No co Wy, zwariowaliście?
:lol: Oczywiście że nie wybrałem się w podróż poślubną do Azji centralnej, nowo poślubiona żona jak nic by mnie zabiła
;) Nie da się jednak ukryć, że w pierwszą naszą dłuższą podróż po ślubie wybraliśmy się właśnie z Ukrainy do Kazachstanu i Kirgistanu. Tłumacząc to sobie (i dociekliwym znajomym) że na prawdziwą podróż poślubną przyjdzie jeszcze czas (dokładnie pod koniec września) – kolejność w końcu nie gra roli, no nie
;) ?
Do Azji centralnej zagnało nas nieco z przypadku – szalejąca cena hrywny sprawiła że lotu z Lwowa do Almaty nie dało się nie kupić
:) A że w tym rejonie świata nas jeszcze nie było i nie jest on za bardzo turystyczny (czego nie lubimy wielce) – długo się nie zastanawialiśmy
:)
Niestety piękne studenckie czasy się już dla nas skończyły, więc i w podróż nie mogliśmy udać się na długo. Z dojazdami/dolotami mogliśmy poświęcić na tą wyprawę raptem 2tyg. Słowo "wyprawę" używam nieco na wyrost, ale nasze (no w zasadzie moje) plany zmierzały właśnie w tym kierunku – trekingi po górach pod 4000m, namiot na plecach, wolność
:)
Żona nie była do tej pory na Ukrainie, a i codzienne piesze wędrówki z plecakiem niezbyt jej się uśmiechały, dlatego po zapoznaniu się z dostępnymi na miejscu atrakcjami, drogą konsensusu wyjazd podzieliliśmy w następujących proporcjach: 4 dni Ukraina, 4 dni Kazachstan, 6 dni Kirgistan.
Jeśli chcecie więc przeczytać parę słów o tym jeszcze stosunkowo nieznanym regionie Azji – zapraszam do relacji
:)
Wstęp czyli u naszych sąsiadów
Do Lwowa dotrzeć tanim kosztem się da, ale tanio i wygodnie – niezbyt. Najbardziej optymalną opcją wydał mi się lot z Warszawy do Rzeszowa krajowym przewoźnikiem, dalej do Przemyśla i na koniec po przekroczeniu granicy marszrutką do Lwowa. O tym jak beznadziejnym zadaniem jest wydostanie się z lotniska RZE w weekend po porannym przylocie Lotu jest cały osobny wątek na forum (podchwytliwie zatytułowany "[RZE] lotnisko Rzeszów Jasionka <-> miasto" co mogłoby sugerować że jakieś opcje transportu jednak istnieją). Na szczęście stopa z drogi przy lotnisku złapać jest dość łatwo, więc już po 5min jechaliśmy w stronę Rzeszowa. Tam mieliśmy złapać autobus do Przemyśla z dworca PKS, ale po wizycie w kasie okazało się że ten dość luźno trzyma się on rozkładu, bo trasę swoją zaczyna gdzie indziej, więc koniec końców pojechaliśmy pociągiem. Następnie przesiadka w minibusa spod dworca jadącego do przejścia granicznego i już jesteśmy po drugiej stronie. Ostatni raz na Ukrainie byłem ponad 6 lat temu i zapamiętałem raczej dantejskie sceny z przejścia w Medyce (grube babuszki pchające się z ceratowymi torbami, bardziej przemieszczające się odepchnięciami łokci niż poruszając nogami), ale tym razem było bardzo sprawnie i spokojnie. Za granicą standardowo – oferty okazyjnego transportu do Lwowa za jedyne 100zł od osoby
;) Nie dziękuję, wybiorę marszrutkę za 34uah (w chwili mojego pobytu 10 hrywien kosztowało 1,8zł). Dwie godziny jazdy i jesteśmy na miejscu. Nocleg mieliśmy za (pół)darmo w hotelu Reikartz Dworzec z jednej z forumowych okazji z TS. Do wykorzystania na miejscu zaś 3 dni błogiego, nieśpiesznego zwiedzania przerywanego licznymi kulinarnymi pauzami. Witamy we Lwowie! Jako że o Lwowie napisano bardzo wiele słów, ograniczę się tylko do paru zdjęć i wrażeń. W dość smutnej ukraińskiej rzeczywistości to polskie miasto rozkwita
:) Chłonąc wrażenia wszystkimi zmysłami człowiek bezwiednie zaczyna nucić pod nosem "Tylko we Lwowie"
:) (aczkolwiek i tak nie ma lepszej piosenki niż "Panna Franciszka") Pierwszego dnia, którego zwiedzaliśmy okolice starego miasta, było dodatkowo święto Pawła i Piotra, więc ludzi na ulicach było wyjątkowo wiele. Batiarów można było spotkać co krok. Liczne atrakcje które można zobaczyć (Sobor św. Jura, Uniwersytet Lwowski, Operę, Katedrę Ormiańską, Katedrę Łacińską, rynek, targ staroci pod Arsenałem Królewskim, Wysoki Zamek z jego punktem widokowym) są i tak niczym w porównaniu z samą atmosferą panującą w mieście i jego przepyszną kuchnią w klimatycznych knajpkach.
