Dzień dobry, cześć i czołem! Niedawno powróciłam z wyprawy do Australii i chętnie sie z Wami podzielę szczegółami tej ekskursji. Generalnie jest tu już jedna relacja ze Wschodniego Wybrzeża (bardzo pomocna z reszta), ale może uda mi się wykrzesać coś nowego:) Zarys podroży następujący (bilety do OZ kupione w styczniowej promocji Qataru za ok. 2400 pln, loty na miejscu ok. 200 euro/os za oba): 22.06 Warszawa-Doha (Qatar) 23.06 Doha-Perth (Qatar) 23/24.06 Perth-Sydney (Virgin Australia) 28.06 Sydney-Cairns (Tiger) 28.06-11.07 eksploracja wybrzeza 11.07 Brisbane-Sydney (Tiger) 12.07 Syd-Per-Doh (tu 9.5 h stopover-wyjscie do miasta)-Txl-Hel (czyli miejsce mego bytowania).
Był to moj pierwszy long haul i przyznaje sie, ze przewertowalam dziesiatki stron i forow i setki porad jak sobie z takim poradzic. Wbrew najgorszym oczekiwaniom podroz przebiegla dosc gladko, wiekszosc lotow (do OZ) przespalam;)
Krotko o lotach do Australii: Warszawa-Doha A320, ciasnawo, ale bez tragedii, bardzo uprzejmy serwis i generalnie bez narzekania. Bylo to moje pierwsze doswiadczenie z Qatar Airways, jestem wegetarianka i dla pewnosci zamowilam special meal (rozne wariacje na odcinkach: vege oriental, vege hindu, lacto-ovo etc), jednak w menu za kazdym razem procz dwoch opcji miesnych byla tez wegetarianska, zarowno na lunch, kolacje, jak i sniadanie. Napoje alko i niealko bez limitu. Kocyk i poduszka.
Doha-Perth, jakoze lot ok. 2:30 w nocy lokalnego czasu, posnelam zaraz po starcie. B777, nowy, piekny i wygodny, 3-4-3. Dwa cieple posilki (ok. 1 h po starcie i ok. 1,5-2 h przed ladowaniem) i jedna przekaska (wrap) pomiedzy, napoje jak wyzej. Dodatkowo kocyk, poduszka i saszetka (pasta i szczoteczka, skarpety, opaska na oczy i zatyczki do uszu).
Perth (male, nudne lotnisko! z terminalu miedzynarodowego do krajowego darmowy autobus, ok. 15 min jazdy).-Sydney: A330 Virgin Australia 2-4-2 bardzo ladny i nowy, niestety brak kocyka i dosc zimna temperatura na pokladzie (na szczescie bylam zaopatrzona i moglam spokojnie spac dalej). Czas lotu to ok. 5 h, w trakcie jeden posilek (byl to lot nocny od ok. 22 do 6 rano): tost z serem i muffinka, do picia woda/sok/herbata/kawa.
A teraz do rzeczy
:)
24.06 Nareszcie w Sydney!!!! O 6. rano wyladowalismy w Sydney, po odebraniu bagazu zaopatrzylismy sie w prepaida Optus (2$/dzien za 500 mb internetu) i karty Opal (dziala mniej-wiecej jak londynski Oyster), zarowno karty Opal jak i Optus karty mozna doladowywac mininalnie za 10$ (lub wielokrotnosci). Mankamentem wydobycia sie z lotniska w Sydney jest 'oplata lotniskowa' 17$ (!!!) doliczana do ceny biletu w trakcie przechodzenia przez bramki z/do pociagu na stacji lotnisko. Chcac zaoszczedzic, poszlismy pieszo do stacji Mascot (mozna tez pojechac autobusem 400, ale warto wiedziec, ze podczas zmian srodkow transportu autobus na pociag, pociag na prom, itp. naliczana jest nowa oplata za przejazd), zajelo nam to ok. 15-20 min (z bagazem), stamtad pociagiem do stacji Central i za 8 min. bylismy juz w miescie. Na poczatek odnalezlismy miejsce do koczowania - zdecydowalismy sie na Airbnb w bardzo przystepnej cenie, niedaleko stacji Central (niecale 10 min. pieszo, miejsce i gospodarze swietni-w razie czego moge dac namiary). Porzucilismy dobytek, odswiezylismy sie i ruszylismy na eksplorację.
