujemy się na wynajęcie taksówki. Oczywiście wszystko spada na nas, jako że Irlandczycy znają po rosyjsku max. 5 słów, typu witam, dziękuję, przepraszam. Pani ze sklepu wykonuje kilka telefonów, przyjeżdża gość w czarnej toyocie, i rzuca cenę: 5000 TG za 4 osoby. Cena z kosmosu, jak to dla turystów. Próbujemy zbić chociaż o 1000 TG, facet pozostaje nieugięty. Traf chciał, że akurat przejeżdża inny samochód, pyta nas: gdzie chcemy jechać. Mówimy: Ozjera Kolsay. Na co on: 2500 TG ;) bez zawahania wsiadamy do starego sedana, widzimy w międzyczasie jak kierowca z toyoty klnie coś pod nosem i odjeżdża z piskiem opon.

Droga w większości szutrowa. Po około 6 km zatrzymujemy się przy budce strażnika/ miejscu poboru opłat. Nikogo nie ma, ale nasz kierowca trąbi kilka razy, aż w końcu pojawia się babuszka z mikro drukarką w garści. Cena za osobę: 700 TG, za namiot również 700 TG. Pani spisuje nasze dane z paszportu, drukuje nam bilecik, wszystko zgodnie z prawem, nic nie bierze do kieszeni ;) płacimy po 2100 TG, my i Irlandczycy. Droga wije się do góry przez ok. 10km - czujemy, że przyjście na górę z plecakami kosztowałoby nas troszkę zdrowia.
Finalnie docieramy do końca drogi, zaraz nad pierwszym z trzech jezior Kolsay.
W tym momencie rozchodzimy się z poznaną parą, idą szukać wypożyczalni namiotów (LP wspomina o takiej możliwości), a my udajemy się szlakiem z prawej strony w kierunku średniego jeziora, które wg przewodnika jest najbardziej warte zobaczenia. Wybaczcie brak fotek, umieszczę je w opisie drugiego dnia, gdy będziemy wracać. Droga w większości wiedzie przez las i stromizny, przewodnik wspomina coś o możliwości wypożyczenia konia i udania się do jeziora, hmm, chyba jednak bym się nie zdecydował. Po ok. 2 godzinach marszu docieramy do punktu, w którym droga jakoby biegnie przez sam środek rwącego potoku, znajdującego się w stromym kamiennym wąwozie. W tym momencie druga połówka stwierdza, że ma astmę / nie daje rady / nie widzi dalszej drogi / nie ma siły / plecak jest za ciężki / zmęczenie jest za duże (niepotrzebne skreślić), i, niestety, postanawiamy zawrócić, celem rozbicia namiotu i wykąpania się w rzeczonym potoku. No cóż, i takie rzeczy się zdarzają w podróży. Wracając, szukamy dogodnego miejsca do rozbicia się. Dodam tylko, że ostatni raz w namiocie spało się w podstawówce. Zwiedzeni temperaturą, decydujemy się na biwak przy samym potoku, co będzie miało swoje skutki po nadejściu zmroku. Namiot rozbijamy w przeciągu 5 minut. Nagle w oddali słyszymy, że ktoś nadchodzi: okazuje się, że to para z Irlandii. Udało im się wypożyczyć namiot, udają się na drugie jezioro celem noclegu. Powiedzieliśmy im, jak wygląda trasa, stwierdzili, że najwyżej wrócą i rozbiją się obok nas. Jak się okaże dwa dni później, dotarli na drugie jezioro, pokonując wąwóz, idąc w jego górę przez ok 1,5 godziny.

Image

W tym momencie dochodzi 18.00. Po prowizorycznej kąpieli w iście diabelsko zimnej wodzie, postanawiamy położyć się spać, gdy na zewnątrz jest jeszcze dobrze widno. Zasypiamy w moment, jest ciepło i przyjemnie. Trochę lekceważymy przesunięcie czasu w stosunku do Polski o 5 godzin, a to robi swoje. Właściwie o 23 jesteśmy w miarę wyspani, ale to przecież środek nocy. W namiocie, z racji bliskości rzeki, robi się okropnie zimno. Decydujemy się na ubranie polarów i długich spodni plus skarpety, to zdecydowanie pomaga. Następne godziny mijają na krótkich drzemkach, przeplatanych wytworami wyobraźni, że coś szeleści w krzakach obok, itp, itd..

Dzień II - cdn.DZIEŃ II

Po cudownej nocy, która trwała dla nas z przerwami od 18 do 6 rano, postanawiamy wracać do Saty, celem zdobycia drugiego z okolicznych jezior. Rano oczywiście poranna toaletka w zimnej rzece, szybkie małe śniadanie, ogólne przepakowanie rzeczy. Oczywiście namiot rozbiliśmy w takim miejscu, gdzie nie dochodziło słońce, więc rano wierzchnia jego warstwa była całkowicie zroszona. W takim stanie namiot zapakowaliśmy do torby, decydując, że czas na jego suszenie przyjdzie później. Wędrujemy brzegiem jeziora, a słońce, mimo wczesnych godzin porannych, daje nam się mocno we znaki.

Image

Swoje robią też dociążone plecaki. Po około 1,5 godziny spokojnego marszu, połączonego z robieniem zdjęć, docieramy do punktu, w którym wczoraj zaczynaliśmy wędrówkę.

Image

Image

Kątem oka zauważamy, jak miejscowi korzystają z bieżącej wody, płynącej z domowej roboty kranu, który znajduje się obok ich domu. Tu decydujemy się na umycie włosów i lekkie ochłodzenie się.
Niestety, nie widzimy możliwości złapania taxi, gdyż jest wczesny ranek, tak więc idziemy te 15km pieszo.

Image

Image

Droga lekko schodzi w dół, więc nie jest to może super męczące, ale i tak daje nam się we znaki. W międzyczasie prawie zostaliśmy zaatakowani przez psa (na szczęście jego właściciel się nad nami zlitował), a mniej więcej w połowie drogi, po ok. 5 km, decydujemy się na krótki postój pod mostem. Jest to jedyne zacienione miejsce, do tego przyjemny chłód od bijący od wody.

Image

Zregenerowawszy siły, udajemy się w dalszą drogę. Nie jest to trasa super widokowa, do tego zdaje nam się, że jakoś się dłuży.

Image

Image

Wreszcie, na horyzoncie dostrzegamy budkę strażnika. Jest to jakiś punkt odniesienia w stosunku do wioski.

Image

Tu również decydujemy się na małą przerwę i uzupełnienie płynów. Miejsce jest zacienione, i bogate w pewną pożądaną roślinę, tj. marihuanę. Rośnie sobie dokładnie naprzeciw budki, ciekawe, czy to do użytku własnego strażnika ;)

Image

Jesteśmy świadkami, jak jakiś człowiek na motorze próbuje dostać się do parku, gestykulując i mówiąc coś do tej mikrej babuszki. Po wszystkim decydujemy się z nim zapoznać. Okazuje się, że miły jegomość jest protetykiem z Rumunii, i obrał sobie za cel przyjazd do Kazachstanu motorem przez Ukrainę, a powrót przez Turcję. Dogadujemy się po angielsku, wymieniamy jakieś wskazówki co do dalszej trasy. Gość zapada nam w pamięć, gdyż na odchodne pyta: "czy czegoś nie potrzebujecie?/ czegoś wam nie brakuje"? To było bardzo miłe z jego strony.

Image

Dzień mija, zostało nam ok. 4 km do wioski. Droga robi się coraz bardziej płaska, ruch samochodowy się zwiększa. Wreszcie, wczesnym popołudniem, docieramy do sklepu, który był naszym punktem docelowym. Uzupełniamy zapasy wody/jedzenia, pytamy o możliwość podwiezienia na jezioro Kaindy. Pani chętnie wykonuje telefony, przyjeżdża miły Pan, i rzuca cenę: 2000 TG za przejazd tam i z powrotem. Decydujemy się bez wahania, gdyż wg przewodnika jezioro oddalone jest od wioski o ok. 17 km. Kazach zabiera nas do siebie do domu tłumacząc, iż musimy zmienić samochód, gdyż jego się nie nadaje (Subaru Forester). Jak się później okaże podczas kurtuazyjnej rozmowy, Pan jest lokalnym sejsmologiem, i posiada w domu całkiem nieźle wyposażone centrum sejsmologiczne.

Image

Pyta nas także, czy aby nie chcemy u niego przenocować. Pokazuje nam pokój, łazienkę z prysznicem, toaletkę w domu, kuchnię. W sumie jesteśmy chętni, tak więc czas zapytać o cenę. Rzuca 4000 TG za noc, co niezbyt nam odpowiadało. po krótkim namyśle rzucamy hasło: 2000 TG, na co gospodarz przystaje, tak więc obie strony są zadowolone.

Image

Zostawiamy rzeczy w pokoju, przychodzi czas na wyjazd nad jezioro. Okazuje się, że pojedziemy z synem gospodarza, i jego dziećmi, 3-letnim synem i 2-letnią córką. Naszym środkiem lokomocji będzie rozpadający się UAZ 452, lokalny minibus.

