0
neronek 4 sierpnia 2015 18:10
Wstęp

Kiedy wracam myślami do życia sprzed podróżowania, to w pewnym sensie żałuję straconego czasu, ale z drugiej strony to irracjonalne, bowiem, nie można żałować czegoś , czego się nie znało, tęsknić za czymś, dalekim mentalnie, nieznanym zupełnie. Byłem inny, unormowane życie, ustalone priorytety, tzw. żywot człowieka poczciwego, wszystko w miarę poukładane, do tego pierwszego wyjazdu . Teraz cały mój świat kręci się wokół kolejnych wypraw, połknąłem sporego bakcyla wojażowania, (mój licznik wskazuje jedenaście procent zwiedzonego świata; odwiedziłem dwadzieścia dwa państwa), ale tego prawdziwego, odkrywczego, zapierającego dech w piersi.
W całej rozciągłości zgadzam się z Marcelem Proustem, który powiedział : Prawdziwy akt odkrycia nie polega na
odnajdywaniu nowych lądów, lecz na patrzeniu na stare w nowy sposób . Idąc takim tokiem myślenia, tym razem chciałbym was zaprosić do odkrycia moimi oczami Filipin, kolejnego przystanku na mojej podróżniczej mapie.
Poniższa foto relacja jest rejestrem wiosennego wypadu na Filipiny, to tam spędziłem tegoroczne święta wielkanocne, co jeszcze bardziej mnie uskrzydliło i uświadomiło, że odnalazłem swój raj na ziemi, czyli Wyspy Pamilacan.
Moja relacja z wyprawy jest spontaniczna, niekiedy zbyt rozciągła, bo coś mnie na wskroś urzekło, a w innych miejscach może zbyt zdawkowa, pobieżna, co świadczy tylko o tym, że nic z góry nie ustalałem, poszedłem za ciosem.
Nie znajdziecie w tej pozycji, przerysowań, trików turystycznych, kryptoreklam, powalających efektów foto-shopu, jestem wiarygodny w tym co piszę, co polecam lub z czystej przyzwoitości odradzam, bo wiem, co to znaczy się sparzyć, zwłaszcza w dalekim świecie, w pojedynkę. Wszystkim moim podróżniczym przedsięwzięciom patronuje motto,
" kto podróżuje, ten dwa razy żyje " pamiętajcie warto spróbować, stawka jest nader atrakcyjna.
Drogi odbiorco, jeśli cię nie zniechęciłem, a wręcz przeciwnie zainteresowałem, to nic innego tobie nie pozostaje, jak tylko przyłączyć się do mojej wyprawy po Filipinach, mam nadzieję, że będą momenty, które cię rozbawią, ale i też wzruszą i skłonią do jakiejś refleksji.

Dariusz Metel,
pseudonim Neronek


Tak jak obiecałem rok temu przyjaciołom z Pamilacan Island na Filipinach , Kochani ja tu wrócę, obiecuję !!! A ja słów na wiatr nie rzucam. Bilet już mam 1920 zł Air China, wylot Warszawa -Rzym-Szanghaj-Manila-Szanghaj-Londyn od 25.03 do 17.04 2015. Czekałem na promocyjną cenę i wreszcie udało się na Wielkanoc. Dlaczego? Koniecznie chcę zobaczyć Wielki Piątek w San Fernando, potem aktywny wulkan Mayon i okolice z wyspami + pływanie z rekinami i oczywiście Święta na Pamilacan Island, następnie Panglao, coś tam coś tam jeszcze, a może coś więcej ? Nie tracę czasu, siedzę i szukam ciekawych ludzi i miejsc, które warto zobaczyć, a to dla podróżnika łakomy kąsek. W związku z powyższym, gorąco Was pozdrawiam i zapraszam .
neronek

Image

Już jestem spakowany, za pięć dni wylot, czyli za niespełna tydzień, rozpocznę kolejną wyprawę. Pamiętacie Akcję, którą ogłosiłem na Facebooku „Twoje serce dla dzieci z Filipin”, Wasza reakcja przerosła moje najśmielsze oczekiwania, odzew czterdziestu osób, włączenie się szkół, przedszkoli, świetlic środowiskowych etc. Tyle kochanych serc zabiorę tak daleko.

Image

Ekwipunek z darami gotowy, torb sztuk dwie, każda po 23 kg, a w nich, morze kredek, farb, pisaków i góra pluszaków; i przede wszystkim najcenniejsze świąteczne kartki z Polski, najszczersze dary, od dzieci dla dzieci, które mogą tylko pomarzyć o takich skarbach z tak odległego kraju. „A wszystko to (…)” zabiorę w pojedynkę w dwa konkretne miejsca,.

Image

Film :

https://www.youtube.com/watch?v=bdZRtGz ... e=youtu.be

Pierwsza torba powędruje do Manili, na Cmentarz Północny, gdzie biedne rodziny z dziećmi mieszkają w grobowcach, o czym pisałem na blogu rok temu, to tam udałem się śladami Martyny Wojciechowskiej. Drugi bagaż trafi do maleńkiej szkółki, na wyspie Pamilacan, mam informację, że dzieci już o tym wiedzą i z niecierpliwością oczekują mojej wizyty.
A teraz krótki zarys mojej trasy; Moja podróż potrwa od 25.03.2015 do 17.04.2015,

Warszawa- Rzym- Szanghaj- Manila; Naga, Caramoan Island, Lagazapi, ( wulkan Mayon ) Manila , San Fernando,
Pampanga ( gdzie spędzę Wileki Piątek), Pamilacan ( Wielkanoc ), Panglao i znowu Manila.