Drugiego dnia postanowiliśmy pojechać do (wydawało by się) niedalekiego Klewania, by zobaczyć słynny Tunel Miłości. 230 km, to rzut beretem, maks trzy godzinki i będziemy na miejscu. Wychodząc z tego założenia zebraliśmy się z hotelu dopiero po 12 (a co, jesteśmy na wakacjach, można sobie pospać). Zamierzaliśmy dostać się najpierw do Równego, a potem przesiąść się w marszrutkę. Okazało się, że żadne busiki nie odjeżdżają spod dworca kolejowego, ale za 20min będzie elektriczka. No i super. Kupiliśmy bilet, wsiedliśmy do pociągu i nawet przez myśl nie przeszło nam zapytać się jak długo jedzie on te 200km. Na nasze nieszczęście nie mieliśmy długo pozostać w błogiej nieświadomości, bo obok nas siedział lekko podchmielony i bardzo gadatliwy Ukrainiec, pan Paweł. Swój stan tłumaczył tym że wczoraj było jego święto i jest jeszcze w nastroju świątecznym
;) Oprócz całego życiorysu (że 5 lat był w wojsku, 5 lat w więzieniu, a i w Polsce też był, ale potrącił prostytutkę i musiał uciekać) dowiedzieliśmy się od niego że do Równego dojedziemy za.. 5h!!! Jako że nie uznaliśmy go za pewne źródło informacji zweryfikowaliśmy czas przyjazdu u innych współpasażerów, ale niestety nikt nie chciał podać nam innej odpowiedzi..
;) Ok.. trochę nie przemyśleliśmy tematu. Teraz ważne tylko by zdążyć przed zmrokiem, bo cały wysiłek pójdzie na marne. Na szczęście marszrutki do Klewania odjeżdżają spod dworca kolejowego co 15min (co innego że te 20km jadą 40min
;) ). Dodatkowo kierowca po zapytaniu się o Tunel Kochania wiedział o jakie miejsce chodzi i wysadził nas w dobrym miejscu, w odległości 15 minut spacerem od tej niezwykłej atrakcji.
Co kryje się pod romantyczną nazwą Tunelu Miłości? Do pobliskiej fabryki biegnie przez las pojedyńcza linia torów kolejowych. Jako że linią rzadko kiedy kursują pociągi, matka natura szczelnie otuliła przejazd zielenią, pozostawiając jedynie wąski tunel przez który przeciskają się co jakiś czas kolejki. Całość dzięki temu robi naprawdę duże wrażenie. Podobo życzenia wypowiedziane w tym miejscu przez zakochanych się spełniają
:) Bujając w obłokach nie należy jednak zapominać że co jakiś czas torami przejeżdża pociąg. W Tunelu Miłości jest pięknie ale komary kąsają jak diabli
;) Dlatego też po krótkim spacerze i narobieniu wielu romantycznych zdjęć które nie nadają się do relacji
;) szybko udaliśmy się w drogę powrotną. Mając w pamięci nasz dojazd zacząłem się martwić o powrót, powoli zaczynało się ściemniać. Choć do Klewania marszrutki jechały jedna za drugą co kilkanaście minut – z powrotem jak na złość nie chciała ani jedna. Dlatego też doszliśmy do głównej drogi i do Równego dojechaliśmy stopem. Tam dylemat – stopować czy znów zdać się na łaskę koszmarnie powolnego transportu publicznego. Stopowanie po nocy ani nie jest łatwe, ani przyjemne, więc zdecydowaliśmy się na opcję dłuższą, ale pewniejszą. (tak nam się wydawało) Tymczasem pierwszy pociąg powrotny odjeżdżał do Lwowa o.. 2 w nocy. Pozostało nam sprawdzenie autobusów. Tu lepiej. Przed 23 powinien przyjechać autobus. Ale jadący z Kijowa, nie wiadomo czy będzie miał miejsca by nas zabrać
:D A im bliżej przyjazdu, tym zbierała się większa kolejka chętnych. Po przyjeździe pojazdu zaczęły się przepychanki godne przejścia granicznego. Jak się okazało – zupełnie niepotrzebne, miejsca ledwo bo ledwo, ale starczyło dla wszystkich. Do Lwowa docieramy umordowani przed 3 w nocy. A bus oczywiście zatrzymał się na dworcu na obrzeżach miasta. No to super, jeszcze taxę trzeba będzie brać (co jest wbrew moim życiowym zasadom i na samą myśl cierpiałem wielce). I kiedy żona już szła wziąć taryfę – przyjechała nocna marszrutka
:) Takim to sposobem dowiedzieliśmy się, że Lwów pod tym względem nie ustępuje europejskim miastom, choć szczerze mówiąc nigdzie nie czytałem by posiadał tą formę komunikacji miejskiej.