Image

Auta nie pali się kluczykiem, tylko korbką z przodu, albo poprzez wrzucenie biegu, podczas gdy auto toczy się w dół. Ot, taka ciekawostka. Jedziemy najpierw do wioski, gdzie czekamy pod pewnym domem ok. 20 minut. Po tym czasie przychodzą 4 dziewczęta, ubrane w najlepsze ciuchy, wyposażone w telefony z kijkami do selfie. Chcąc nie chcąc, zostaliśmy sponsorami wycieczki dla młodzieży z wioski nad jezioro.

Wreszcie, po obkupieniu się w sklepie w Coca-colę i chipsy, lokalsi pozwalają nam wyruszyć w drogę. Oczywiście szlak nie jest w żaden sposób oznaczony, nie wyobrażam sobie pójścia bez mapy, czy tylko kogoś pytając. Po ok. 4 km pojawia się przeszkoda, a mianowicie: rzeka. Oczywiście pech chciał, że nasz UAZ wysypał się w samym jej środku, podczas jej pokonywania. Usilne próby kierowcy i jego przyjaciela, polegające na kręceniu korbą w wodzie po pas, oczywiście spełzły na niczym. Nam pozostała atrakcja w postaci zwiększającego się poziomu wody w UAZie, ale na nikim nie robiło to wrażenia. Na nasze szczęście, nieopodal znajdowało się domostwo, a tam Nowy Nissan Pathfinder z wyciągarką. Młody Kazach bez chwili zastanowienia nam pomaga. Poznajemy trzeci sposób na odpalenie UAZa, a mianowicie; ciągnięty przez nissana wrzucasz bieg na ssaniu i odpala. Szkoła życia.

Jedziemy dalej, zatrzymujemy się przed szlabanem, pora zapłacić kolejny raz za bilet wstępu. Jak ktoś jest bardziej mobilny niż my, to może zaliczyć jezioro za free, jeżeli ma bilet z poprzedniego jeziora. Sprzedawany bilet jest ważny na 24h, my byliśmy ok 2 godzin po czasie. Tak więc 1400 TG do zapłaty. Ruszamy dalej, a tu nagle widzimy znajomą twarz - to nasz kolega z Rumunii podąża przed samochodem. Zgarniamy go do środka, po czym ruszamy dalej. Nasza podróż kończy się na parkingu, ok. 3 km od właściwego jeziora. Kierowca informuje nas, że mamy 3 godziny na dojście i powrót. Ruszamy Razem z Rumunem, po drodze rozmawiając o życiu i podróżach. Droga jest kręta, po dojściu do jurt trzeba skręcić za nimi w lewo. Troszkę stromizn i można podziwiać jezioro Kaindy. Ciekawostka: zdjęcie tego jeziora promowało tanie bilety do Kazachstanu na stronie głównej Fly4free.

Jezioro robi wrażenie, ale przecież nikt nie będzie tu siedział godziny.

Image

Image

Robimy kilka zdjęć, pijemy wodę z górskiego potoku zasilającego jezioro, cieszymy oko barwą wody, postanawiamy wracać. Napotykamy nasze dziewczyny z wioski, które dopiero docierają nad jezioro. Jak się później okaże, paniom nie było zbyt śpieszno, czekaliśmy przeszło godzinę z kierowcą w umówionym punkcie. Droga do punktu zbiórki mija na rozmowie z zapoznanym motocyklistą, m.in. o tym, że i dla jego motoru problemem było pokonanie rwącej rzeki. Nie dając sobie z tym rady, postanowił zostawić motor w okolicznych krzakach, i dalszą drogę pokonać na piechotę. Ponadto śmiał się, że nie ma przy sobie pieniędzy (w portfelu), gdyż całość chowa w papierośnicy w motorze. Trochę się obawiał, czy je znajdzie wracając, ale już więcej go nie spotkaliśmy. W trakcie rozmowy wyszło na jaw, że rozmawiał z poznaną przez nas - podczas zdobywania wiz - parą rowerzystów na tandemie. Świat jest rzeczywiście mały.

Pożyczyliśmy sobie dobrej reszty podróży, zostaliśmy w punkcie zbiórki. Nasz powrót do domu odbył się już bez żadnych komplikacji, byliśmy w kwaterze sejsmologa ok. godziny 19. Kolacja, herbatka, gorący prysznic, chwila na zadumę i nakreślenie planów na kolejne dni - tak wyglądał nasz wieczór.
Pech chciał, że w trakcie popołudniowej rozmowy napomknęliśmy naszemu gospodarzowi, że chcemy jechać w stronę Ałmaty następnego dnia. Prosiliśmy go o podwózkę do wioski, a on zrozumiał, że chodzi o podróż do Ałmaty, i że załatwi nam taxi. Wiedzieliśmy, że o 5 rano wyrusza marszrutka, lecz on ciągle swoje, że potrzebujemy taxi. Uświadomiliśmy to sobie ok. 21, ale byliśmy sami w domu. Stwierdziliśmy, że obudzimy się o 4 rano i pójdziemy do wioski. Dzień dał nam się we znaki, zasypiamy ok. 22, z nastawionym na godzinę 3.55 budzikiem.

CDN.DZIEŃ III

Noc przebiega aż nazbyt spokojnie. Mamy miękkie łóżka, kołdry z poszewkami, w pokoju jest znośna temperatura. Wszystko co dobre kończy się ok. 4 nad ranem, kiedy wstajemy. Skromne śniadanko, herbata przywieziona jeszcze z Polski, zbieramy się do wyjścia na marszrutę. Biję się z myślami, co zrobić z pieniędzmi za wczorajszą wycieczkę i nocleg - nie zapłaciłem z góry. Niby zostawiam pieniądze w pokoju, ale sumienie mi nie pozwala wyjść jak intruz. No nic, szukamy gospodarza w domu. W końcu w jednej z izb udaje się, budzę go nieśmiało. Mówię, że wychodzimy, chcę zapłacić, i że śpieszymy się na bus do miasta. A on na to, żeby nigdzie nie iść, bo już załatwił na 5 rano taxi do Ałmaty :roll: każe nam zrobić sobie herbatę i czekać, podczas gdy sam idzie spać dalej.

Image

Godzina 5:10, pod domem cisza. Postanawiamy iść do wioski, pogodzeni z faktem, że jedyna marszrutka już odjechała. Nie więcej jak w połowie drogi podjeżdża dosyć nowa Toyota Previa, kierowca pyta, czy to my chcieliśmy do Ałmaty. Odpowiadamy, że nie, że interesuje nas dojazd do Doliny Zamków, w Kanionie Szaryn. Gość kręci głową, po czym stwierdza, że skoro tak, to pojedzie do wioski i zmieni auto. Każe nam czekać, ale ignorujemy jego prośbę, i idziemy dalej. Mijamy mieszkańców wyprowadzających bydło i owce na pola, wieś budzi się do życia.

Image

Jest ok. 6 rano. Postanawiamy, że idziemy drogą za wieś, może uda się złapać jakiś autostop.

Nie dalej jak za 1 km szok. Po prawej stronie drogi widzimy parę z plecakami, którą okazuje się być poznana wcześniej para z Irlandii. Oczywiście idziemy porozmawiać, jakie mają plany, i co udało się zobaczyć. Okazało się, że stoją tu od 4.45, w oczekiwaniu na marszrutkę. Wczoraj późną nocą dotarli do Saty, przespali się u znajomej pani ze sklepu, a dziś chcą dostać się do Ałmaty. Mówią, że udało się zobaczyć drugie z jezior Kolsay, i że warto było troszkę się zmęczyć. Powiedzieli, że z punktu, z którego my wróciliśmy (odsyłam do pierwszego dnia) jest jeszcze ok. półtorej godziny drogi.
Postanawiamy Razem łapać taxi, skoro nasze cele podróży w połowie się pokrywają. Podczas czekania na jakikolwiek przejeżdżający samochód pytamy, gdzie śpią w Ałmaty. Kodujemy w głowie nazwę: "Nomad Guest House". Jak się okaże wieczorem, trafimy tam.
Po ok. 45 minutach pierwszy stop: gość jedzie do miejscowości Chilik, tj. ok 150 km od Ałmaty. Dla nas ok, bo po drodze jest szlak prowadzący do Doliny Zamków. Cena za przejazd to 2000 TG, w sumie dużo, ale szkoda marnować dnia. Żegnamy się z Irlandczykami, którzy postanawiają czekać na tańszy transport, już do samego Ałmaty.
Okazuje się, że droga, którą w pierwszą stronę przespaliśmy, jest w bardzo złym stanie. Do tego odległości między wioskami właściwie wykluczają pieszą wędrówkę między nimi. Gdyby nie przejeżdżające samochody, dnia by nie starczylo, by przejść dalej. Ok. godziny 9 jesteśmy na miejscu. Można by powiedzieć, że gdyby nie drogowskaz: Charyn Canyon, to w życiu bym nie pomyślał, że coś w okolicy warto zobaczyć.