I nadszedł ten dzień, poprzedzony urodzinami mojego taty, ale już o czwartej rano zwarty i gotowy oczekiwałem godziny „W” , jak się później okazało, określenie w pełni adekwatne. Ruszyłem, jednak, bardzo szybko zorientowałem się, że nie jestem w pełni gotowy, ku mojemu zdziwieniu stwierdziłem: „Gdzie moje dolary? Gzie mój bilet na Polski Bus? „
„O w mordę jeża”, panika w oczach, wróciłem się z ojcem i szwagrem do mojego mieszkania i naprędce niczym J. Bond zbudowałem awaryjny plan działania: ojciec i szwagier skoczą po kasę do domu, a ja tymczasem zahaczę o pracę i wydrukuję ponownie bilet na autobus do Wawy. Przekazałem stosowne instrukcje ojcu wraz z kluczami do mojej betonowej twierdzy, zaś szwagier pozostał w aucie i niby borowik swym sokolim wzrokiem kontrolował teren.
I nagle dostaję telefon od szwagra , wiadomość, brzmiącą mniej więcej tak: „Darek, tata złamał klucz w drzwiach!”
Krzyczę, „Coooooo ???”, to było moje najwyższe „C”, jakie do tej pory udało mi się wyartykułować, po czym dodałem „ Nie, tylko nie to…” W błyskawicznym tempie dotarłem na miejsce zdarzenia, ogarnąłem sytuację, złamany klucz, ale na szczęście od klatki schodowej, Ufffffffff, zeszło ze mnie ciśnienie.
Podjąłem kolejną akcję, czyli wybudzanie kogokolwiek, żeby otworzył mi te pechowe drzwi, z których wystawała resztka klucza. Dobrych kilka chwil balansowałem palcami po klawiaturze domofonu, od góry do dołu, nic tylko grobowa cisza, pomyślałem: „Hallo, jest 4.30; czas na „Kiedy ranne wstają…”. Brak reakcji moich sąsiadów, jeszcze bardziej zmobilizował mnie do kolejnego zmasowanego ataku na tabliczkę z numerkami. I przed tym ruchem powstrzymała mnie jedna, jedyna sąsiadka, od tej chwili moja ulubiona Pani , która otworzyła wrota. Wpadłem na chatę chwyciłem kasę i sruuuuuu na dworzec. Autobus już czekał, wszystko poszło według planu, dwie 23 kg torby i 14 kg plecak, kierowca nie robił żadnych problemów z nadwagą ( oczywiście nie moją nadwagą, ) Około ósmej rano dotarłem do Wawy, zarzuciłem moje bagaże i musiałem przejść 300 m, Kochani, to była istna droga krzyżowa albo jak to kto woli droga przez mękę, krok po kroku, żółwim tempem, ale z sukcesem osiągnąłem cel. Po tej przeprawie, wsiadłem do taxi Grosik i prosto na Okęcie.

O 13.25. pierwszy podryw wietrzny do Rzymu, jak się potem okazało tak rozpoczęła się moja najdłuższa podróż do Azji!!!
W Wiecznym Mieście czekałem pięć godzin, po których poleciałem do Szanghaju, jedenaście godzin; tam wytrwale wypatrywałem lotu do Manili, małych dziesięć godzin, który potrwał bagatela tylko cztery pełne koła wskazówki.
Tyle doznałem tych zmian czasowych, że byłem zakręcony jak słoik od dżemu, a może bardziej od ostrej musztardy, bo to była naprawdę ostra jazda bez trzymanki, i wysoko nad ziemią.


Spędziłem w Rzymie pięć godzin i ziściło się utarte powiedzenie, a mianowicie „być
w Rzymie i nie widzieć papieża” i tak może się zdarzyć, jeśli zdecydujecie się wybrać do dalekiej Azji moją trasą, zachęcam. No cóż nieco ospały przemierzałem strefę bezcłową, moje otępienie wzrastało, bowiem za szklaną ścianą po prostu padało, zero rzymskich wakacji, słonecznej kąpieli. Ta nierzymska, nietypowa, barowa aura skłoniła mnie do zanurzenia ust w lekkim, wakacyjnym, na pewno relaksującym Peroni; i tak sącząc gazujący trunek, zawieszałem wzrok na ludziach, gdzieś się spieszących, a to na produktach, tłoczących się na pierwszej linii do odstrzału dla złaknionych klientów – pasażerów. W takiej bezcłowej atmosferze mój postój dobiegł końca, jakże wyczekiwanego przeze mnie.
Już o godzinie 20.45. wygodnie zasiadłem w samolocie linii China Eastern, którym to w ciągu jedenastu godzin miałem dotrzeć do Szanghaju. Pomimo ogromnego dystansu do pokonania i wielogodzinnej podróży, miejsce miałem wręcz wymarzone, wyobraźcie sobie, piękne wnętrze statku powietrznego, pierwszy rząd, miejsce przy oknie, za którym widoki są na wagę dobrego i głębokiego snu i obok mnie wolne miejsce, czyli zyskałem większą powierzchnię do odpoczynku. A wierzcie mi, trochę świata przeleciałem i to w różnym towarzystwie, nieraz możesz trafić na marudnego, wiercącego się pasażera, który „tak umili ci lot…”, że marzysz tylko o tym, żeby rozpłynął się w powietrzu lub zamilkł na bardzo, bardzo długo, czyli na wieczność.
Bogaty w powyższe doświadczenia, oddawałem się rozkoszy wypoczynku, gdzieś bardzo wysoko, cudownie!
Co do linii China Eastern w skali od 1 do 10, daję im 6, ponieważ jedzenie takie sobie, jak poniżej widać, na zamieszczonej pełnej fotograficznej dokumentacji ( zdjęcie nr…); jedyny plus to piwko i winko, oferowane free, ale już po pięciu godzinach, nie robi to żadnego piorunującego wrażenia. Z resztą miałem swoje zaopatrzenie, zakupiłem w ramach patriotycznego obowiązku, żeby mieć przy sobie te nutę polskości, Żubrówkę, która okazała się niezłą ambasadorką na pokładzie linii China Eastern, w asyście chińskiego soku jabłkowego pełniła swe dyplomatyczne powinności.

Image

Do akcji promowania kultury spożywania narodowego trunku zaprosiłem, siedzących za mną bardzo zaciekawionych Włochów. Moi tylni sąsiedzi zasmakowali się w złocistej cieczy, wychwalając ją na wszystkie możliwe sposoby: były uśmiechy, poklepywania i osławiony język ciała, sztandarowa cecha krwistego Włocha. I w takiej oto międzynarodowej atmosferze ja z ziemi polskiej a oni z włoskiej zabrakło, tylko Dąbrowskiego, szczęśliwie i wesoło mknęliśmy chmurami, ponad górami i nad wielkimi wodami. Podczas tego lotu zrozumiałem, że praca ambasadora, w tym wypadku ambasadora polskiej marki trunku, jest bardzo wyczerpująca, jeden, mały bankiet w chmurach i człowiek zasypia, obudziłem się godzinę przed lądowaniem, obsługa podawała jakiś posiłek, ale nie mogłem się zorientować czy to kolacja? a może śniadanie? Coś w rodzaju mickiewiczowskiego czy to przyjaźn? Czy to już kochanie?; po prostu ogarnęła mnie niepewność. I zaczęło się kołowanie nad Szanghajem, za oknem widok, za którym nie przepadam, masakra, setki drapaczy chmur, wyrastały w miarę obniżania, niczym grzyby po deszczu, to na pewno nie są moje klimaty, stronię od betonowych osad, szklanych powierzchni, wabi mnie nadal pierwotność tego regionu, szukam nieskażonych terenów i prawdziwych Azjatów.
I stało się o 14.45. samolot dotknął płyty lotniska Pudong, Welcome Szanghaj, to powitanie raczej wywołało we mnie mega negatywne emocje, płacz parł mi na oczy, jeszcze ta perspektywa, jedenastu tym razem godzin na duty free.