Ostatniego dnia w Lwowie postanawiamy ponownie się relaksować. A więc spacer po Cmentarzu Łyczakowskim z obowiązkową wizytą u naszych Orląt, a potem fooding i pyszne lwowskie piwa. Korzystamy z życia, mając świadomość, że już za dwa dni tempo naszej podróży ulegnie zwielokrotnieniu, a o pysznym jedzeniu będziemy marzyć na górskich szlakach zapijając suchy chleb wodą z górskiego strumienia.
Wylot do Kijowa mamy o 7 rano. Według wszelkich dostępnych w sieci informacji dotrzeć o tej godzinie na lotnisko można tylko taksówką. Jednak po odkryciu nocnych marszrutek postanawiamy pójść dalej tym tropem i w informacji turystycznej dopytujemy się o nie. Na początku pani twierdzi że żadna nocna na lotnisko nie jeździ, jednak poproszona przez nas o sprawdzenie ich tras zdziwiona odkrywa, że ta o numerze 2H (14uah, 15min jazdy) przejeżdża w odległości 10 minutowego spaceru od lotniska. Tym sposobem po raz kolejny ratuję się przed złamaniem zasady niejeżdżenia taksówką
;)
W Kijowie czasu mamy sporo, 11h. Starczy na zwiedzenie głównych miejskich atrakcji. Lotnisko Borispol co prawda położone jest prawie 30km od miasta, ale do centrum można dojechać z niego w niespełna godzinę (autobus 322 do metra Kharkivska kosztuje 35uah, jedzie zaś 20min; potem metrem jedzie się ok 40min za żeton wart 4uah). Choć bagaże nadaliśmy bezpośrednio do Almaty, nasze podręczne zostawiamy w wynajętym (za darmo, kapryśne kody z jednego z popularnych OTA) apartamencie. Tracimy przez to ponad godzinę czasu, niestety nie umówiliśmy się dobrze na odbiór kluczy.
Kijów nie jest już tak klimatyczny jak Lwów, gdzie można by się zapomnieć i myśleć że zostało się przeniesionym w lata dwudzieste. To duże, nowoczesne miasto. Ale pełne pięknych cerkwi – jest co zwiedzać.
Zaczynamy od historycznej bramy miejskiej, Złotych Wrót spod których idziemy do wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO Soboru Mądrości Bożej by przejść do pobliskiej Cerkwi św. Andrzeja i wrócić z powrotem do Klasztoru św. Michała. Wszystkie te zabytki są położone tuż obok siebie, między nimi stoi zaś Chmielnicki. Obowiązkowo trzeba odwiedzić też pobliski Majdan. Który współcześnie nie przypomina wcale rewolucyjnych obrazów z telewizji, jest raczej po prostu centralnym miejskim place, miejscem spotkań. Oczywiście po okolicy kręci się też trochę "weteranów" ze wschodu, zbierając pieniądze na działania wojenne. Ale gdzie Kijów a gdzie Donbas, tu jest wyjątkowo spokojnie. Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną również wizytę w Ławrze Peczerskiej, kompleksie świątynnym zbudowanym wokół klasztornych jaskiń, drugim kijowskim miejscu wpisanym na listę UNESCO. Jednak wczesna godzina odlotu (na marszrutkę musieliśmy wyjść 4:30!) robi swoje, zamiast tego udajemy się na drzemkę do hotelu. Ławrę zwiedzimy w drodze powrotnej. Na lotnisko przyjeżdżamy trochę wcześniej, zachęceni pozytywnymi opiniami o saloniku na kijowskim lotnisku. Mogę je potwierdzić, obiad serwują całkiem smaczny, zwłaszcza grillowane warzywa. Niestety to nasz ostatni kontakt z luksusem. Czekał nas bowiem lot UIA. Który mogę porównać tylko do przejazdu marszrutką. Na system pokładowej rozrywki nie liczyłem, o tym że jedyny bezpłatny napój do obiadu to woda lub herbata również czytałem wcześniej, ale klimatyzacja to mogłaby działać :/ Pocąc się niemiłosiernie proszę kilka razy obsługę o interwencję, niestety bezskutecznie. Większy komfort odczuwałem jadąc z Szegini do Lwowa – w marszrutce przynajmniej dało otworzyć się co któreś okno.. Po długich i męczących 6 godzinach lotu docieramy do celu i lądujemy w Almaty.