Zaczyna robić się gorąco. Na domiar złego, nasze zapasy na ten moment to 2 litry wody, 1/3 bochenka chleba i paczka kabanosów z Polski, do tego kilka pokruszonych Łakotek. Byłem przekonany, że będą tu jakieś sklepy, zabudowania, cokolwiek. W sumie jesteśmy trochę przerażeni, czy nam wystarczy, ale ruszamy.

Image

Prawdę mówiąc, końca drogi nie widać. Po ok. 2 km postanawiamy, że zostawimy namiot w okolicznych zaroślach - zawsze to 3.5 kg mniej do niesienia. Dobrze, że czasami zawieje wiatr, a słońce schowa się za chmurami. Gdy z przeciwka nadjeżdża gość w Toyocie Land Cruiser, postanawiamy go zatrzymać i spytać, czy daleko do Kanionu. Zatrzymany okazuje się być Anglikiem z kamerą. Mówi, że przed nami ok. 10 km wędrówki. Na nasze pytanie, czy warto iść, odpowiada: "Ablosutely". Skoro tak, to idziemy. Dziś wiem, że mogłem go zapytać, czy ma może trochę wody na sprzedaż, albo batoników, zawsze to człowiek czułby się pewniej. Droga przebiega przez step, właściwie nie ma kawałka cienia, cały czas idzie się lekko pod górę, a z każdego następnego wzniesienia nie widać celu. W sumie jesteśmy już bliscy podjęcia decyzji o powrocie, gdy nagle zauważamy w oddali wielką tablicę. Gdy podchodzimy bliżej, widzimy także dom strażnika i wychodek. Według przewodnika, od domku do celu było do przejścia jeszcze ok. 1.5 km, tak więc z werwą ruszyliśmy do przodu. Docieramy do domku strażnika, którym okazuje się być młody Kazach. Oprócz niego jest jeszcze ok. 50 letni kolega na służbie. Oczywiście kasuje nas 2 x 700 TG za wstęp do parku. Totalnie zmęczeni, postanawiamy odpocząć w cieniu rzucanym przez chatkę. Jemy ostatni prowiant z Polski, częstujemy kabanosami strażnika. Chyba jest mu nas szkoda, bo odwdzięcza się pełnym dzbanem chłodnej herbaty z mlekiem. Ręczę, że jeszcze nigdy nic mi tak nie smakowało, jak ta herbatka. Rozmawiamy chwilę o życiu. Strażnik mówi, że zarabia 200$ miesięcznie, a jego praca polega na siedzeniu w tej chatce na pustkowiu przez tydzień, po czym ma tydzień urlopu. Mówi, że nas podziwia, bo w taki upał nikt do niego nie przychodzi piechotą. My siebie też podziwiamy, że tu dotarliśmy, trzeba być rzeczywiście dziwakami.

Odpoczywamy ok. pół godziny, po czym decydujemy się na zobaczenie kanionu. Prosimy o możliwość pozostawienia plecaków w chacie, aby ulżyć zmęczonym plecom. Strażnik bez wahania się zgadza, a na próbę wręczenia mu 300 TG odpowiada, że pieniądze mu się nie przydadzą.

Image

Droga jest oznaczona. Po ok. 15 minutach spaceru rozpoczyna się właściwy kanion. To był raj dla mojej Żony, która jest z wykształcenia geologiem. Chociaż, prawdę mówiąc, i laik doceni jego walory.

Image

Image

Lonely Planet określa to miejsca jako mikro Grand Canyon z USA. Formy skalne robią wrażenie, gdzieniegdzie można się schować w cieniu rzucanym przez skały.

Image

Image

Image

Image

Droga prowadzi w dół, wije się ok. 2 km. Byliśmy przekonani, że szlak w końcu skręci w lewo, i nie będziemy musieli wracać tą samą drogą. Cóż, myliliśmy się. Ale w gruncie rzeczy był to miły zawód. Docieramy do tzw. parku rozrywki, który znajduje się przy korycie rzeki Charyn.

Image

Znajdują się tu bungalowy, jurty.

Image

Właściwie to biegniemy do rzeki, ale jej nurt okazuje się być na tyle wartki, że decydujemy się tylko na zanurzenie do nóg do ud :)

Image

odpoczywamy tak chwilę, po czym podejmujemy decyzję o powrocie. Coś jednak każe nam zwiedzić ten park. W centralnej jego części znajduje się bar, w którym są zimne napoje. Oczy świecą się nam jak małemu dziecku. Jesteś prawie 20 km od najbliższej wioski, w kanionie, pośrodku niczego, a tu bar z 2 lodówkami pełnymi soków i piwa. Istna fatamorgana. Pozwalamy sobie na litrowy soczek, smakuje podobnie najlepiej jak wspomniana herbatka.

Nadchodzi czas powrotu. Jest godzina 13, słońce wysoko, na niebie zero chmur. Wracamy tą samą drogą, która jest nieznacznie pochylona w górę.

Image

Image

Wracając, mijamy 4 turystów - to miło, że nie jesteśmy tu sami. Gdzieś tam z tyłu głowy kołacze myśl, że przez nami te upiorne 11 km od chaty strażnika. Po ok. godzinie marszu docieramy do chatki. Postanawiamy odpocząć, choćby i godzinę, żeby słońce choć troszkę przestało tak mocno grzać. W międzyczasie pytamy strażnika, czy nie podwiózłby nas do głównej drogi. Opatrzność jednak czuwa nad nami. Gość odpowiada, że drugi strażnik niebawem jedzie do wioski. Przy bramie pojawiają się kolejni turyści, motocykliści. Znowu krótka rozmowa po angielsku, panowie pytają, czy czegoś nie potrzebujemy, są także pod wrażeniem, jak mało mamy rzeczy ze sobą. To są te małe rzeczy w podróży, które najbardziej cieszą, takie bezinteresowne zainteresowanie losem drugiego człowieka na drugim krańcu świata. Wreszcie pakujemy się do poczciwej, białej Łady Nivy, ruszamy w drogę powrotną. Mamy mały problem, gdyż trzeba poprosić o zatrzymanie się i zabranie namiotu. Jest to trochę trudne, gdyż każda kępka wydaje się być podobna, do tego gość jedzie dosyć szybko. Może się także okazać, że ktoś po prostu zobaczył i zabrał nam namiot. Ostatecznie, po raz kolejny mamy szczęście: Żona doskonale zapamiętała miejsce, a strażnik wyraźnie rozbawiony zatrzymał się bez problemu. Mamy namiot, możemy jechać dalej. W trakcie jazdy okaże się, że strażnik opuścił posterunek, gdyż dostał sygnał, że ktoś w okolicy jeździ i poluje na zwierzynę (?). Z tego co zrozumiałem, jest to zabronione, i on dostał przykaz znaleźć, kto jest za to odpowiedzialny. No cóż, trochę robota głupiego, skoro to bezkresny teren, ale co tam. Ostatecznie docieramy do głównej drogi na Ałmaty, wysiadamy. Chcę dać uprzejmemu kierowcy 500 TG za fatygę, ten także krzywi się na pieniądze, mówiąc, że jechał służbowo, i życzy szczęśliwej drogi.

Odtąd powinno być już łatwiej. Idziemy z myślą złapania marszrutki do Ałmaty, ale łapiemy każde przejeżdżające auto. Nie przeszliśmy nawet kilometra, gdy trzeci mijany samochód postanawia się zatrzymać. Auto to dosyć nowy, srebrny Volksvagen Jetta, co w naszych głowach rodzi podejrzenia, że będzie drogo. Ale zapytać o cenę nie zaszkodzi. Pytamy, dokąd jedzie, a on na to, że tam, gdzie my chcemy. A jaka cena do Ałmaty? Gość uśmiecha się szeroko i pyta, czy chcę znać cenę w tenge, dolach, czy euro, i lepiej żebym wsiadał. Udziela mi się jego dobry humor, decydujemy się z małżonką, że jedziemy. Pakujemy torby do bagażnika, wsiadamy. Droga w klimatyzowanym sedanie mija nam dosyć przyjemnie. Zatrzymany kierowca okazuje się być mieszkańcem Ałmaty, którego Żona mieszka na Wschodzie kraju. Ni stąd ni zowąd pyta mnie, ile jestem w stanie mu zapłacić za ten przejazd. W sumie zgłupiałem, powiedziałem: 5000 TG. Gość się ucieszył, my w sumie też nie zbiednieliśmy bardzo, tak więc wszystko było ok. Czas umilaliśmy sobie rozmowami o Polsce i Kazachstanie. Nie byłbym sobą, gdybym nie zapytał, co kierowca sądzi o Krymie i Donbasie. Na to on, że to oczywiście wina USA. W ogóle uniósł głos, zaczął opowiadać, że Ukrainą rządzą faszyści/komuniści/naziści, a on ich nie znosi, bo jego dziadek zginął w walkach pod Stalingradem. Już nic więcej nie mówiłem. Na pytanie, czy w Polsce każdy uważa, że "Putin to hui..ło", odpowiadam, że tak nie sądzę, i w ogóle milknę na resztę drogi. Sama trasa jest dosyć monotonna, choć widać, że w niedalekiej przyszłości będzie trasą szybkiego ruchu. Na potęgę asfaltują drogi. W tym miejscu chcę przywołać słowa z pewnej książki, mówiące o tym, by Azję odwiedzać jak najszybciej, bo niebawem zostanie cała wyasfaltowana, i nie będzie radości z podróży dzikimi szlakami. Coś w tym jest.