Image

Szanghaj najdłuższy przystanek na Duty Free tylko 9 godzin.

Szanghajskie lotnisko jest przeogromne, stąd przez chwilę zastanawiałem się, czy
wypuścić się w miasto, można opuścić port lotniczy bez wizy na 24 godziny.
Mimo pokusy, pozostałem na miejscu, za tą decyzją przemawiały: fundusze lokalizacja, lotnisko znajduje się na obrzeżach Szanghaju, daleko od centrum, a poza tym zapewne już wiecie, nie kręcą mnie takie klimaty, drapacze chmur, szklane budynki, najczystsza komercja, korpoludki, ostatni argument bagaż, ponad dziesięć kilogramów, kto wie, jakby wyglądała później odprawa bagażu? I tak Duty free wciągnęło mnie na jakieś dziewięć godzin.
Topografie\ę strefy bezcłowej znam już na pamięć, łącznie z obsługą, zacząłem przemierzać sklep, po sklepie. W perfumerii spędziłem chyba dwie godziny, przetestowałem na sobie kilkanaście perfum, marki z najwyższych półek pokryły zapachem mój tshirt, przez co dziwna zapachowa aura spowiła moją osobę. Ekspedientki z perfumerii z lekkim zaciekawieniem i może strachem przyglądały mi się, chyba wyczuwały ten mix rożnych nut zapachowych, niestety ja też. Może trochę przedawkowałem w perfumerii, stąd dotknęły mnie intensywne nudności, kryzys przyszedł po ośmiu godzinach. Znalazłem się w szponach dołującej nudy, istna męczarnia, owszem było Wi Fi, ale bardzo kiepskie, wypatrzyłem trzy komputery, ale to były stanowiska stojące, ta opcja odpadła w przedbiegach. Wokół mnie przemieszczali się, bądź stali Chińczycy, bezustannie coś przeżuwający, przyjmowanie pokarmów to chyba ich drugie imie. Popłynąłem, skusiłem się w Familly Market na dużą zupkę chińską, okazała się wściekle ostra, nie do przełknięcia, konsekwencje wierzcie były bardzo dotkliwe. Po tym posiłku moje znudzenie, zmieszane ze zmęczeniem zaowocowało wciśnięciem się w fotel, wodziłem wzrokiem to raz na płytę lotniska, a to na rozświetlone witryny sklepów, ten zgiełk uniemożliwiał mi krótką kimkę. Na dodatek zapomniałem wyłączyć w telefonie „dane kontaktowe” w Play i tak w mordę jeża pobrało mi jakieś dziadowskie aplikacje na łączną kwotę 250 zł! Bez komentarza pozostawiam ten fakt.
Zmordowany, wypachniony, wynudzony, z bolącymi bokami doczekałem godziny 23, to czas na odprawę do Manili. Poczułem przypływ energii, zdecydowanym krokiem ruszyłem w stronę bramki, a tama 99% Filipińczyków czeka już na swój lot do utęsknionego domu i jeden ja, niczym słoń w składzie porcelany. Wzbudziłem zainteresowanie, poczułem tłum oczu na sobie, już wiem, co to znaczy być na przykład inny, jakiś Ktoś, wszyscy byli mili, posyłali mi uśmiechy, miłe spojrzenia, może to były gesty pocieszenia, w stylu, „nie bój się dolecimy cali i zdrowi albo zobaczysz, pokochasz nasz kraj, jak swój…” Trochę mieli racje, ja leciałem do mojego raju, a oni zaś do swoich domowych pieleszy, ogólnie byliśmy pozytywnie nastawieni.
Manila - Terminal 1