CDNSpecjalna przepustka? Nie ma problemu
Formalności i kontrole nie zajmują dużo czasu. Szybka wypłata pieniędzy z bankomatu i jesteśmy gotowi skierować się do hotelu. Na szczęście lotnisko jest dobrze skomunikowane z miastem kilkoma publicznymi autobusami. My czekamy na ten o numerze 79 – dojedziemy nim pod dworzec autobusowy Sayakhat z którego do hotelu mamy dosłownie kilka kroków. Nasze pierwsze wrażenia po wyjściu z terminala? Będzie gorąco (jest 5 rano a zaczynam się pocić, a raczej nie kończę po felernym locie UIA) i azjatycko - zasady ruchu drogowego nie są mocną stroną kazachskich kierowców. Zgodnie jednak z radzieckim dziedzictwem są nią dobre samochody – spod lotniska ludzi odbierają same wypasione auta. My zostajemy na ławeczce przystanku autobusowego z starszą panią, która po usłyszeniu że jesteśmy pierwszy raz z tych rejonach śmieje się i mówi że będzie "ciekawie", cokolwiek by to nie znaczyło. Czyżbym popełnił błąd nie zabierając stroju Borata?
W autobusie nie jesteśmy w stanie zapłacić za przejazd, nikt nie ma rozmienić dużych nominałów które wypłacił nam bankomat – nie stanowi to jednak problemu dla kierowcy. Choć początkowo jazda do miasta przebiega "drogami" których nie powstydziły by się najmniejsze wioski na końcu świata, im bardziej się zbliżamy do centrum tym bardziej robi się europejsko. Gdyby nie lekko mongoidalne rysy twarzy części osób na ulicach nie dało by się poznać że znaleźliśmy się w centrum Azji!
Do hotelu przyjeżdżamy jedynie na chwilę, by zostawić bagaże i się odświeżyć. Jesteśmy umordowani po podróży ale nasz dzisiejszy plan (i w zasadzie plan na całą wycieczkę) nie zakłada odpoczynku i jest ambitny – odwiedzimy dziś Wielkie Almatyńskie Jezioro. Położone na wysokości 2511 m n.p.m. znajduje się ono w parku narodowym Ile Alatau na obrzeżach miasta. Nie leży ono daleko, a do samego parku narodowego można dotrzeć komunikacją publiczną. Niestety jedynie do skrzyżowania GES-2, które od jeziora dzieli 15km drogi pod górę. A z góry jak wiadomo trzeba jeszcze zejść. Jakby nie patrzeć – 30km marszu. Dużo. My jesteśmy jednak optymistami, liczymy na podwózkę – w letnie popołudnia jezioro to stanowi dość popularne miejsce piknikowe dla Kazachów spragnionych odrobiny górskiej ochłody. Nasz optymizm jak najbardziej był uzasadniony – choć z pod Parku Prezydenckiego złapanie stopa nie jest możliwe ze względu na ekstremalnie wysokie stężenie prywatnych taksówkarzy (wiedzą że autobus rzadko kursuje), w samym parku narodowym łapiemy stopa już po 30min marszu
:) Całe szczęście, droga wije się i wije, a my przed oczami mamy pokonywanie jej w 35 stopniowym upale. Mimo znacznej wysokości słońce grzeje nieubłaganie. I gdy już prawie widzimy jezioro – problem. Na drodze stoi barykada z żołnierzami. Kazachowie mogą jechać dalej, ale my musimy wysiąść. Okazuje się że wkraczamy do strefy przygranicznej (co wiedzieliśmy) i by pojechać dalej obcokrajowcy muszą uzyskać specjalną przepustkę w Almaty (o tym już nie wiedzieliśmy). Bez przepustki – nie da rady, nie pomogą prośby ni groźby.. No nie, być tak blisko (dosłownie 100-200m od) i nie zobaczyć jeziora?! Żona zaczyna się mocno denerwować, by je zobaczyć zrezygnowała z odespania lotu. A że zdenerwowana żona to nic dobrego nie muszę Was zapewne przekonywać. Dlatego szybko mi się przypomina że jesteśmy przecież w Kazachstanie
:) "A czy taką specjalną przepustkę dało by się dostać poza Almaty? Np u Was?" "No dało by się, dało"
:D Tym oto sposobem po minucie drobnych negocjacji za kwotę 1000T uzyskujemy "przepustkę" (i jednocześnie wręczamy naszą pierwszą łapówkę w życiu
;) ). Żołnierze są na tyle mili, że nawet wpisują nam w telefonie notatkę po kazachsku którą w razie kłopotów z innymi granicznikami mamy im pokazać – nasza nowo zakupiona "przepustka" pozwoli nam uniknąć kolejnych opłat i zapewni wstęp tam gdzie mógłby czekać na nas tzw. problem
:D Tym samym bez przeszkód możemy przystąpić do cieszenia oka jeziorem i otaczającymi je czterotysięcznikami
:) Otoczenie jest piękne ale z barwą wody nie mamy szczęścia – podobno zazwyczaj jest ona turkusowa, zależy zaś w głównej mierze od pogody i ilości pyłów dostających się do wody z pobliskich lodowców.