Ok. 17 docieramy do Ałmaty. Prosimy kierowcę o podrzucenie nas w okolice Zielonego Rynku, głównego punktu orientacyjnego w mieście. Ma to swój cel, gdyż hostel, w którym rzekomo mieliśmy spotkać Irlandczyków, miał znajdować się w jego okolicy. W mieście temperatura jeszcze bardziej doskwiera. Jest tłoczno, zaduch daje się we znaki. Nie wiemy, gdzie znajduje się hostel, pytamy okolicznych przechodniów, nikt nie wie. Trafnie odpowiada nam kierowca jednej z taksówek, że co z nas za turyści, skoro nawet nie znamy ulicy naszego hostelu. Mocne. Idziemy w stronę jakiegoś lepszego sklepu, coś nam mówi, że może tam być WiFi, a to byłoby zbawienne. Traf chce, że będąc pod sklepem, znajduje nam sieć o nazwie "Nomads GH", czyli hostel jest niedaleko. Nasze zakłopotanie widzi młoda Kazaszka, która bezbłędnie kieruje nas do celu.

Hostel znajduje się na trzecim piętrze. Dysponuje dormami 4,6,8 osobowymi, jak i dwójkami. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że są oddzielne sypialnie dla kobiet i mężczyzn. Żona decyduje, że bierzemy pokój dwuosobowy, polecony nam zresztą przez Irlandczyków. Taka przyjemność to 6500 TG za noc. Koszt łóżka w dormie to 2100 TG. Postanawiamy, że rzeczony hostel będzie naszym domem przez 3 dni. Pokoje są rzeczywiście przestronne, z łazienką wewnątrz. Po zameldowaniu postanawiamy wziąć prysznic i rozłożyć mokry namiot. Dzięki temu, że pokój jest przestronny, udaje się nam to bez trudu.

Następnie udajemy się do ogólnie dostępnej kuchni, aby napić się polskiej herbaty. Tak, jesteśmy smakoszami herbaty. Tu spotykamy parę młodych kazaszek, które, jak później się okaże, zaczepiały wszystkich turystów w hostelu. Mi panie przypadły do gustu, żonie mniej. Poczęstowały nas swoją samsą (bułeczka z niby ciasta francuskiego), do tego szynką. Miłe z ich strony. Panie zaproponowały także, że pokażą nam ciekawe sklepy na bazarze. Oczywiście decydujemy się pójść z nimi, to tylko 10 minut spaceru. Dostajemy instrukcję, gdzie kupować samsy, te tureckie chlebki, gdzie robić zakupy ("broń boże w markecie obok hostelu"), gdzie kupić słodycze, gdzie dobre owoce. Panie zabierają nas także na kumyz, czyli sfermentowane mleko. No cóż, nie smakuje zbyt smacznie. Wypiłem może 3 łyki z wielkiego kubka, co nie spodobało się tak sprzedającej, jak i zapraszającym do wypicia koleżankom. Wreszcie wracamy do pokoju, chwilę odpocząć. Przed nami jeszcze zakupy w markecie obok, nic nas nie ucieszy bardziej, niż zimne piwo + sprite. Po zrobieniu zakupów, idziemy do kuchni, a tu niespodzianka: Irlandczycy! Okazało się, że dotarli godzinę przed nami, i że mieli kłopoty. Otóż, żaden bus z Saty jednak nie jechał, stwierdzili więc, że łapią stopa. Udało się im dojechać z kimś do Chilik, a później już wsiedli do marszrutki. Całość wyszła ich 5000 TG, więc niewiele mniej od nas, a my zobaczyliśmy kanion ;) wypiliśmy razem piwo, umówiliśmy się, że pojutrze (niedziela) ruszymy razem na Wielkie Jezioro Ałmatyńskie. Sami postanowiliśmy, że następnego dnia (sobota) pojedziemy do Medeu, celem zdobycia stacji narciarskiej Chimbulak. Wracamy do siebie, znowu kąpiel w chłodnej wodzie, czas spać. Troszkę przeszkadza bojler z wodą, który co jakiś czas wydaje dziwne dźwięki, ale jesteśmy tak zmęczeni, że nawet on nie jest w stanie odebrać nam spokojnego snu.

CDN.DZIEŃ IV

Późną nocą wczorajszego dnia zdecydowaliśmy, że wybierzemy się do ośrodka narciarskiego Butakivka. W grę wchodziła również wycieczka nad jezioro Esik, oddalone od Ałmaty o 60 km, ale przecież nie tylko o jeziora w Kazachstanie chodzi. Budzik dzwoni kilka chwil po 6 rano. Na śniadanie samsa z mięsem, kupiona w polecanym tureckim sklepie, do tego jogurcik. Nie mogło zabraknąć herbatki. Śniadanie skromne, jak na wycieczkę w góry o wysokości ponad 3000m. Jako, że mamy gdzie zostawić bagaż, nasz plecak jest obciążony tylko napojami i małym prowiantem. Dziś powinno być już troszkę lżej.

Wychodzimy z hostelu, celem poszukiwania miejskiego autobusu, który odjeżdża do centrum sportów zimowych, które jest znane pod nazwą: Medeu. Lonely Planet wskazuje, że odpowiedni autobus ma przystanek na przeciw hotelu Kazachstan, który jest jednym z głównych atrakcji miasta. Irlandczycy, którzy odwiedzili Medeu, poinstruowali nas, że od hostelu to ok. 20 minut drogi. W tym momencie warto wspomnieć o ulicach Ałmaty, które krzyżują się pod kątem prostym, coś jak w Nowym Jorku. Wydawać by się mogło, że z mapą nie sposób zgubić drogę, nam to się jednak udało. Okazało się, że idziemy w przeciwnym kierunku, ale zdajemy sobie z tego sprawę dopiero po dostrzeżeniu Złotego Meczetu (o którym więcej następnego dnia). Zapytani o drogę tubylcy radzą wziąć taxi do wspomnianego hotelu Kazachstan, z racji znacznej odległości. My jednak, w ramach złości na samych siebie, idziemy pieszo. W międzyczasie jesteśmy świadkami, jak Ałmaty budzi się do życia. Po ok. 3 km, docieramy do celu. Poznajemy, że to nasz przystanek, z racji wielu oczekujących osób z plecakami. To w końcu sobota, dzień wolny, więc kto może, to udaje się za miasto, złapać świeżego powietrza. Czekamy ok. 30 minut, rozmyślając, czy to aby na pewno właściwe miejsce. W końcu podjeżdża autobus nr 6. Jakoś udaje się wejść wszystkim, chociaż stoimy stłoczeni jak sardynki. Szczęściem w nieszczęściu jest fakt, że dziś przejazd jest darmowy - kierowca nie bierze od nikogo pieniędzy, co dziwi każdego, kto chce kupić bilet. Mijamy kolejne przystanki, ludzi coraz więcej - to turystów, to tubylców, zarówno młodzi jak i starzy.
Duża część wysiada na przedostatnim przystanku, tj. początkowej stacji kolejki linowej, która wyjeżdża aż na 3200 km. My jedziemy wyżej, celem pieszej wycieczki do stacji narciarskiej. Prawdę mówiąc, oprócz nas wysiada jeszcze może z 5 osób, co troszkę nas dziwi, w końcu koszt wyciągu w dwie strony to ok. 6000 TG.

Przed wędrówką w górę decydujemy się na pójście do baru, aby kupić coś zimnego do picia. Polecam z tego miejsca gruzińską lemoniadę o smaku winogron, to się nazywa miłe złego początki ;) Ruszamy.

Image

Przystanek autobusowy znajduje się ok. 500m od wejścia na szlak, tj. dalszej części drogi asfaltowej, która została wybudowana z racji Azjatyckich Igrzysk Zimowych (?). Oprócz nas idzie para starszych Kazachów, może jeszcze jeden turysta. Chcąc się upewnić, czy na pewno idziemy w dobrą stronę, pytamy Kazachów o drogę. Odpowiadają, że tak. Dziadek dodaje coś niezrozumiale o kolejce, że dziś jest za darmo, ale jakoś to bagatelizujemy, albo inaczej: po prostu tego nie zrozumiałem. Dziś wiem, że oszczędziłbym sobie marszu pod górę przez ok. 10 km.

No nic, szukając cienia wśród okolicznych drzew, podążamy dalej. Drogę skracamy sobie bardzo stromymi schodami, dzięki czemu oszczędzamy ok. 3 km drogi, która wije się serpentynami do góry.