Dokładnie o piątej rano samolot linii China Estern delikatnie dotknął płyty lotniska w Manili, terminal 1, ta wzmianka o terminalu jest istotna, bowiem w Manili są cztery terminale, usytuowane w różnych częściach miasta, aby tam dotrzeć należy zabrać się taxi lub jeepnay.
Moje obawy o bagaż okazały się na wyrost, nie było nadzwyczajnej kontroli, odetchnąłem
z ulgą. Wreszcie wyszedłem na zewnątrz, uderzyła mnie fala ciepła, wschodzące słońce, budzący się dzień przywitał mnie w Manili.
Przed terminalem rozsiadłem się i oczekiwałem Francisa, czyli Franka, Filipińczyka z Manili, do którego zadzwoniłem tuż po wylądowaniu, to on miał być moim przewodnikiem
i pomóc mi rozdać dary na Cmentarzu Północnym. Wcześniej skontaktowałem się z nim na Facebooku, spoko gość.
Głośne „Hello Darek”, wyrwało mnie z porannej kontemplacji, to był Franek, toczka
w toczkę, jak ze zdjęcia, na pierwszy rzut oka, sympatyczny koleś, z małym plecaczkiem, uśmiechnięty od ucha do ucha, biegle mówiący po angielsku. Wsiadamy do taxi i ruszamy
do centrum, pierwszy przystanek to kantor wymiany walut; następnie śmigamy do miejsca, gdzie mogę zostawić jeden plecak z darami, które zabiorę w dalszą podróż, a mianowicie na wyspy Caramoan, ale o tym nieco później. W GH przepakowałem się w dalszą podróż, zostawiłem depozyt całe 20 Peso przechowanie bagażu na jeden dzień, czyli torba pełna prezentów dla dzieci z małej wyspy na Pamilacan, bezpiecznie oczekiwała na swoją ostatnią podróż.
W lodówce zostawiłem smakołyki na śniadanie wielkanocne, szynka i kabanosy, polskie akcenty zawitają na stole na Pamilacan.
Kiedy umieściłem w bezpiecznym miejscu mój balast wreszcie ruszyłem z Frankiem na Północny Cmentarz, na którym, na obszarze 3km mieszka nieoficjalnie dziesięć tysięcy ludzi, wśród nich sporo zapomnianych dzieci przez resztę świata. Ci biedni ludzie mieszkają w grobowcach, za zgodą właścicieli tychże monumentalnych nagrobków, za tę możliwość muszą dbać o grobowce, czyścić je, w razie potrzeby odmalować, zapewnić tym kamiennym pozostałościom po umarłych pełną konserwację. W „grobowych domkach” mają swoje małe kuchnie, toalety, sypialnie, tam rodzą się i umierają członkowie ich rodzin. W tej nekropolii biegają radosne, uśmiechnięte dzieci, dla których to jest ich naturalne środowisko, bowiem tutaj przyszli na świat, tutaj żyją dniem codziennym, to dla nich wiozę dary od polskich rówieśników. Dokładnie rok temu, przekroczyłem bramę tego kamiennego świata, udałem się śladami Martyny Wojciechowskiej, ale za nim znalazłem się po drugiej stronie, musiałem użyć pewnego fortelu. A mianowicie nie wolno turystom wchodzić na teren cmentarza, jedynie można wejść za zgodą szefa posterunku Policji, która znajduje się obok. Poszedłem do szefa tutejszego komisariatu, początkowo nie było mowy, ale gdy usłyszał, że znam Martynę W. od razu zmiękł, oddelegował nawet policjanta, który oprowadzał mnie po cmentarzu prawie trzy godziny. Wtedy, kiedy zobaczyłem tę jakże inną rzeczywistość, ludzi, którzy starają się „ normalnie żyć”, aczkolwiek w tak odmiennych warunkach, sąsiadując na co dzień z umarłymi, pomyślałem, że trzeba im pomóc, w takim zakresie, w jakim jestem w stanie, zorganizować siebie i innych.
I tak wsiadłem z Frankiem w trycykla i ruszyliśmy rozdawać dary, zatrzymaliśmy się przy grobowcu Prezydenta Ramosa, mój przewodnik zawołał dzieci. Na początku przybiegło około dwudziestu osób, zaś potem chyba z dwieście wraz z rodzicami. Farbki, kredki, pisaki z wypchanej po brzegi torby powędrowały do wyciągniętych niezliczonych rąk, za którymi odsłaniały się zabiedzone, zasmarkane, ubogo ubrane szkraby, i podrostki ale na wskroś wesołe, uśmiechnięte, jak to naprawdę wyglądało oddają liczne zdjęcia, które nie są przekoloryzowane, tylko wiarygodne do bólu. Resztę darów rozdałem jadąc trycyklem dzieciakom, które nie wiedziały o tej akcji lub nie dobiegły na miejsce spotkania, bowiem mieszkają w dalszej części cmentarza. Oprócz prezentów dla najmłodszych, miałem też wpłatę pieniężną, którą przekazałem najbiedniejszej rodzinie, zamieszkującej Cmentarz Północny. Po trzech godzinach byliśmy totalnie wykończeni, ale zadowoleni z przeprowadzonej akcji, te uśmiechnięte twarze rekompensowały wszystkie bolączki dotychczasowej podróży. Zapomniane dzieciaki przez świat, ale nie przez nas, może za pomocą tych kredek, pisaków i farbek choć trochę pokolorują sobie swoje szare dzieciństwo.
To były moje najpiękniejsze i najbardziej wzruszające chwile w mojej już 12 letniej podróży po Azji . Po wypełnionej misji udałem się z Frankiem do pobliskiej knajpki Ping Ping, w której zamówiliśmy Lechon Pork, czyli prosiaczek z rożna i browara. Następnie Franek oprowadził mnie jeszcze po Manili, chciał jechać taksówka, ale ja stanowczo odmówiłem, wolałem jeepneyem, to amerykańskie, kolorowe auta, które zastępują autobusy, których w Manili nie ma. Po prostu wsiadasz i raczej nie wiesz, dokąd jedziesz, z przodu jest jakaś kartka, ręcznie napisany kierunek np. Cubało, kurs to przeważnie max dziesięć Peso ( czyli sześćdziesiąt groszy ). I tak nudziliśmy się przemierzając stolicę, jedyne ciekawe miejsca dla turystów to market albo walki kogutów, czyli sarong manok.

Po wojażach miejskich, pożegnałem się z Frankiem, podziękowałem za pomoc obrałem kierunek dworzec autobusowy. Tam już poczułem zbliżające się Święta, czuć je wszędzie, tłumy na dworcu, wszyscy obładowani kurami, jajami, małymi świnkami, pełne torby jedzenia. Autobus do Naga już stał, kupiłem bilet i o pierwszej w nocy miałem dotrzeć na miejsce, mini Vanem do Sabong , a stamtąd łodzią na wyspy Caramoa, gdzie w końcu zrzucę plecak i po trzech dniach i trzech zmianach czasowych wreszcie odpocznę,

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Naga długa noc.

W nocy dotarłem planowo do miasta Naga, czekała mnie długa noc na dworcu autobusowym, niestety brudnym, raczej niesprzyjającym podróżnym, zwłaszcza, biorąc pod uwagę serwowaną głośną muzykę, która rozbrzmiewała na dworcu. Może te głośne tony miały powstrzymać podróżnym przed zapadnięciem w sen? Żeby nie przegapili swego autobusu? Liczne pytania rodziły się w mojej głowie, nie udało mi się zgłębić tego tematu, po prostu, używając słów obecnej pani Komisarz UE, „ sorry, taki mamy klimat” , które bez problemu można włożyć w usta Filipińczyka, żeby puentować taki stan rzeczy. Tak dotrwałem w kontemplacji do siódmej rano, nuda nie opuszczała mnie na krok.
Kiedy obudził się w pełni dzień, ruszyłem na oddalony o jakieś pięćset metrów mały dworzec mini vanów, czyli białych, małych busów , to takim wehikułem miałem pojechać do Sabang Port, z którego popłynę łodzią do Caramoan Island, gdzie wreszcie po trzech bardzo długich dniach i nocach, zrzucę plecak i zasnę, tak po ludzku, piękne, jakże już bliskie marzenie i skwituję całą sytuację dwoma słowami „WELCOME PHILIPPINES!!!”, dla takich chwil warto żyć… Parafrazując polską Ikonę muzyki rozrywkowej „ Wsiadam do vana nie byle jakiego,, ściskając w ręku bilet, patrzę jak wszystko zostaje w tyle…” Za dwie godziny wysiądę w Sabang Port.