Pierwsze spotkanie z Sydney. Pierwsze kroki skierowalismy, przez CBD, do The Rocks. Trzeba bylo sie upewnic, ze na pewno jestesmy w Australii, a ze na koale i kangury w centrum miasta trudno bylo liczyc, postanowilismy sprawdzic istnienie Opery i Harbour Bridge - nie zawiedlismy sie! I jedno i drugie obecne!
Po blizszym zapoznaniu z Opera, udalismy sie do Krolewskich Ogrodow Botanicznych. Pomimo 'zimowej' pory, ogrody prezentowaly sie pieknie i slonecznie, a po trawnikach i drzewach grasowaly papugi i inne egzotyczne ptaszyska.
Po odpoczynku wsrod roslinnosci, udalismy sie spowrotem w strone CBD, po drodze mijajac m. in. Art Gallery of NSW. Powloczylismy sie jeszcze w gaszczu wiezowcow, zjedlismy cos i zaopatrzywszy sie w butelke australijskiego wina, wrocilismy do miejsca koczowania, jakoze zaczynalo nas atakowac jetlagowe zmeczenie....
To be continued
;) Dzień 2. Kierunek: Manly!
Odespawszy jet-laga, kolejnego dnia wyruszyliśmy na dalszą eksplorację tego co 'down-under'. Zdecydowaliśmy się uderzyć na Manly Beach. Darmowy autobus z Central zabrał nas prosto do Circular Quay, a stamtąd wskoczyliśmy na odpowiedni prom. Chociaż dzień był nieco pochmurny, widoki znane z pocztówek i czytania niekończących się opisów w trakcie przygotowań, dały radę:)
Po przeprawie promem, zaopatrzyliśmy się w prowiant w miejscowym supermarkecie i główną promenadą dotarliśmy do Malny Beach. Niestety słońce nie chciało się ujawnić, więc fotorelacja wyszła nieco 'oklapnięta'....
Mimo zimowej pory znalazło się kilku surferów....
Czyżby słoneczko zechciało się jednak ujawnić....?
Z Manly Beach pomaszerowaliśmy wzdłuż wybrzeża w stronę Shelly Beach.
Dalej poszliśmy trasą przez Sydney Harbour National Park, aż do punktu widokowego Fairfax lookout i spowrotem. Po drodze, oprócz pocztówkowych widoków i klifów fantazyjnie wyrzeźnionych przez erozję, napotkaliśmy m.in. cmentarz kwarantanny (niegdyś wszyscy przybywający najróżniejszymi statkami do OZ musieli się takowej poddawać, jak widać nie wszyscy dotarli do miejsca przeznaczenia) i memorial walk upamiętniający ofiary IIWW.
W trakcie marszu co prawda zaatakowała nasz burza, ale udało się przetrwać, a w nagrodę dzień zwieńczyliśmy w lokalnym browarze 4Pines Brewery sącząc podwóje IPA (polecam browar, zwłaszcza fanom craftu! ceny może nieco wyższe niż sikaczy typu victoria bitter, ale warto).
Na koniec jeszcze kilka fotek z wieczornego powrotu do Sydney
Dzień 3. Bondi to Cooge Walking track
Nie mogliśmy sobie odmówić wizyty na najdłuższej, najbardziej fancy i w ogóle naj... plaży w Sydney. Tak więc kolejnego wskoczyliśmy w odpowiedni autobus i ruszyliśmy prosto do Bondi Beach.