Image

Widoki są przepiękne, miejsce rzeczywiście godne goszczenia wszelkich sportów zimowych.

Image

Jesteśmy bardzo wcześnie, ruch jest niewielki - gdzieś w okolicy widzimy tubylców, rozkładających kramy z pamiątkami, to zwiastuje, że później może być tłoczno. Widzimy cel naszej wędrówki - jeszcze troszkę trudu przed nami. W pewnym momencie droga odbija w dół, idziemy więc ścieżką obok, która prowadzi na lekko zdezolowany mostek nad doliną rzeki. Samo przejście jest dla nas małym przeżyciem, ale dzięki temu znowu jesteśmy 1 km drogi do przodu. Robi się coraz bardziej stromo, na szczęście jest gdzie schować się przed słońcem.

Image

Po drodze mijamy piękne domy. Widać, że ktoś nie szczędził Tenge na ich budowę, zdobione drewno, wysokie płoty, kamery - na biednego nie padło.

Image

Wreszcie docieramy do stacji Chimbulak, gdzie droga asfaltowa się kończy. Tutaj znajduje się parking, gdzie większość osób przyjeżdża, żeby oszczędzić na pierwszej kolejce. Widać, że ośrodek jest w miarę nowy, wszystko na styl europejski/szwajcarski. Drogie bary, sklepy z odzieżą górską, słowem: jest gdzie wydać pieniądze.

Image

Zamarzyło nam się zimne piwo, idziemy w stronę stacji kolejki. Jesteśmy troszkę zdezorientowani ilością osób, do tego głośną muzyką.

Image

Zaciekawieni szybkością wchodzenia ludzi na kolejkę pytamy, ile to kosztuje. Okazuje się, że z racji organizowanych zawodów w górskim biegu (!), dziś kolejka pod sam szczyt jest za darmo. Tak więc spełniają się słowa zdziwionego dziadka, że ktoś idzie, skoro można było wyjechać za free. Cóż, przynajmniej mogliśmy nacieszyć oczy widokami trochę dłużej ;)

Żeby nie było tak kolorowo, kolejka jest darmowa tylko do 11. Oczywiście rezygnujemy z piwa, gdyż na zegarku... 10.40. Nie zakładaliśmy, że uda się wyjechać gdziekolwiek wyżej, a nadarza się okazja, by pochodzić górach na wysokości 3200m. Wsiadamy. Wagoniki mieszczą 8 osób, z tabliczki konstrukcyjnej udaje się wyczytać, że całość to konstrukcja austriacka. Kolejka ostro pnie się w górę, a pod nami trasa stoku narciarskiego. Widzimy w dole postacie, jednak inni maszerują. Wagonik dociera na ok. 2900m, tu następuje przesiadka do kolejnego. Same przejazdy trwają może po 5 minut każdy. Ostatecznie, wysiadamy na 3180 m, Przełęcz Talgar.

Image

Mimo właściwie południa, słońce nie stanowi dla nas żadnego problemu - wieje przyjemny wiatr, a i promienie zdają się być mniej szkodliwe. Rację miał przewodnik LP, że w weekendy jest tu sporo ludzi - do tego z darmową kolejką, jest naprawdę tłoczno. Robimy kilka fotek, żona zachwyca się okolicznymi kamieniami. Dochodzi południe, mamy więc jeszcze trochę czasu. Decydujemy wyjść jeszcze trochę wyżej. Przyzwyczajeni do szlaków w Polsce czy w Europie dziwimy się, że nie ma żadnych barierek, znaków ostrzegawczych. Każdy może pójść gdzie i jak chce, choćby nawet na przeciwległy szczyt na przełaj. Idziemy, co jakiś czas mijają nas zawodnicy w okolicznościowych koszulkach. Jednego pamiętamy z wagonika, widzieliśmy, jak biegnie pod górę, a teraz jest już u jej podnóża. Ja miałbym problem pobiec z przełęczy na szczyt, nie mówiąc już o biegu ze stacji Chimbulak. Docieramy do wypłaszczenia, nadzwyczaj dużo ludzi i namiotów. Zostajemy zaczepieni przez dwóch panów przy stoliku, okazuje się, że chcąc iść dalej, trzeba wpisać swoje dane osobowe i aktualną godzinę. Oczywiście czynimy zadość wszelkim formalnościom, a po drodze napełniamy butelki górską wodą, zachęceni podobnym zachowaniem innych turystów.

Image

Droga staje się bardzo kamienista; część osób idzie jeden za drugim, część odbija to w lewo, to w prawo.

Image

Kamienie są niestabilne, można nieopatrznie zjechać w dół. Gdzieniegdzie widać polany śnieżne i bawiące się nań dzieci.

Image

Drugie śniadanie/obiad, a wokół nas dwa czterotysięczniki. Widok rzeczywiście zapiera dech w piersiach, chciałoby się tu zostać na trochę dłużej.

Image

Podziwiamy lodowiec, pod szczytem widzimy jezioro polodowcowe, a czas mija na obserwowaniu spadających doń kamieni.


Dodaj Komentarz

Komentarze (15)