Image

Naga nocą dworzec autobusowy

Sabong Port

O dziewiątej rano mały, biały bus, nie „biały mały miś”, zacumował przy samym porcie Sabang, w związku z czym, wyskoczyłem i po dokonaniu zakupu kolejnego biletu do Guijalo Port, to będzie mój kolejny przystanek, za dwie godziny, cena tej przyjemności tylko … Poczułem przypływ energii, coraz bliżej celu, nawet wąska, mała łódź i perspektywa podróży w ścisku, niczym upchane sardynki w puszce, nie była w stanie popsuć moje nastawienia, chociaż mdłości, brak tlenu nie odstępowały mnie podczas wodnej przejażdżki. Opornie wypłynęliśmy, wreszcie nadszedł odpływ, zaś spory balast w postaci pasażerów, nie ułatwiał rozkołysania się na tafli, uśpionej jeszcze wody, majtki Stanley na wysokości zadania, odbili od brzegu. Podczas tej akcji ratowali się ogromnymi, długimi bambusami, którymi odpychali się z całych sił, raz po raz nie omieszkali wskoczyć do wody, ale te wszystkie zabiegi przyniosły zamierzony efekt, popłynęliśmy, wychylały się na początku takie przeciętne widoczki, jeszcze wtedy nie wiedziałem, że zmierzam do raju,
do małego El Nido

Image

Sabang Port

Image

Caramoan Island - jeszcze mało znane wyspy ale już robią furorę , takie małe El Nido