Jako że dotarcie nad jezioro poszło nam wyjątkowo sprawnie – trzeba korzystać i wspinać się dalej. Kolejny cel – obserwatorium kosmiczne (2750m n.p.m.), posiadające drugi największy teleskop za czasów Związku Radzieckiego. Do pokonania raptem kawałek – 2km. My nie przechodzimy nawet 100m i znów jesteśmy.. w tym samym aucie z tym samym kierowcą
;) Niestety koło obserwatorium swój obóz szkoleniowy rozbili żołnierze, nie da się więc go zwiedzić. Ani fotografować, ale wykorzystując chwilę nieuwagi nie mogę sobie odmówić zdjęcia – w końcu mamy specjalne przepustki
:P
Które zresztą okazują się pomocne, inaczej musieli byśmy zawrócić. Jako że obserwatorium jest zamknięte – kierowca decyduje się pojechać dalej, do opuszczonej stacji badawczej kosmonautów
:) Po 6km docieramy na przełęcz Zhusalykezen (3336m n.p.m!), gdzie witają nas rdzewiejące dziwne budynki, silosy i pojazdy, a wszystko to w otoczeniu kilkutysięczników! Po prostu miazga, czuję się jak w scenariuszu jakiegoś horroru. Kazachowie nie czują tego klimatu (może mają go poza Almaty na co dzień
:P ?) i nie wychodząc z auta zostawiają nas samych w tym niezwykłym otoczeniu. Naszą uwagę przykuwają miniaturowe blaszane, hmm, domki? Jest ich co najmniej kilkadziesiąt. Czyżby to był tajny projekt wyhodowania mikro astronauty? (przemyślcie to – same oszczędności – mniejsze zużycie tlenu, wody, żywności, łatwiej dotrze w trudniej dostępne zakamarki pojazdów kosmicznych w razie awarii, a i paliwa trochę się zaoszczędzi wynosząc go na orbitę
:P ) Nasze rozmyślania przerywa napotkanie pary z dzieckiem, których bez chwili wahania pytamy się czy możemy z nimi wrócić do Almaty. Możemy – uratowani! (23km w dół to nadal 23km do pokonania
;) ) W ten sposób poznajemy instruktora wojskowego alpinizmu – przez ostatnie dwa tygodnie gonił tutejszych żołnierzy codziennie z obozu na wspinaczki na pobliskie szczyty. Teraz ma krótki urlop, przyjechała więc do niego żona z dzieckiem i oprowadza ich po terenach gdzie na co dzień pracuje. Tłumaczy nam że owe miniaturowe "domki" są tak naprawdę detektorami promieniowania kosmicznego – cóż, byliśmy blisko
:P Dzieli się z nami poradami na temat wspinaczki w górach Tienszan (okazuje się np. że wysokość wysokości nierówna – tutejsze góry charakteryzują się na tej samej wysokości nieco mniejszą zawartością tlenu w porównaniu z np. Himalajami – może być nam nieco ciężej z aklimatyzacją). Po czym zaprasza na spacer po Parku Prezydenta – mieszka tuż obok, i jest to jego ulubione miejsce spacerowe, koniecznie musimy je więc z nim zobaczyć. Jako że rozmawia się z nimi bardzo przyjemnie z chęcią wybieramy się do tego ogromnego zielonego, choć nieco bezdrzewnego terenu. Jak słyszymy niegdyś drzew było tu pod dostatkiem – a dokładniej sadów jabłoni. Stąd wzięła się nazwa Almaty – matka jabłek (albo jakoś tak, nasz rosyjski nie jest najlepszy, mogliśmy coś przekręcić
:P). Teraz mamy tam za to fontannę z codziennym pokazem światło dźwięk czy ogród japoński
;) I choć czas mija nam bardzo przyjemnie – jest 45 stopni, nie ma cienia, a my jeszcze nic a nic nie spaliśmy. Zdecydowanie czas udać się do hotelu. Zwiedzanie samego Almaty ograniczamy do minimum, a nie eliminujemy jedynie z tego względu że przez park Panfilov z jego drewnianą katedrą Zenkov jest nam po prostu po drodze
;) Park ten podobno jest jednym z ulubionych miejsc spacerowych almatyńczyków (prawdopodobnie dzięki centralnej lokalizacji, nie wyróżnia się bowiem niczym specjalnym). Dodajmy do tego Centralny Meczet (jeden z największych w kraju) i w zasadzie wszelkie ważne miejsca w mieście odwiedziliśmy