gadekk 15 lipca 2015 17:42 Odpowiedz
DZIEŃ IIPo cudownej nocy, która trwała dla nas z przerwami od 18 do 6 rano, postanawiamy wracać do Saty, celem zdobycia drugiego z okolicznych jezior. Rano oczywiście poranna toaletka w zimnej rzece, szybkie małe śniadanie, ogólne przepakowanie rzeczy. Oczywiście namiot rozbiliśmy w takim miejscu, gdzie nie dochodziło słońce, więc rano wierzchnia jego warstwa była całkowicie zroszona. W takim stanie namiot zapakowaliśmy do torby, decydując, że czas na jego suszenie przyjdzie później. Wędrujemy brzegiem jeziora, a słońce, mimo wczesnych godzin porannych, daje nam się mocno we znaki. Swoje robią też dociążone plecaki. Po około 1,5 godziny spokojnego marszu, połączonego z robieniem zdjęć, docieramy do punktu, w którym wczoraj zaczynaliśmy wędrówkę. Kątem oka zauważamy, jak miejscowi korzystają z bieżącej wody, płynącej z domowej roboty kranu, który znajduje się obok ich domu. Tu decydujemy się na umycie włosów i lekkie ochłodzenie się.Niestety, nie widzimy możliwości złapania taxi, gdyż jest wczesny ranek, tak więc idziemy te 15km pieszo. Droga lekko schodzi w dół, więc nie jest to może super męczące, ale i tak daje nam się we znaki. W międzyczasie prawie zostaliśmy zaatakowani przez psa (na szczęście jego właściciel się nad nami zlitował), a mniej więcej w połowie drogi, po ok. 5 km, decydujemy się na krótki postój pod mostem. Jest to jedyne zacienione miejsce, do tego przyjemny chłód od bijący od wody. Zregenerowawszy siły, udajemy się w dalszą drogę. Nie jest to trasa super widokowa, do tego zdaje nam się, że jakoś się dłuży. Wreszcie, na horyzoncie dostrzegamy budkę strażnika. Jest to jakiś punkt odniesienia w stosunku do wioski. Tu również decydujemy się na małą przerwę i uzupełnienie płynów. Miejsce jest zacienione, i bogate w pewną pożądaną roślinę, tj. marihuanę. Rośnie sobie dokładnie naprzeciw budki, ciekawe, czy to do użytku własnego strażnika ;) Jesteśmy świadkami, jak jakiś człowiek na motorze próbuje dostać się do parku, gestykulując i mówiąc coś do tej mikrej babuszki. Po wszystkim decydujemy się z nim zapoznać. Okazuje się, że miły jegomość jest protetykiem z Rumunii, i obrał sobie za cel przyjazd do Kazachstanu motorem przez Ukrainę, a powrót przez Turcję. Dogadujemy się po angielsku, wymieniamy jakieś wskazówki co do dalszej trasy. Gość zapada nam w pamięć, gdyż na odchodne pyta: "czy czegoś nie potrzebujecie?/ czegoś wam nie brakuje"? To było bardzo miłe z jego strony.Dzień mija, zostało nam ok. 4 km do wioski. Droga robi się coraz bardziej płaska, ruch samochodowy się zwiększa. Wreszcie, wczesnym popołudniem, docieramy do sklepu, który był naszym punktem docelowym. Uzupełniamy zapasy wody/jedzenia, pytamy o możliwość podwiezienia na jezioro Kaindy. Pani chętnie wykonuje telefony, przyjeżdża miły Pan, i rzuca cenę: 2000 TG za przejazd tam i z powrotem. Decydujemy się bez wahania, gdyż wg przewodnika jezioro oddalone jest od wioski o ok. 17 km. Kazach zabiera nas do siebie do domu tłumacząc, iż musimy zmienić samochód, gdyż jego się nie nadaje (Subaru Forester). Jak się później okaże podczas kurtuazyjnej rozmowy, Pan jest lokalnym sejsmologiem, i posiada w domu całkiem nieźle wyposażone centrum sejsmologiczne. Pyta nas także, czy aby nie chcemy u niego przenocować. Pokazuje nam pokój, łazienkę z prysznicem, toaletkę w domu, kuchnię. W sumie jesteśmy chętni, tak więc czas zapytać o cenę. Rzuca 4000 TG za noc, co niezbyt nam odpowiadało. po krótkim namyśle rzucamy hasło: 2000 TG, na co gospodarz przystaje, tak więc obie strony są zadowolone. Zostawiamy rzeczy w pokoju, przychodzi czas na wyjazd nad jezioro. Okazuje się, że pojedziemy z synem gospodarza, i jego dziećmi, 3-letnim synem i 2-letnią córką. Naszym środkiem lokomocji będzie rozpadający się UAZ 452, lokalny minibus. Auta nie pali się kluczykiem, tylko korbką z przodu, albo poprzez wrzucenie biegu, podczas gdy auto toczy się w dół. Ot, taka ciekawostka. Jedziemy najpierw do wioski, gdzie czekamy pod pewnym domem ok. 20 minut. Po tym czasie przychodzą 4 dziewczęta, ubrane w najlepsze ciuchy, wyposażone w telefony z kijkami do selfie. Chcąc nie chcąc, zostaliśmy sponsorami wycieczki dla młodzieży z wioski nad jezioro.Wreszcie, po obkupieniu się w sklepie w Coca-colę i chipsy, lokalsi pozwalają nam wyruszyć w drogę. Oczywiście szlak nie jest w żaden sposób oznaczony, nie wyobrażam sobie pójścia bez mapy, czy tylko kogoś pytając. Po ok. 4 km pojawia się przeszkoda, a mianowicie: rzeka. Oczywiście pech chciał, że nasz UAZ wysypał się w samym jej środku, podczas jej pokonywania. Usilne próby kierowcy i jego przyjaciela, polegające na kręceniu korbą w wodzie po pas, oczywiście spełzły na niczym. Nam pozostała atrakcja w postaci zwiększającego się poziomu wody w UAZie, ale na nikim nie robiło to wrażenia. Na nasze szczęście, nieopodal znajdowało się domostwo, a tam Nowy Nissan Pathfinder z wyciągarką. Młody Kazach bez chwili zastanowienia nam pomaga. Poznajemy trzeci sposób na odpalenie UAZa, a mianowicie; ciągnięty przez nissana wrzucasz bieg na ssaniu i odpala. Szkoła życia.Jedziemy dalej, zatrzymujemy się przed szlabanem, pora zapłacić kolejny raz za bilet wstępu. Jak ktoś jest bardziej mobilny niż my, to może zaliczyć jezioro za free, jeżeli ma bilet z poprzedniego jeziora. Sprzedawany bilet jest ważny na 24h, my byliśmy ok 2 godzin po czasie. Tak więc 1400 TG do zapłaty. Ruszamy dalej, a tu nagle widzimy znajomą twarz - to nasz kolega z Rumunii podąża przed samochodem. Zgarniamy go do środka, po czym ruszamy dalej. Nasza podróż kończy się na parkingu, ok. 3 km od właściwego jeziora. Kierowca informuje nas, że mamy 3 godziny na dojście i powrót. Ruszamy Razem z Rumunem, po drodze rozmawiając o życiu i podróżach. Droga jest kręta, po dojściu do jurt trzeba skręcić za nimi w lewo. Troszkę stromizn i można podziwiać jezioro Kaindy. Ciekawostka: zdjęcie tego jeziora promowało tanie bilety do Kazachstanu na stronie głównej Fly4free.Jezioro robi wrażenie, ale przecież nikt nie będzie tu siedział godziny. Robimy kilka zdjęć, pijemy wodę z górskiego potoku zasilającego jezioro, cieszymy oko barwą wody, postanawiamy wracać. Napotykamy nasze dziewczyny z wioski, które dopiero docierają nad jezioro. Jak się później okaże, paniom nie było zbyt śpieszno, czekaliśmy przeszło godzinę z kierowcą w umówionym punkcie. Droga do punktu zbiórki mija na rozmowie z zapoznanym motocyklistą, m.in. o tym, że i dla jego motoru problemem było pokonanie rwącej rzeki. Nie dając sobie z tym rady, postanowił zostawić motor w okolicznych krzakach, i dalszą drogę pokonać na piechotę. Ponadto śmiał się, że nie ma przy sobie pieniędzy (w portfelu), gdyż całość chowa w papierośnicy w motorze. Trochę się obawiał, czy je znajdzie wracając, ale już więcej go nie spotkaliśmy. W trakcie rozmowy wyszło na jaw, że rozmawiał z poznaną przez nas - podczas zdobywania wiz - parą rowerzystów na tandemie. Świat jest rzeczywiście mały.Pożyczyliśmy sobie dobrej reszty podróży, zostaliśmy w punkcie zbiórki. Nasz powrót do domu odbył się już bez żadnych komplikacji, byliśmy w kwaterze sejsmologa ok. godziny 19. Kolacja, herbatka, gorący prysznic, chwila na zadumę i nakreślenie planów na kolejne dni - tak wyglądał nasz wieczór. Pech chciał, że w trakcie popołudniowej rozmowy napomknęliśmy naszemu gospodarzowi, że chcemy jechać w stronę Ałmaty następnego dnia. Prosiliśmy go o podwózkę do wioski, a on zrozumiał, że chodzi o podróż do Ałmaty, i że załatwi nam taxi. Wiedzieliśmy, że o 5 rano wyrusza marszrutka, lecz on ciągle swoje, że potrzebujemy taxi. Uświadomiliśmy to sobie ok. 21, ale byliśmy sami w domu. Stwierdziliśmy, że obudzimy się o 4 rano i pójdziemy do wioski. Dzień dał nam się we znaki, zasypiamy ok. 22, z nastawionym na godzinę 3.55 budzikiem.CDN.
gadekk 16 lipca 2015 19:49 Odpowiedz