Po dwóch godzinach męczarni w łodzi, nareszcie w oddali wyłoniło się Guijalo Port, a na przybrzeżnych schodach gromadzili się ludzie z ofertami noclegu na Caramoan Nie znoszę takich sytuacji, gdy ktoś za wszelką cenę próbuje mnie przekonać do jakiejś oferty, od razu włącz mi się mały agresor, krew mnie zalewa. Wysiadłem z łodzi, uiściłem opłatę klimatyczny podatek w wysokości 20 peso. Niejaki Denis na skuterze uczepił się mnie jak rzep psiego ogona i ruszył za mną, koniecznie chciał zawieźć mnie do celu, czyli do wioski Paniman, zaś ja stanowczo odmawiałem, byłem strasznie zmęczony, pomimo tego dzielnie dreptałem sobie, upajając się wręcz boskimi widokami, a ten mi zrzędził. Denis po ludzku mnie wkurzył i uniemożliwiał oddawanie się rozbrajającym widokom, zmiękłem i zgodziłem się na podróż skuterem z męczącym aniołem stróżem, który nie odstępował mnie na krok, po dotknięciu mymi stopami lądu. Denis był wniebowzięty, dopiął swego, zarzucił mój plecak przed siebie, zapłaciłem i pojechaliśmy, prosto do Paniman, gdzie miałem przenocować aż trzy dni. Po dwudziestu minutach dotarliśmy do wioski, w której panował totalny spokój, słychać było jedynie piejące manoki, czyli koguty, bo przecież każdy Filipińczyk musi mieć chociaż jednego manoka.
Wioska wyglądała jak opustoszała osada, dochodziła jedenasta rano, zero ludzi, gwaru, paraliżująca cisza.
Z tej zanurzonej we śnie wioski nieopodal wyłoniła się piękna plaża, ani biała, ani złota, tylko szara, pomimo tej smutnej barwy ujęła mnie swym urokiem, przycumowane łodzie, zwane tutaj bankami , jedna przy drugiej, sieci rybackie rozciągnięte na piasku i wciągający zapach morza. Później mój filipiński anioł stróż zaprowadził mnie do miejsca, gdzie miałem wreszcie jak człowiek przenocować, taki standard, łóżko, jakaś pościel lub jej brak, taki za maksymalnie 300 peso. Wyszedłem z domu w Bydgoszczy 25 marca o piątej rano, stanąłem przed pokojem, którym miałem zasnąć 28 marca o dwunastej w południe, biorąc po uwagę wszystkie zmiany czasu, to była moja dotychczas najdłuższa podróż bez spania.
Pewnie moi drodzy czytelnicy kręcą nosem albo głową, mówiąc nie warto się tyle męczyć.
Kochani, uwierzcie mi, że warto było się przemęczyć, bo każda długa podróż zawsze pisze nam ciekawe historie, a zmęczenie minie, jak wczorajszy katar. I tak udało mi się przespać tylko godzinę, może ta zmiana czasu, taki zamulony ruszyłem zwiedzić wioskę. Wyglądałem chyba dziwnie, bowiem wszyscy bacznie mi się przyglądali, jak jakiemuś przybyszowi z kosmosu, no cóż, miałem podpuchnięte oczy, lekko wybrzuszony, po prostu taki jestem. Biegające dzieci po plaży posyłały mi uśmiechy, za co w miarę sił rewanżowałem się tym samym. W Paniman mieszka około czterysta osób, nie widziałem choćby jednego białego człowieka, oprócz oczywiście mojego odbicia w wodzie lub lustrze. Poczułem się trochę dziwnie, miałem tę świadomość, że jako jedyny w tej części reprezentuję białą ludzką rasę. Z głową nieco przyciężką zmierzałem w stronę Mushroom Bar, który znajdował się na końcu plaży. To miejsce polecił mi kolega z pracy Waldek, który był tutaj miesiąc wcześniej i spędził w tej wiosce aż dwa tygodnie, bardzo zżył się z właścicielami tegoż baru, z Denisem i Rozalie oraz ich rodziną. Mushroom Bar to takie dziwne a zarazem ciekawe miejsce, cisza tam taka jakby makiem zasiał, chociaż maków tam nie zobaczysz ani nie poczujesz. Ojciec Denisa jest artystą rzeźbiarzem,wszędzie znajdują się jego dzieła i te użytkowe jak krzesła, stoły oraz typowe rzeźby, które wypełniają galerie. Obok Mushroom Baru domki, w których spokojnie można nocować, doprowadzony jest prąd i woda. Kiedy już zbliżałem się do celu, zauważyłem jakiegoś łysego faceta, kręcącego się koło lokalu, zawołałem: „ Hi, Denis? Po czym usłyszałem głośne potwierdzenie „Yes, yes. Are you Darek from Poland? I tak dogadaliśmy się , Denis okazał się przesympatycznym kolesiem, zawołał żonkę Rozalie, wiedzieli, że przyjadę od Waldka, stąd czekało mnie miłe przywitanie. Usiedliśmy przy stole, a na nim zimny San Miguel, gospodarz poczęstował mnie również dwunastoletnim rumem i tak w miłej atmosferze daliśmy i śmialiśmy się do późnego wieczora. Gospodyni nalegała, żebym następnego dnia przyszedł do Baru na karaoke, a że ja lubię śpiewać, więc nie odmówiłem, moi nowi znajomi jeszcze nie wiedzieli, że mój wokal ich wykończy , ale co tam do zobaczenia jutro. Denis zaproponował, że mnie odwiezie do domu, ale po drodze jeszcze wdepnęliśmy do jednej knajpki muzyka i piwem i tam wytrwale walczyłem ze zmęczeniem i brakiem snu. Powitałem ranek z gorącą filiżanką filipińskiej kawy, a nade mną błękitne niebo i słońce, przecierające się przez zielone palmy Paniman, przekrzykujące się manoki, taki folklor był mi potrzebny, poczułem, że wreszcie odpoczywam. Po tej rannej kontemplacji udałem się na śniadanko do Crazy Cocount Bar, jakieś sto metrów od miejsca noclegu. Śniadanie z widokiem na morze, na talerzu jakiś Bicol, czyli jakaś wołowinka z warzywami, niebo nade mną i w gębie też, kocham szczerą miłością kuchnię azjatycką i w tym Crazy Barze są serwowane najsmaczniejsze dania, a to rzadkość na Filipinach, wiem co piszę, to niekończący się temat, zapewniam. Później zjawił się Denis i zaproponował wyprawę na wyspy, zanim wyruszyliśmy, mój przewodnik miał zorientować się, czy może są jeszcze jacyś chętni turyści na tę wyprawę. Niestety, oprócz mnie w Paniman był jeszcze pewien Japończyk i jakieś dziewczyny, ale okazało się, że mają inne plany, to byli jedyni turyści oprócz mnie we wiosce, zresztą był poniedziałek, to martwy dzień na złapanie przybyszy w Paniman.
Stanęło na tym, że popłynąłem tylko z Denisem plus koleś od łodzi., zaszalałem i zapłaciłem za łódź całe tysiąc peso za dzień ( czyli siedemdziesiąt zeta), wtedy jeszcze nie wiedziałem, że będzie tak pięknie i nie będę żałował wydanej kasy.
Kochani nie będę rozpisywał się jakie wyspy widziałem, jakie mają nazwy, nie ma to żadnego znaczenia jest ich tam sporo są po prostu piękne zresztą sami ocenicie, oglądając zdjęcia .
Dla mnie pierwsze skojarzenie jest takie : małe El Nido czyli rezerwat Bacuit na filipińskiej wyspie Parawan, znanej chyba wszystkich zwiedzających Filipiny . Caramoan to czarujące, urokliwe miejsce, pełnych białych, piaszczystych plaż i wyrastających z nich grafitowych klifów, różnych ryb, wśród których prym wiedzie Nemo, poza tym masa żółwi i te przepiękne rafy, ciężko z takiej wody wyjść. Te okoliczności natury nasunęły mi pewien pomysł, a mianowicie zabrać się na jedną z tych wysp z plecakiem, a w nim jakieś jedzenie i picie, namiot i zostać tam kilka dni i wtedy zaśpiewać sobie „(…) oprócz błękitnego nieba nic mi dzisiaj nie potrzeba (…)” .
Ogromne wrażenie zrobiły na mnie równie ogromne muszle, których niestety zawieźć do Polski nie można do tego jeszcze te świeże kokosy, uff. Około szesnastej chcąc nie chcąc musiałem wrócić do wioski, głód dawał o sobie znać.
Wyspy i plaże na Caramoan oddalone są od Paniman tylko jakieś 5 km ,dlatego warto pomyśleć o noclegu na jednej z wysp Caramoan.
W niedzielę Palmową pojechałem z juz innym aniołem stróżem ( 50 peso ) do Caramoan Town, to małe miasteczko oddalone od Paniman około 5 km jak na miasteczko nic szczególnego, kościół, sklepiki trochę więcej ludzi, ale w tym upale nawet chodzić się nie chce znalazłem nawet bankomat . Poszedłem na mszę, pełen kościół, ale to akurat mnie nie dziwi, bowiem Filipińczycy to bardzo religijni ludzie, to temat na wiele godzin, oczywiście przy zimnym piwku np. Red Horse lub San Miguel. Na koniec mszy, ksiądz rzekł „Idźcie z Bogiem „ po czym wszyscy zaczęli ochoczo klaskać, to jedynie różni filipińską wersję od naszej. A po nabożeństwie jest jak u nas, Panie na słodycze, a Panowie na piwko.
Znalazł się też lechon pork, przepyszny prosiaczek z rożna, palce lizać. Nudziłem się strasznie, więc dosłownie pożarłem świnię, potem zalałem ją browcem , na deser mango mango mango ... i jakieś filipińskie bułeczki, a na koniec zupa wołowa z bananem, tak to nie żart, to normalna tradycyjna zupa na filipinach może mają za dużo bananów ?
Dochodziła dziewiętnasta i tak jak w całej Azji, dzień zaczyna się o szóstej, a kończy o osiemnastej, tak przez cały rok, zero zmian czasu. Wieczorem pożegnałem się z przyjaciółmi z Mushroom Bar i Crazy Bar i udałem się na spoczynek, a tam czekała na mnie na ścianie mała tarantula, ale spoko byłoby gorzej gdyby czekała na mnie jakaś wredna żmija albo kilometrowy wąż, wtedy musiałbym się ewakuować. Zawołałem po pomoc, właściciela domku , który gonił pająka , wreszcie go dopadł, umieścił w woreczku, całą akcję skomentował gęgając, takie peany na cześć myśliwego, pogromcy tarantul, po czym na odchodnym życzy mi miłej nocy, taki lokalny żarcik. Następnego ranka wyspany, ale ubogi w sny, była pustka, po kawie, ruszyłem w drogę. Na moim szlaku natknąłem się na panią sprzedającą chrupiące, małe węże na woku, takiej okazji nie przegapiłem, kilka pochłonąłem. Denis, anioł stróż zawiózł mnie do Portu, sto peso czyli 7 zł za dwadzieścia minut jazdy skuterkiem . Poranek w porcie wyglądał dość nudnie i smętnie, jedni gdzieś się spieszą, inni coś piorą na ulicy, a jeszcze inni targali ogromne worki ryżu na zaplecze pobliskiego sklepiku.
A ja ???... zanurzyłem usta w kawie, owiany aromatem czarnego płynu, podglądałem ich poranne portowe, niełatwe życie.
Około siódmej z biletem w ręku ruszyłem naprzeciw kolejnym filipińskim przygodom, za dwie godziny przystanek w Sabang, później Lagazpi, a tam ujrzę po raz pierwszy w życiu prawdziwy wulkan, najładniejszy na świecie, który nazywa się Mayon.
Do zobaczenia Caramoan, do zobaczenia moi przyjaciele anioły tego mało odkrytego jeszcze przez turystów El Nido.
Tutaj tak szybko wycieczkowi turyści nie dotrą za bardzo daleko za dużo przesiadek , ale tacy plecakowicze jak ja
z pewnością przyjadą i nie będą tego żałować .