Jako że w Australii zima pełną parą, nawet nad południowym Pacyfikiem nie mogło zabraknąć zimowych akcentów
:)
Nie wysilając się zanadto kreatywnością, wyruszyliśmy utartym szlakiem Bondi to Cooge, wzdłuż wybrzeża. Pogoda tego dnia była nieco bardziej sprzyjająca, a więc dziarsko kroczyliśmy przed siebie po australijskiej ziemi (a właściwie jej krawędzi
:D)
ach, ta erozja... gdzieś zaświtały lekcje geografii z liceum
;)
Na końcu końca świata....
:)
Cmentarz z widokiem
Cooge Beach
Dzień 4. Blue Mountains
Kolejnego dnia postanowiliśmy zeksplorować Góry Błękitne. W tymże celu rano wskoczyliśmy do pociągu w kierunku Katoomby, żeby tam odwiedzić słynne Three Sisters 'a potem to się zobaczy'... Tak więc dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Do punktu widokowego na Three Sisters można dotrzeć asfaltową drogą piszeo (bądź samochodem, autobusem, taksówką, wycieczkowym hop on-hop off busem etc. etc.). Jak to znane widoki typu Mona Lisa w Luwrze, czy 3 Sisters w Górach Błękitnych, nie obeszło się bez tłumu azjatyckich turystów z selfie stickami
:) Po obowiązkowej foteczce z siostrami, zaopatrzyliśmy się w mapę i wyruszyliśmy na eksplorację. Warto pamiętać,że jesteśmy 'do góry nogami', toteż punkt widokowy, a zarazem punkt startowy do górksiej wędrówki znajduje się już 'na górze', toteż eksploracja gór polegała na stopniowym schodzeniu w dół (do coraz ciemniejszego i gęstszego lasu, w którym grasowały ptaszyska generujące dźwięki najróżniejszego rodzaju), po czym wspinaczce po drewnianych schodkach spowrotem do góry (co moje nogi pamiętały przez najbliższe 3 dni...).
Dzień 5. Sydney-Cairns-?? No to lecimy dalej!
:) I to dosłownie, bo następnego dnia rano zapakowaliśmy się do maszyny Tiger Australia i ruszyliśmy na podbój północy:) Tiger to mniej-więcej taka FRanca, tylko po drugiej stronie świata, więc nie ma co się rozpisywać, było stosunkowo tanio i na czas, więc ok. Lot z Sydney do Cairns trwał nieco ponad 3 godziny, większość przespaliśmy, ale podczas kontrolnych wynurzeń w stronę okna dało się zauważyć, że Australia z lotu ptaka wydaje się być strasznie...pusta
;)
Niemniej jednak do Cairns dotarliśmy w jednym kawałku. Zaraz po wyjściu z lotniska można było poczuć tropikalny klimat, powietrze i krajobrazy zupełnie inne niż w Sydney. I dużo, dużo zieloności (jak się okazało później, może być jej znacznie więcej!) Przed terminalem czekał już na nas busik z wypożyczalni samochodowej, który zawiózł nas po odbiór zarezerwowanej maszyny (wypożyczaliśmy samochód (Hyundai Accent) z Apex z ubezpieczeniem w wersji full i nielimitowanymi km (jak się okazało była to dobra decyzja, bo zdarzyło się nam zaliczyć drobną stłuczkę, ale nie było żadnych problemów ani dodatkowych kosztów). Generalnie Apex bardzo na plus, wszystko szybko, sprawnie i przyjemnie.)
Wyposażeni w pojazd ruszyliśmy 'złą' stroną dalej na północ kierunek: Port Douglas/Daintree. Zachęceni przez panią z wypożyczalni zahaczyliśmy jeszcze o Palm Cove Beach (troszkę turystyczne i kurortowate...), które prezentuje się mniej więcej tak (znowu słońce nie dopisało do końca...)
Wow, bardzo mi się podoba Twoja relacja, podzielam zachwyt nad tym niesamowitym krajem i faktycznie jak wyżej ktoś wspomniał takie trochę dziwne ale pozytywnym znaczeniu uczucie jak się ogląda i czyta o miejscach, w których samemu się było
;) .Wróżę, że Twoja relacja weźmie udział w konkursie miesiąca i obstawiam miejsce na pudle-raczej wyższe niż niższe
:) .