DZIEŃ IIINoc przebiega aż nazbyt spokojnie. Mamy miękkie łóżka, kołdry z poszewkami, w pokoju jest znośna temperatura. Wszystko co dobre kończy się ok. 4 nad ranem, kiedy wstajemy. Skromne śniadanko, herbata przywieziona jeszcze z Polski, zbieramy się do wyjścia na marszrutę. Biję się z myślami, co zrobić z pieniędzmi za wczorajszą wycieczkę i nocleg - nie zapłaciłem z góry. Niby zostawiam pieniądze w pokoju, ale sumienie mi nie pozwala wyjść jak intruz. No nic, szukamy gospodarza w domu. W końcu w jednej z izb udaje się, budzę go nieśmiało. Mówię, że wychodzimy, chcę zapłacić, i że śpieszymy się na bus do miasta. A on na to, żeby nigdzie nie iść, bo już załatwił na 5 rano taxi do Ałmaty :roll: każe nam zrobić sobie herbatę i czekać, podczas gdy sam idzie spać dalej. Godzina 5:10, pod domem cisza. Postanawiamy iść do wioski, pogodzeni z faktem, że jedyna marszrutka już odjechała. Nie więcej jak w połowie drogi podjeżdża dosyć nowa Toyota Previa, kierowca pyta, czy to my chcieliśmy do Ałmaty. Odpowiadamy, że nie, że interesuje nas dojazd do Doliny Zamków, w Kanionie Szaryn. Gość kręci głową, po czym stwierdza, że skoro tak, to pojedzie do wioski i zmieni auto. Każe nam czekać, ale ignorujemy jego prośbę, i idziemy dalej. Mijamy mieszkańców wyprowadzających bydło i owce na pola, wieś budzi się do życia. Jest ok. 6 rano. Postanawiamy, że idziemy drogą za wieś, może uda się złapać jakiś autostop. Nie dalej jak za 1 km szok. Po prawej stronie drogi widzimy parę z plecakami, którą okazuje się być poznana wcześniej para z Irlandii. Oczywiście idziemy porozmawiać, jakie mają plany, i co udało się zobaczyć. Okazało się, że stoją tu od 4.45, w oczekiwaniu na marszrutkę. Wczoraj późną nocą dotarli do Saty, przespali się u znajomej pani ze sklepu, a dziś chcą dostać się do Ałmaty. Mówią, że udało się zobaczyć drugie z jezior Kolsay, i że warto było troszkę się zmęczyć. Powiedzieli, że z punktu, z którego my wróciliśmy (odsyłam do pierwszego dnia) jest jeszcze ok. półtorej godziny drogi. Postanawiamy Razem łapać taxi, skoro nasze cele podróży w połowie się pokrywają. Podczas czekania na jakikolwiek przejeżdżający samochód pytamy, gdzie śpią w Ałmaty. Kodujemy w głowie nazwę: "Nomad Guest House". Jak się okaże wieczorem, trafimy tam. Po ok. 45 minutach pierwszy stop: gość jedzie do miejscowości Chilik, tj. ok 150 km od Ałmaty. Dla nas ok, bo po drodze jest szlak prowadzący do Doliny Zamków. Cena za przejazd to 2000 TG, w sumie dużo, ale szkoda marnować dnia. Żegnamy się z Irlandczykami, którzy postanawiają czekać na tańszy transport, już do samego Ałmaty. Okazuje się, że droga, którą w pierwszą stronę przespaliśmy, jest w bardzo złym stanie. Do tego odległości między wioskami właściwie wykluczają pieszą wędrówkę między nimi. Gdyby nie przejeżdżające samochody, dnia by nie starczylo, by przejść dalej. Ok. godziny 9 jesteśmy na miejscu. Można by powiedzieć, że gdyby nie drogowskaz: Charyn Canyon, to w życiu bym nie pomyślał, że coś w okolicy warto zobaczyć.Zaczyna robić się gorąco. Na domiar złego, nasze zapasy na ten moment to 2 litry wody, 1/3 bochenka chleba i paczka kabanosów z Polski, do tego kilka pokruszonych Łakotek. Byłem przekonany, że będą tu jakieś sklepy, zabudowania, cokolwiek. W sumie jesteśmy trochę przerażeni, czy nam wystarczy, ale ruszamy. Prawdę mówiąc, końca drogi nie widać. Po ok. 2 km postanawiamy, że zostawimy namiot w okolicznych zaroślach - zawsze to 3.5 kg mniej do niesienia. Dobrze, że czasami zawieje wiatr, a słońce schowa się za chmurami. Gdy z przeciwka nadjeżdża gość w Toyocie Land Cruiser, postanawiamy go zatrzymać i spytać, czy daleko do Kanionu. Zatrzymany okazuje się być Anglikiem z kamerą. Mówi, że przed nami ok. 10 km wędrówki. Na nasze pytanie, czy warto iść, odpowiada: "Ablosutely". Skoro tak, to idziemy. Dziś wiem, że mogłem go zapytać, czy ma może trochę wody na sprzedaż, albo batoników, zawsze to człowiek czułby się pewniej. Droga przebiega przez step, właściwie nie ma kawałka cienia, cały czas idzie się lekko pod górę, a z każdego następnego wzniesienia nie widać celu. W sumie jesteśmy już bliscy podjęcia decyzji o powrocie, gdy nagle zauważamy w oddali wielką tablicę. Gdy podchodzimy bliżej, widzimy także dom strażnika i wychodek. Według przewodnika, od domku do celu było do przejścia jeszcze ok. 1.5 km, tak więc z werwą ruszyliśmy do przodu. Docieramy do domku strażnika, którym okazuje się być młody Kazach. Oprócz niego jest jeszcze ok. 50 letni kolega na służbie. Oczywiście kasuje nas 2 x 700 TG za wstęp do parku. Totalnie zmęczeni, postanawiamy odpocząć w cieniu rzucanym przez chatkę. Jemy ostatni prowiant z Polski, częstujemy kabanosami strażnika. Chyba jest mu nas szkoda, bo odwdzięcza się pełnym dzbanem chłodnej herbaty z mlekiem. Ręczę, że jeszcze nigdy nic mi tak nie smakowało, jak ta herbatka. Rozmawiamy chwilę o życiu. Strażnik mówi, że zarabia 200$ miesięcznie, a jego praca polega na siedzeniu w tej chatce na pustkowiu przez tydzień, po czym ma tydzień urlopu. Mówi, że nas podziwia, bo w taki upał nikt do niego nie przychodzi piechotą. My siebie też podziwiamy, że tu dotarliśmy, trzeba być rzeczywiście dziwakami.Odpoczywamy ok. pół godziny, po czym decydujemy się na zobaczenie kanionu. Prosimy o możliwość pozostawienia plecaków w chacie, aby ulżyć zmęczonym plecom. Strażnik bez wahania się zgadza, a na próbę wręczenia mu 300 TG odpowiada, że pieniądze mu się nie przydadzą. Droga jest oznaczona. Po ok. 15 minutach spaceru rozpoczyna się właściwy kanion. To był raj dla mojej Żony, która jest z wykształcenia geologiem. Chociaż, prawdę mówiąc, i laik doceni jego walory. Lonely Planet określa to miejsca jako mikro Grand Canyon z USA. Formy skalne robią wrażenie, gdzieniegdzie można się schować w cieniu rzucanym przez skały. Droga prowadzi w dół, wije się ok. 2 km. Byliśmy przekonani, że szlak w końcu skręci w lewo, i nie będziemy musieli wracać tą samą drogą. Cóż, myliliśmy się. Ale w gruncie rzeczy był to miły zawód. Docieramy do tzw. parku rozrywki, który znajduje się przy korycie rzeki Charyn. Znajdują się tu bungalowy, jurty. Właściwie to biegniemy do rzeki, ale jej nurt okazuje się być na tyle wartki, że decydujemy się tylko na zanurzenie do nóg do ud :) odpoczywamy tak chwilę, po czym podejmujemy decyzję o powrocie. Coś jednak każe nam zwiedzić ten park. W centralnej jego części znajduje się bar, w którym są zimne napoje. Oczy świecą się nam jak małemu dziecku. Jesteś prawie 20 km od najbliższej wioski, w kanionie, pośrodku niczego, a tu bar z 2 lodówkami pełnymi soków i piwa. Istna fatamorgana. Pozwalamy sobie na litrowy soczek, smakuje podobnie najlepiej jak wspomniana herbatka. Nadchodzi czas powrotu. Jest godzina 13, słońce wysoko, na niebie zero chmur. Wracamy tą samą drogą, która jest nieznacznie pochylona w górę. Wracając, mijamy 4 turystów - to miło, że nie jesteśmy tu sami. Gdzieś tam z tyłu głowy kołacze myśl, że przez nami te upiorne 11 km od chaty strażnika. Po ok. godzinie marszu docieramy do chatki. Postanawiamy odpocząć, choćby i godzinę, żeby słońce choć troszkę przestało tak mocno grzać. W międzyczasie pytamy strażnika, czy nie podwiózłby nas do głównej drogi. Opatrzność jednak czuwa nad nami. Gość odpowiada, że drugi strażnik niebawem jedzie do wioski. Przy bramie pojawiają się kolejni turyści, motocykliści. Znowu krótka rozmowa po angielsku, panowie pytają, czy czegoś nie potrzebujemy, są także pod wrażeniem, jak mało mamy rzeczy ze sobą. To są te małe rzeczy w podróży, które najbardziej cieszą, takie bezinteresowne zainteresowanie losem drugiego człowieka na drugim krańcu świata. Wreszcie pakujemy się do poczciwej, białej Łady Nivy, ruszamy w drogę powrotną. Mamy mały problem, gdyż trzeba poprosić o zatrzymanie się i zabranie namiotu. Jest to trochę trudne, gdyż każda kępka wydaje się być podobna, do tego gość jedzie dosyć szybko. Może się także okazać, że ktoś po prostu zobaczył i zabrał nam namiot. Ostatecznie, po raz kolejny mamy szczęście: Żona doskonale zapamiętała miejsce, a strażnik wyraźnie rozbawiony zatrzymał się bez problemu. Mamy namiot, możemy jechać dalej. W trakcie jazdy okaże się, że strażnik opuścił posterunek, gdyż dostał sygnał, że ktoś w okolicy jeździ i poluje na zwierzynę (?). Z tego co zrozumiałem, jest to zabronione, i on dostał przykaz