Guijalo Port

Image

Image

Image

Wioska rybacka Paniman

Image

Image

Image

Mushroom Bar - Denis i Rozalie

Image

Mój pokoik na Paniman

Image

zupa wołowa z bananem

Image

Paniman nocą widok z Crazy Cocount Bar

Image

Czas na zwiedzanie wysp Caramoan

Image

Image

Image

Image

Image

czas na małe co nie co

Image

czas się pożegnać z Caramoan - w porcie poranne śniadanie

Image

Image

Naga  - powrót i przesiadka na busa do Legazpi

Chwilę po godzinie dziewiątej dopłynąłem do Sabang, dziwnie mnie tutaj przywitali. Przy schodzeniu z łodzi, okazało się, że na ląd dotrę przechodząc prowizorycznym pomostem, wykonanym z pustych beczek. Śmiechu było co nie miara przy tym schodzeniu, gęsiego przemieszczaliśmy się przez pomost, ja z cennym balastem w postaci aparaty zawieszonego na szyi i telefonu w ręku, trochę mnie bujało, może to skutek mojej małej nadwagi? Nie czas teraz na tego typu domysły, fale były spore, potem wskok do wody z okrzykiem Welcome Sabang! Jak się później okazało, nie można było wpłynąć do portu, ponieważ był odpływ, dlatego wszyscy opuszczają łódź na plaży Sabang. Następnie zabrałem swój plecak i udałem się po śladach na piasku, pozostawionych przez innych pasażerów z łodzi, w kierunku bazy białych busów, jednym z nich miałem się udać do Nagi. Po rozeznaniu się w grafiku busów, odnalazłem ten właściwy o Naga, a później autobusem do Leazpi, i wreszcie zobaczę wulkan Mayon. Za około dwie i pół godziny powinienem dotrzeć na miejsce.

Image

Legazpi  -     mało ciekawe miasto, ale dla czynnego wulkanu Mayon trzeba tu być.

 
   O godzinie czternastej szczęśliwie dojechałem do Legazpi, niestety nie wyposażyłem się w mapy miasta, w związku z czym czułem się trochę zakręcony jak słoik od bardzo egzotycznego dżemu, wokół pełno ludzi, było widać i czuć, że idą święta. Szczęśliwy w swej niewiedzy topograficznej, rzuciłem się za tłumem, to on stał się moim przewodnikiem, takim sposobem dotarłem do głównej ulicy Legazpi. Bacznie rozglądałem się i wypatrzyłem hotel o dziwnej nazwie Kichi, ale spokojnie to nie był hotel dla kotów, cena za pokój 700 Peso ( 50 zł ) przyzwoity standard, TV, AC, WC, po prostu rewelka, zostałem na dwie nocki.  Po załatwieniu formalności hotelowych, z mapką z recepcji ruszyłem przywitać Legazpi, sprawdzić jak się żyję w tym małym miasteczku. Okazało się, że żyje się tutaj raczej nieciekawie, bieda aż piszczy, ludzie mieszkają przy torach kolejowych dosłownie w domkach z kartonów, łączonych z jakimiś plastikowymi odpadami, niekiedy  widać było blachę  falistą, ale to już droższy materiał budowlany na tym prowizorycznym osiedlu przy trakcji kolejowej. Patrząc na to, ściskało mnie za gardło, ale cóż, powtórzyłem w myślach niczym Czesław Niemen „dziwny jest świat…”; bo idąc dalej napotkałem ogromne hipermarkety, w których Filipińczycy są zakochani po uszy, a one rosną jak grzyby po deszczu, zastanawiam  się tylko kogo stać na zakupy w tych księstwach konsumpcji.  
Obraz pełen kontrastów, gdzie bieda miesza się z przepychem, widać to na każdym kroku i nie tylko w Legazpi, ale w całych Filipinach, szczególnie w Manili. Wieczorem po powrocie o hotelu, zaciągnąłem języka, jak dojechać do ruin kościoła Św, Franciszka, zniszczonego przez lawę z wulkanu Mayon. Kościół ten zbudowany został w 1724r., a już pierwszego luty 1814 został dosłownie zmieciony z ziemi przez największą,  do tej pory erupcję wulkanu, który nadal jest czynny i co jakiś czas daje o sobie znać. Z kościoła Św. Franciszka pozostała tylko dzwonnica.
Następnego dnia gotowy i zwarty ruszyłem około siódmej rano spod hotelu, wsiadłem w jeepneya, jadącego przez
Cagsawę; podróż trwała jakieś piętnaście minut, cena dwadzieścia peso ( 1,50 zł ) Kierowca dał znać, kiedy mam wysiąść, podążyłem za strzałką wskazującą kierunek na kościół. Po przejściu drogą prostą jakieś 300 m, doszedłem do placu pełnego upominków, ale wcześniej zatrzymywałem się i wręcz podziwiałem z zapartym tchem jak ogromny i piękny jest Mayon. Raz krył się za chmurami, a za chwilę wyłaniał się w całej okazałości, po prostu cudowny widok. Wstęp na teren ruin pięćdziesiąt peso, nawet ziemia okazała się inna, czarna pełna kawałków lawy, cennego produktu budowlanego, o czym poświadczały podjeżdżające ciężarówki i ludzi, pracujących przy ładowaniu skruszałej lawy.
Chodziłem ścieżkami wzdłuż pól ryżowych, gdzie ludzie mieszkają w małych bambusowych chatkach, ryzykując życie, bowiem w każdej chwili ten piękny smok może zacząć zionąć gorącą lawą, niekoniecznie , jak wypowiedział się Piotr Wysocki w  III cz.”Dziadów”,  scena VII „ (…) z wierzchu   zimna i twarda, sucha i plugawa (…)” .
Dowiedziałem się, że można wynająć za sto dolarów przewodnika, wyprawa trwa dni, droga na szczyt Mayon. Potem już przy samej górze, zakłada się maski i szybko schodzi się w dół, ponieważ Mayon ciągle jest aktywny, stąd dosyć ryzykowna eskapada. Rok temu zginęło tam pięciu Anglików, bowiem podeszli za blisko do smoka, który zmiótł ich swym ognistym oddechem. Po tej historii nie odważyłem się kusić losu i prowokować Mayona, chociaż teraz trochę żałuję, ale nie chciałbym powtarzać za j. Kochanowskim że Polak mądry po szkodzie  jeśli byłoby to możliwe, może w zaświatach, że  „Polak mądry po szkodzie „. W związku z czym usiadłem sobie na jednym z wielu głazów wulkanicznych, i w ciszy
i spokoju podziwiałem wulkan.  To był ten jeden dzień, na razie z niewielu na razie, który zapamiętam na zawsze i jeszcze dłużej. Wracając na drogę do Legazpi kupiłem od jednego starszego Pana,  który rzeźbił różności z lawy,  dwie małe dzwonnice kościoła,  cudowna pamiątka . Wieczorem poszedłem znowu do centrum coś wrzucić na ruszt po drodze wypiłem świeżego kokosa za dwadzieścia  peso ( 1,50 zeta ) Podczas mojego pobytu w Legazpi, w gazetach, telewizji aż huczało od informacji na temat nadciągającego ogromnego tajfunu Mayasak od strony Manili, a jutro czas wyruszać, rano lot do Manili, lekka panika mnie opanowała, ale zdałem się na los przeznaczenie.
Rano pożegnałem się przesympatyczną Panią w recepcji, a boy hotelowy zatrzymał mi trycykla, jadącego na lotnisko, cena pięćdziesiąt peso, po kwadransie byłem na lotnisku Poleciałem liniami Cebu Air i to było dobre posunięcie, ponieważ, był już Wielki Czwartek., do stolicy jechałbym dwanaście godzin, o ile dostałbym bilet? Wiadomo dużo wcześniej w promocji cena 900 Peso ( 70 zł ), kupiłem lot Cebu Air. Lotnisko okazało się małe w dodatku w remoncie, płyta był długa pusta, czekaliśmy na samolot, z Manili. Nadszedł czas odprawy, po czym wsiadłem i ruszyliśmy podniebnym szlakiem do Manili, jeszcze upajałem się widokiem Mayona, da się napatrzeć na zapas?  
Kolejny etap  w podróży mogłem  już tylko odhaczyć jako zakończony, przede mną jeden z najważniejszych celów  mojej podróży,  dotarcie do San Fernando Pampanga,  w Wielki Piątek . 