Niedawno powróciłam z wyprawy do Australii i chętnie sie z Wami podzielę szczegółami tej ekskursji. Generalnie jest tu już jedna relacja ze Wschodniego Wybrzeża (bardzo pomocna z reszta), ale może uda mi się wykrzesać coś nowego:)
Zarys podroży następujący (bilety do OZ kupione w styczniowej promocji Qataru za ok. 2400 pln, loty na miejscu ok. 200 euro/os za oba):
22.06 Warszawa-Doha (Qatar)
23.06 Doha-Perth (Qatar)
23/24.06 Perth-Sydney (Virgin Australia)
28.06 Sydney-Cairns (Tiger)
28.06-11.07 eksploracja wybrzeza
11.07 Brisbane-Sydney (Tiger)
12.07 Syd-Per-Doh (tu 9.5 h stopover-wyjscie do miasta)-Txl-Hel (czyli miejsce mego bytowania).
Był to moj pierwszy long haul i przyznaje sie, ze przewertowalam dziesiatki stron i forow i setki porad jak sobie z takim poradzic. Wbrew najgorszym oczekiwaniom podroz przebiegla dosc gladko, wiekszosc lotow (do OZ) przespalam;)
Krotko o lotach do Australii:
Warszawa-Doha A320, ciasnawo, ale bez tragedii, bardzo uprzejmy serwis i generalnie bez narzekania. Bylo to moje pierwsze doswiadczenie z Qatar Airways, jestem wegetarianka i dla pewnosci zamowilam special meal (rozne wariacje na odcinkach: vege oriental, vege hindu, lacto-ovo etc), jednak w menu za kazdym razem procz dwoch opcji miesnych byla tez wegetarianska, zarowno na lunch, kolacje, jak i sniadanie. Napoje alko i niealko bez limitu. Kocyk i poduszka.
Doha-Perth, jakoze lot ok. 2:30 w nocy lokalnego czasu, posnelam zaraz po starcie. B777, nowy, piekny i wygodny, 3-4-3. Dwa cieple posilki (ok. 1 h po starcie i ok. 1,5-2 h przed ladowaniem) i jedna przekaska (wrap) pomiedzy, napoje jak wyzej. Dodatkowo kocyk, poduszka i saszetka (pasta i szczoteczka, skarpety, opaska na oczy i zatyczki do uszu).
Perth (male, nudne lotnisko! z terminalu miedzynarodowego do krajowego darmowy autobus, ok. 15 min jazdy).-Sydney: A330 Virgin Australia 2-4-2 bardzo ladny i nowy, niestety brak kocyka i dosc zimna temperatura na pokladzie (na szczescie bylam zaopatrzona i moglam spokojnie spac dalej). Czas lotu to ok. 5 h, w trakcie jeden posilek (byl to lot nocny od ok. 22 do 6 rano): tost z serem i muffinka, do picia woda/sok/herbata/kawa.
A teraz do rzeczy :)
24.06 Nareszcie w Sydney!!!!
O 6. rano wyladowalismy w Sydney, po odebraniu bagazu zaopatrzylismy sie w prepaida Optus (2$/dzien za 500 mb internetu) i karty Opal (dziala mniej-wiecej jak londynski Oyster), zarowno karty Opal jak i Optus karty mozna doladowywac mininalnie za 10$ (lub wielokrotnosci). Mankamentem wydobycia sie z lotniska w Sydney jest 'oplata lotniskowa' 17$ (!!!) doliczana do ceny biletu w trakcie przechodzenia przez bramki z/do pociagu na stacji lotnisko. Chcac zaoszczedzic, poszlismy pieszo do stacji Mascot (mozna tez pojechac autobusem 400, ale warto wiedziec, ze podczas zmian srodkow transportu autobus na pociag, pociag na prom, itp. naliczana jest nowa oplata za przejazd), zajelo nam to ok. 15-20 min (z bagazem), stamtad pociagiem do stacji Central i za 8 min. bylismy juz w miescie. Na poczatek odnalezlismy miejsce do koczowania - zdecydowalismy sie na Airbnb w bardzo przystepnej cenie, niedaleko stacji Central (niecale 10 min. pieszo, miejsce i gospodarze swietni-w razie czego moge dac namiary). Porzucilismy dobytek, odswiezylismy sie i ruszylismy na eksplorację.