;) Kazachstanu nie odwiedza się bowiem dla zabytków – tu jedzie się by obcować z przyrodą
:) I z tą myślą kładziemy się przed 18nastą – jutro czeka nas kolejny długi dzień.
Kilka informacji praktycznych
Do Kazachstanu niestety polscy obywatele cały czas potrzebują wizy. Były plany, ba, deklaracje, zniesienia wiz od tych wakacji – niestety póki co na deklaracji kazachskiego prezydenta się skończyło. Proces wyrabiania wizy jest czystą formalnością, nawet w przypadku wiz dwukrotnych (nie trzeba żadnych zaproszeń mimo że na stronie ambasady wyczytamy inaczej). Tylko swoje kosztuje – dwukrotna wiza turystyczna to koszt 50E (i jest paradoksalnie tańszą opcją niż dwukrotna wiza tranzytowa). Walutą kazachską jest tenge. Łatwo przeliczyć je na złotówki – 100T to 2zł.
Z Lotniska do miasta jeździ kilka autobusów miejskich, wszystkie kosztują po 80T. Zakupu biletów dokonuje się w autobusie - w zależności od linii w automacie przyjmującym tylko monety bądź u sprzedawcy (nie kierowcy), podczas wycsiadania. Przystanek linii 79 znajduje się tuż po wyjściu z terminala po prawej stronie. Kilka kolejnych linii autobusowych przystanek swój ma 100-200m za wyjściem z lotniska. Pierwszy autobus z lotniska odjeżdża o 5:30/6:00 (taki dziwny zapis znajduje się na rozkładzie; w naszym wypadku chodziło chyba o średnią z tych dwóch godzin bo przyjechał o 05:45
;) )
Do parku narodowego Ile Alatau w którym znajduje się wielkie Almatyńskie Jezioro możemy dotrzeć komunikacją publiczną. Najpierw należy podjechać do Pierwszego Prezydenckiego Parku autobusem nr 63 (np z Furmanov ulicy), potem zaś przesiąść się w bus 28 (kursuje od 7 do 19 mniej więcej co godzinę) – wysiadamy na samym końcu, na tak zwanym GES-2 (dalej musimy zdać się na nasze stopowe szczęście bądź nogi
;) ). Całkiem możliwe że kierowca nie zatrzyma się przy wjeździe do parku parodowego, dzięki czemu nie zostanie od nas pobrana opłata za wstęp wynosząca 373T. Jeśli chcecie stopować w Kazachstanie – zawsze warto na wstępie zaznaczyć że nie macie pieniędzy i że chodzi Wam o "paputki". Unikniecie w ten sposób nieporozumień. W Kazachstanie bardzo popularne są nie tylko dzielone taksówki, ale nawet bardziej – podwożenie za pieniądze przez prywatne osoby (czyli tzw. car pooling). Na wylocie dowolnego większego miasteczka na pewno spotkacie osoby zatrzymujące samochody (gest do tego służący – wyciągnięta ręka z dłonią z rozprostowanymi palcami, lekko skierowana do dołu). Jeśli nie chcecie stopować bądź nie macie szczęścia – pozostaje Wam pokonanie tych 15km do jeziora pieszo – co powinno zając ok 4h. Droga jest bardzo prosta, możliwy jest w zasadzie jeden skrót – obok GES 1 pojawia się wielka metalowa rura trawersująca zbocza, wzdłuż której można iść aż do jeziora (zaczyna się mniej więcej w połowie trasy, do pokonania są jeszcze 2h wspinaczki). Obserwatorium położone jest ok 2km dalej, dotrzemy do niego w ok 40min pieszo. Gdy nie służy za obóz dla żołnieży zwiedzić je można płacąc pracownikowi 1000T za co zostaniemy oprowadzeni. Jeśli starczy siły kolejne 6km dalej jest Kosmostantsia – na pokonanie tego dystansu pieszo należy liczyć ok 2,5h. A potem to już tylko trasy dla zaaklimatyzowanych osób, na pewno nie na pierwszy dzień - 2km na północ Pik Bolshoe Almatinsky (3681m n.p.m.) lub 2km na południe Pik Turist (3954m n.p.m.).