Miasto Legazpi

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (12)

wojtmax 24 sierpnia 2015 15:42 Odpowiedz
dzięki za kolejną relację-świetnie piszesz.za dwa tygodnie będę w niektórych miejscach,które opisywałeś w swojej pierwszej wyprawie na Filipinypozdrawiam Wojtek
japonka76 24 sierpnia 2015 16:12 Odpowiedz
Kocham ludzi, którzy kochają innych, a szczególnie dbają o dzieci i zwierzęta. <3
neronek 26 sierpnia 2015 11:04 Odpowiedz
Dziękuję to miłe :) pozdrawiam neronek
calisto 29 sierpnia 2015 15:13 Odpowiedz
Jak zwykle świetna relacja.
kaviorwiki 4 listopada 2015 11:38 Odpowiedz
Świetna relacja!
neronek 4 listopada 2015 20:32 Odpowiedz
kaviorwiki napisał:Świetna relacja!dziekuję :)neronek
banga 12 listopada 2015 11:08 Odpowiedz
Każdy, spróbuj podróży do Wietnamu (Halong Bay, Mai Chau wędrówki ..) To jak Filipin zbyt duża
neronek 12 listopada 2015 11:16 Odpowiedz
Byłem w Wietnamie np w Sapa cudowne miejsce Las też mnie zaciekawił Birma wrócił bym czegoś w niej mi brakuje ale Filipiny są inne jakie myślę że opisałem wyżej dlaczego tak bardzo je po kochalem
popcarol 12 listopada 2015 15:00 Odpowiedz
super relacja! Fajnie ze sa jeszcze ludzie ktorych obchodzi los innych :)czy z Wietnamu i Birmy masz gdzies relacje napisana>?
neronek 12 listopada 2015 16:05 Odpowiedz
popcarol napisał:super relacja! Fajnie ze sa jeszcze ludzie ktorych obchodzi los innych :)czy z Wietnamu i Birmy masz gdzies relacje napisana>?więcej na blogu Birma :http://neronek.geoblog.pl/podroz/6152/2 ... uty-marzeclub Laos http://neronek.geoblog.pl/podroz/6179/2 ... -tajlandia na blogu są moje fotorelacje z innych krajów Azji pozdrawiam
anulkax7 13 grudnia 2015 15:05 Odpowiedz
Fantastyczna relacja! Mało kto aż tak zagłębia się w filipińską kulturę, mam wrażenie, że najczęściej jedzie się tam plażować i wypoczywać. Fajnie, że pokazałeś ten "raj" (dobre pytanie- dla nich wizja raju musi wyglądać zgoła inaczej...) od innej strony. I szczególne uszanowanie za dary dla młodych Filipińczyków! Serce rośnie, patrząc na tak bezinteresowną pomoc płynącą z tak daleka :)) I tworzysz pozytywny obraz Polski w świecie, jeździj, podróżuj, odkrywaj więcej, tego Ci życzę :))
bydgoszcz1990 14 grudnia 2015 19:02 Odpowiedz
Flaga Bydgoszczy w raju.. Piękny widok :)Jutro w pracy zabieram sie do czytania tej relacji bo zapowiada sie ciekawie ;p