Pierwsze spotkanie z Sydney.
Pierwsze kroki skierowalismy, przez CBD, do The Rocks. Trzeba bylo sie upewnic, ze na pewno jestesmy w Australii, a ze na koale i kangury w centrum miasta trudno bylo liczyc, postanowilismy sprawdzic istnienie Opery i Harbour Bridge - nie zawiedlismy sie! I jedno i drugie obecne!
Po blizszym zapoznaniu z Opera, udalismy sie do Krolewskich Ogrodow Botanicznych. Pomimo 'zimowej' pory, ogrody prezentowaly sie pieknie i slonecznie, a po trawnikach i drzewach grasowaly papugi i inne egzotyczne ptaszyska.
Po odpoczynku wsrod roslinnosci, udalismy sie spowrotem w strone CBD, po drodze mijajac m. in. Art Gallery of NSW. Powloczylismy sie jeszcze w gaszczu wiezowcow, zjedlismy cos i zaopatrzywszy sie w butelke australijskiego wina, wrocilismy do miejsca koczowania, jakoze zaczynalo nas atakowac jetlagowe zmeczenie....
To be continued ;)
Dzień 2. Kierunek: Manly!
Odespawszy jet-laga, kolejnego dnia wyruszyliśmy na dalszą eksplorację tego co 'down-under'. Zdecydowaliśmy się uderzyć na Manly Beach. Darmowy autobus z Central zabrał nas prosto do Circular Quay, a stamtąd wskoczyliśmy na odpowiedni prom.
Chociaż dzień był nieco pochmurny, widoki znane z pocztówek i czytania niekończących się opisów w trakcie przygotowań, dały radę:)
Po przeprawie promem, zaopatrzyliśmy się w prowiant w miejscowym supermarkecie i główną promenadą dotarliśmy do Malny Beach. Niestety słońce nie chciało się ujawnić, więc fotorelacja wyszła nieco 'oklapnięta'....
Mimo zimowej pory znalazło się kilku surferów....
Czyżby słoneczko zechciało się jednak ujawnić....?
Z Manly Beach pomaszerowaliśmy wzdłuż wybrzeża w stronę Shelly Beach.
Dalej poszliśmy trasą przez Sydney Harbour National Park, aż do punktu widokowego Fairfax lookout i spowrotem. Po drodze, oprócz pocztówkowych widoków i klifów fantazyjnie wyrzeźnionych przez erozję, napotkaliśmy m.in. cmentarz kwarantanny (niegdyś wszyscy przybywający najróżniejszymi statkami do OZ musieli się takowej poddawać, jak widać nie wszyscy dotarli do miejsca przeznaczenia) i memorial walk upamiętniający ofiary IIWW.
W trakcie marszu co prawda zaatakowała nasz burza, ale udało się przetrwać, a w nagrodę dzień zwieńczyliśmy w lokalnym browarze 4Pines Brewery sącząc podwóje IPA (polecam browar, zwłaszcza fanom craftu! ceny może nieco wyższe niż sikaczy typu victoria bitter, ale warto).
Na koniec jeszcze kilka fotek z wieczornego powrotu do Sydney
Dzień 3. Bondi to Cooge Walking track
Nie mogliśmy sobie odmówić wizyty na najdłuższej, najbardziej fancy i w ogóle naj... plaży w Sydney. Tak więc kolejnego wskoczyliśmy w odpowiedni autobus i ruszyliśmy prosto do Bondi Beach.