CDNPodwodny las oraz (prawie że) Wielki Kanion
Kolejnego dnia mieliśmy zakosztować całej rozciągłości geograficznych doznań Kazachstanu – za dnia spalić się na pustynnym stepie by wieczorem drżeć z zimna w namiocie rozbitym w górach. Najpierw jednak musieliśmy wydostać się z Almaty, co okazało się trudniejszym zadaniem niż sądziliśmy.
W internecie oraz przewodniku LP można natrafić na informację iż z dworca Sayakhat o 7 rano odchodzi autobus do Kegen. Gdy na dworcu naganiacze zaprzeczali istnieniu takowego połączenia jedynie uśmiechnęliśmy się sceptycznie i ruszyliśmy pewnym krokiem do kas biletowych. Niestety gdy w kasach sytuacja się powtórzyła nasze miny nieco zrzedły. Oczywiście tak łatwo się nie poddaliśmy, ale dość powiedzieć że tym razem wyjątkowo zapewnienia taxsówkarzy o nieistniejącym autobusie się potwierdziły. Czy w związku z tym byliśmy zmuszeni nagiąć swoje zasady i wynająć prywatny transport? Bynajmniej. Naszą uwagę przykuły stojące na rogu skrzyżowania poza dworcem marszrutki – okazało się że kursują one do pobliskich wiosek, w tym tych położonych na wschód od Almaty. My wybraliśmy tą jadącą do Akshiy. Choć marszrutki te odjeżdżają po zapełnieniu się, na komplet pasażerów nie czekaliśmy dłużej niż kilka minut. Wydostawszy się z miejskiej aglomeracji zaczęliśmy łapać stopa. Szło nam dość ciężko, wszyscy zatrzymujący się oczekiwali pieniędzy za podwiezienie. Jako że plan dnia mieliśmy dość napięty, a w budżecie podróżnym niewykorzystane środki na busa którego nie było, stwierdziliśmy że nie będziemy wybrzydzać – za 200T od osoby zagwarantowaliśmy sobie podwózkę aż zjazdu do kanionu Szaryńskiego. Zjazdu to nieco za wiele powiedziane – ot piaszczysta droga pośrodku niczego, ciągnąca się aż po horyzont wśród suchych trawiastych stepów.
Z nieba leje się żar. Termometr skryty gdzieś w cieniu pokazałby co najmniej 40+ stopni, ale jedyny cień w okolicy był tym rzucanym przez nasze sylwetki. Tymczasem przed nami stało nielada wyzwanie – pokonanie 10km do wejścia do parku narodowego, a potem jeszcze 3km do Doliny Zamków, stanowiącej cel naszej wycieczki. Wokół nie ma żywego ducha, na autostop nie możemy więc liczyć. Zaczynamy powolną mordęgę. Pot leje się z nas hektolitrami, nasze zapasy wody zaś nikną w oczach. Plecaki ciążą niemiłosiernie. W zasadzie nie było powodu byśmy taszczyli je ze sobą, ale nie mamy ich gdzie zostawić – żadnych większych kamieni, krzewów bądź choćby niewielkiej rozpadliny by móc je bezpiecznie ukryć. To byłby dopiero numer – zostać okradzionym na pustyni
;) Pierwszy większy krzak znajdujemy mniej więcej w połowie drogi – uratowani! Tylko jak oznaczyć to miejsce byśmy mogli odnazeźć nasz dobytek po powrocie? Układamy niepozorny kopczyk z kamieni. Jak się później okaże – nieco zbyt niepozorny, prawie go nie zauważyliśmy wracając
;) Dalej wędrówka idzie nam zdecydowanie łatwiej. Gdy już prawie dochodzimy do celu, pojawia się samochód z turystami. Ostatnie 2km pokonujemy w klimatyzowanym wnętrzu pojazdu