znaleźć, kto jest za to odpowiedzialny. No cóż, trochę robota głupiego, skoro to bezkresny teren, ale co tam. Ostatecznie docieramy do głównej drogi na Ałmaty, wysiadamy. Chcę dać uprzejmemu kierowcy 500 TG za fatygę, ten także krzywi się na pieniądze, mówiąc, że jechał służbowo, i życzy szczęśliwej drogi. Odtąd powinno być już łatwiej. Idziemy z myślą złapania marszrutki do Ałmaty, ale łapiemy każde przejeżdżające auto. Nie przeszliśmy nawet kilometra, gdy trzeci mijany samochód postanawia się zatrzymać. Auto to dosyć nowy, srebrny Volksvagen Jetta, co w naszych głowach rodzi podejrzenia, że będzie drogo. Ale zapytać o cenę nie zaszkodzi. Pytamy, dokąd jedzie, a on na to, że tam, gdzie my chcemy. A jaka cena do Ałmaty? Gość uśmiecha się szeroko i pyta, czy chcę znać cenę w tenge, dolach, czy euro, i lepiej żebym wsiadał. Udziela mi się jego dobry humor, decydujemy się z małżonką, że jedziemy. Pakujemy torby do bagażnika, wsiadamy. Droga w klimatyzowanym sedanie mija nam dosyć przyjemnie. Zatrzymany kierowca okazuje się być mieszkańcem Ałmaty, którego Żona mieszka na Wschodzie kraju. Ni stąd ni zowąd pyta mnie, ile jestem w stanie mu zapłacić za ten przejazd. W sumie zgłupiałem, powiedziałem: 5000 TG. Gość się ucieszył, my w sumie też nie zbiednieliśmy bardzo, tak więc wszystko było ok. Czas umilaliśmy sobie rozmowami o Polsce i Kazachstanie. Nie byłbym sobą, gdybym nie zapytał, co kierowca sądzi o Krymie i Donbasie. Na to on, że to oczywiście wina USA. W ogóle uniósł głos, zaczął opowiadać, że Ukrainą rządzą faszyści/komuniści/naziści, a on ich nie znosi, bo jego dziadek zginął w walkach pod Stalingradem. Już nic więcej nie mówiłem. Na pytanie, czy w Polsce każdy uważa, że "Putin to hui..ło", odpowiadam, że tak nie sądzę, i w ogóle milknę na resztę drogi. Sama trasa jest dosyć monotonna, choć widać, że w niedalekiej przyszłości będzie trasą szybkiego ruchu. Na potęgę asfaltują drogi. W tym miejscu chcę przywołać słowa z pewnej książki, mówiące o tym, by Azję odwiedzać jak najszybciej, bo niebawem zostanie cała wyasfaltowana, i nie będzie radości z podróży dzikimi szlakami. Coś w tym jest.Ok. 17 docieramy do Ałmaty. Prosimy kierowcę o podrzucenie nas w okolice Zielonego Rynku, głównego punktu orientacyjnego w mieście. Ma to swój cel, gdyż hostel, w którym rzekomo mieliśmy spotkać Irlandczyków, miał znajdować się w jego okolicy. W mieście temperatura jeszcze bardziej doskwiera. Jest tłoczno, zaduch daje się we znaki. Nie wiemy, gdzie znajduje się hostel, pytamy okolicznych przechodniów, nikt nie wie. Trafnie odpowiada nam kierowca jednej z taksówek, że co z nas za turyści, skoro nawet nie znamy ulicy naszego hostelu. Mocne. Idziemy w stronę jakiegoś lepszego sklepu, coś nam mówi, że może tam być WiFi, a to byłoby zbawienne. Traf chce, że będąc pod sklepem, znajduje nam sieć o nazwie "Nomads GH", czyli hostel jest niedaleko. Nasze zakłopotanie widzi młoda Kazaszka, która bezbłędnie kieruje nas do celu.Hostel znajduje się na trzecim piętrze. Dysponuje dormami 4,6,8 osobowymi, jak i dwójkami. Wszystko byłoby ok, gdyby nie fakt, że są oddzielne sypialnie dla kobiet i mężczyzn. Żona decyduje, że bierzemy pokój dwuosobowy, polecony nam zresztą przez Irlandczyków. Taka przyjemność to 6500 TG za noc. Koszt łóżka w dormie to 2100 TG. Postanawiamy, że rzeczony hostel będzie naszym domem przez 3 dni. Pokoje są rzeczywiście przestronne, z łazienką wewnątrz. Po zameldowaniu postanawiamy wziąć prysznic i rozłożyć mokry namiot. Dzięki temu, że pokój jest przestronny, udaje się nam to bez trudu. Następnie udajemy się do ogólnie dostępnej kuchni, aby napić się polskiej herbaty. Tak, jesteśmy smakoszami herbaty. Tu spotykamy parę młodych kazaszek, które, jak później się okaże, zaczepiały wszystkich turystów w hostelu. Mi panie przypadły do gustu, żonie mniej. Poczęstowały nas swoją samsą (bułeczka z niby ciasta francuskiego), do tego szynką. Miłe z ich strony. Panie zaproponowały także, że pokażą nam ciekawe sklepy na bazarze. Oczywiście decydujemy się pójść z nimi, to tylko 10 minut spaceru. Dostajemy instrukcję, gdzie kupować samsy, te tureckie chlebki, gdzie robić zakupy ("broń boże w markecie obok hostelu"), gdzie kupić słodycze, gdzie dobre owoce. Panie zabierają nas także na kumyz, czyli sfermentowane mleko. No cóż, nie smakuje zbyt smacznie. Wypiłem może 3 łyki z wielkiego kubka, co nie spodobało się tak sprzedającej, jak i zapraszającym do wypicia koleżankom. Wreszcie wracamy do pokoju, chwilę odpocząć. Przed nami jeszcze zakupy w markecie obok, nic nas nie ucieszy bardziej, niż zimne piwo + sprite. Po zrobieniu zakupów, idziemy do kuchni, a tu niespodzianka: Irlandczycy! Okazało się, że dotarli godzinę przed nami, i że mieli kłopoty. Otóż, żaden bus z Saty jednak nie jechał, stwierdzili więc, że łapią stopa. Udało się im dojechać z kimś do Chilik, a później już wsiedli do marszrutki. Całość wyszła ich 500 TG, więc niewiele mniej od nas, a my zobaczyliśmy kanion ;) wypiliśmy razem piwo, umówiliśmy się, że pojutrze (niedziela) ruszymy razem na Wielkie Jezioro Ałmatyńskie. Sami postanowiliśmy, że następnego dnia (sobota) pojedziemy do Medeu, celem zdobycia stacji narciarskiej Chimbulak. Wracamy do siebie, znowu kąpiel w chłodnej wodzie, czas spać. Troszkę przeszkadza bojler z wodą, który co jakiś czas wydaje dziwne dźwięki, ale jesteśmy tak zmęczeni, że nawet on nie jest w stanie odebrać nam spokojnego snu.CDN.
pawel-t 16 lipca 2015 20:00 Odpowiedz
Kamil, wklej fotki w tekst, bo zrobiles powiesc :Dthx za spotkanie w autobusie :)
wntl 16 lipca 2015 22:07 Odpowiedz
fajnie się czyta, ale obok cen w TG (?) fajnie by było w nawiasie napisać cenę w PLN. Bo za Ch8ja nie wiem jakie to kwoty :D Oficjalny skrót to chyba KZT ?
gadekk 16 lipca 2015 22:22 Odpowiedz
Masz rację, oficjalny skrót to KZT, ale bardziej do mnie przemawia TG, albo gdzieś widziałem taki zapis w Kazachstanie? A co do cen w złotówkach, to mam zamiar podać na samym końcu, w podsumowaniu relacji. (albo w ramach wolnego czasu zrobię edit postów)
kornel 23 lipca 2015 16:54 Odpowiedz
Chłopie! Na wyjazdach robi się zdjęcia miejscowym a nie sobie! A przynajmniej takich zdjęć oczekują forumowicze.
krystoferson112 23 lipca 2015 17:24 Odpowiedz
Kornel, to są jego prywatne zdjęcia i nie pojmuje jak możesz w ogóle takie coś komentować. Każdy robi sobie fotki jakie sobie łaskawie zażyczy. Nie podobają Ci się, ok mają prawo, wierz mi, że forumowicze wolą też czytać interesujące relacje jak ta z Kazachstanu niż takie komentarze jak ten Twój Pozdrawiam.
mecenat 14 sierpnia 2015 22:50 Odpowiedz
Jak jest z zakupem kart sim?
mackoz 14 sierpnia 2015 23:54 Odpowiedz
Myślałem, że ceny będą jednak niższe :/ Rachunek z restauracji na ponad sto złotych - ceny jak w Warszawie :D
washington 15 sierpnia 2015 07:39 Odpowiedz
Bo ceny sa nizsze;) za obiad dla dwoch osob ktorego nie bylismy w stanie zjesc (z powodu wielkosci porcji) z napojami (dzbanek herbaty plus zimne napoje) nigdy nie placilismy wiecej niz 20-40zl. Akurat jedzenie jest tanie, transport jak sie nakombinujesz/dobrze negocjujesz tez, tylko hotele drogawe.Taki standard - co pod turystow drogo, normalnie tanio.Wysłane z mojego LG-E460 przy użyciu Tapatalka
gadekk 15 sierpnia 2015 09:21 Odpowiedz
Oczywiście, że jest dużo taniej. Nasza relacja co do jedzenia może być niemiarodajna :) nie ukrywałem, że poszliśmy do najlepszej/najdroższej restauracji w Ałmaty.
bartek-krzeminski 15 sierpnia 2015 16:38 Odpowiedz
Witam, świetna relacja z wyjazdu. Zastanowiło mnie o co chodziło z tymi dzieciakami podczas check inu ? Z góry dzięki za wytłumaczenie. :)
krasnal 15 sierpnia 2015 17:03 Odpowiedz
Po prostu się rozchorowały. Dzieciom zdarza się to dosyć często.
lechuczechu 18 maja 2017 08:31 Odpowiedz
Świetna relacja. Piękne widoki. Na dniach zamierzam kupić bilety do Astany. Inny region niż wasz. Czy ten poradnik "lonely planet" jest godny polecenia?
gadekk 18 maja 2017 09:32 Odpowiedz
@‌lechuczechu‌ przewodniki lonely planet to jest top liga. Ale popatrz na relacje na forum, przewodnik stanie się niepotrzebny :)