Jako że w Australii zima pełną parą, nawet nad południowym Pacyfikiem nie mogło zabraknąć zimowych akcentów :)
Nie wysilając się zanadto kreatywnością, wyruszyliśmy utartym szlakiem Bondi to Cooge, wzdłuż wybrzeża. Pogoda tego dnia była nieco bardziej sprzyjająca, a więc dziarsko kroczyliśmy przed siebie po australijskiej ziemi (a właściwie jej krawędzi :D)
ach, ta erozja... gdzieś zaświtały lekcje geografii z liceum ;)
Na końcu końca świata.... :)
Cmentarz z widokiem
Cooge Beach
Dzień 4. Blue Mountains
Kolejnego dnia postanowiliśmy zeksplorować Góry Błękitne. W tymże celu rano wskoczyliśmy do pociągu w kierunku Katoomby, żeby tam odwiedzić słynne Three Sisters 'a potem to się zobaczy'... Tak więc dotarliśmy do miejsca przeznaczenia. Do punktu widokowego na Three Sisters można dotrzeć asfaltową drogą piszeo (bądź samochodem, autobusem, taksówką, wycieczkowym hop on-hop off busem etc. etc.). Jak to znane widoki typu Mona Lisa w Luwrze, czy 3 Sisters w Górach Błękitnych, nie obeszło się bez tłumu azjatyckich turystów z selfie stickami :) Po obowiązkowej foteczce z siostrami, zaopatrzyliśmy się w mapę i wyruszyliśmy na eksplorację.
Warto pamiętać,że jesteśmy 'do góry nogami', toteż punkt widokowy, a zarazem punkt startowy do górksiej wędrówki znajduje się już 'na górze', toteż eksploracja gór polegała na stopniowym schodzeniu w dół (do coraz ciemniejszego i gęstszego lasu, w którym grasowały ptaszyska generujące dźwięki najróżniejszego rodzaju), po czym wspinaczce po drewnianych schodkach spowrotem do góry (co moje nogi pamiętały przez najbliższe 3 dni...).
Dzień 5. Sydney-Cairns-??
No to lecimy dalej! :)
I to dosłownie, bo następnego dnia rano zapakowaliśmy się do maszyny Tiger Australia i ruszyliśmy na podbój północy:)
Tiger to mniej-więcej taka FRanca, tylko po drugiej stronie świata, więc nie ma co się rozpisywać, było stosunkowo tanio i na czas, więc ok. Lot z Sydney do Cairns trwał nieco ponad 3 godziny, większość przespaliśmy, ale podczas kontrolnych wynurzeń w stronę okna dało się zauważyć, że Australia z lotu ptaka wydaje się być strasznie...pusta ;)
Niemniej jednak do Cairns dotarliśmy w jednym kawałku. Zaraz po wyjściu z lotniska można było poczuć tropikalny klimat, powietrze i krajobrazy zupełnie inne niż w Sydney. I dużo, dużo zieloności (jak się okazało później, może być jej znacznie więcej!) Przed terminalem czekał już na nas busik z wypożyczalni samochodowej, który zawiózł nas po odbiór zarezerwowanej maszyny (wypożyczaliśmy samochód (Hyundai Accent) z Apex z ubezpieczeniem w wersji full i nielimitowanymi km (jak się okazało była to dobra decyzja, bo zdarzyło się nam zaliczyć drobną stłuczkę, ale nie było żadnych problemów ani dodatkowych kosztów). Generalnie Apex bardzo na plus, wszystko szybko, sprawnie i przyjemnie.)
Wyposażeni w pojazd ruszyliśmy 'złą' stroną dalej na północ kierunek: Port Douglas/Daintree. Zachęceni przez panią z wypożyczalni zahaczyliśmy jeszcze o Palm Cove Beach (troszkę turystyczne i kurortowate...), które prezentuje się mniej więcej tak (znowu słońce nie dopisało do końca...)