:) Choć sam kanion bardzo na wyrost jest porównywany do Wielkiego Kanionu w Kolorado, niewątpliwie ma swój urok i surowe piękno. Co krok można napotkać ciekawe formacje skalne. Do kanionu podwozi nas rodzina z dziećmi – zmierzają w to samo miejsce co my, po cichu liczymy więc na to że zabierzemy się z nimi również z powrotem. Próżne były to nadzieje, okazuje się bowiem, że są totalnie nieprzygotowani do zwiedzania kanionu – buty na obcasie i sandały nie stanowią wymarzonego zestawu do zsuwania się z żwirem, zmuszeni są więc już po chwili zawrócić. Zapewne wybraliśmy ścieżkę wydeptaną przez kozice a nie turystów, gdyż nawet nam jest trudno zachować równowagę – miejscami zjeżdżamy pośród chmur pyłu i stukotu małych kamyków. Nie zraża to nas – oczami wyobraźni widzimy rzekę z jej obiecującym chłodem i możliwością napełnienia bukłaków – lepszej motywacji nam nie trzeba
:) Nad rzeką w cieniu drzewa piknikujemy dłuższą chwilę – tabletki z chlorem idą w ruch i po kilku minutach możemy cieszyć się lodowato pyszną wodą. Krótka kąpiel, śniadanio-obiad złożony z suchego chleba i ala pierogów z mięsem które zakupiliśmy w Almaty i gotowi jesteśmy wyruszyć w drogę. Tym razem w piekielnym skwarze pod górę.. Upał jest nieludzki, ledwo można wytrzymać. Może to dlatego większość osób odradzała Kazachstan w lecie z jego kontynentalnym klimatem?
;) Na szczęście na górze znajdujemy sporą grupę turystów z Turcji – którzy nie tylko podwożą nas z powrotem, ale również dzielą się z nami zapasami wody – nasze świeżo co uzupełnione 2,5l zdążyło już zniknąć! Gdy po drodze pośród niczego prosimy by się zatrzymali, musimy wziąć bowiem nasze plecaki, dwa razy upewniają się czy nas dobrze zrozumieli
;) Nasza droga prowadzi nas na rozstajach w lewo, Turcy jadą zaś w prawo – pytają się czy gdzieś nas nie podrzucić. Nie trzeba, wg mapki w przewodniku do skrętu na bezpośrednią drogę do Saty jest blisko, przejdziemy się. Nie było blisko. Po przejściu kilometra czy dwóch decydujemy się na łapanie stopa – była to bardzo dobra decyzja, gdyż do skrętu było co najmniej kilometrów dziesięć. I choć droga wygląda na taką którędy nic nie jeździ – już po chwili siedzimy w kolejny aucie. Czujemy się w nim nieco niekomfortowo gdyż nasz kierowca mimo że poinformowaliśmy go że stopujemy w rozmowie cały czas powraca do tematyki pieniądza. A ile w Polsce się zarabia, a ile nasza waluta jest warta, a ile kosztują w Polsce takie a takie produkty. No jak nic będzie nieprzyjemne zakończenie tej podwózki. Błąd
:D W Kazachstanie uwielbiają rozmawiać o pieniądzach – jak się wkrótce przekonamy będzie to jeden z ich ulubionych tematów konwersacyjnych, poruszany w niemal każdym kolejnym aucie. Kierowca żadnej zapłaty od nas nie oczekiwał, okazało się że w okolicznej wiosce buduje meczet, jutro zaś będzie wracał z budowy do domu więc jakbyśmy przypadkiem też wracali – oto jego numer telefonu, z chęcią znów nas podwiezie
:) Wioska to zresztą nieco duże słowo na skupisko kilku domów w którym nas zostawia. Czy na pewno wylądowaliśmy tam gdzie trzeba? Do Saty według jego słów zostało nam jakieś 15km, nie zanosi się jednak by ktokolwiek jechał tą drogą, zaczynamy więc powoli iść – do zmroku powinniśmy zdążyć dotrzeć. Nie mija jednak 30min a siedzimy w kolejnym aucie – tym razem urzędniczym. Poczta w Kazachstanie nie funkcjonuje za dobrze, dlatego urzędy wysyłają z papierami swoich pracowników służbowymi autami – np tak jak w tym przypadku 280km w celu doręczenia jednego pisma
;) Urzędnik na tą wycieczkę zabrał ze sobą dziewczynę – w ten prosty sposób łącząc obowiązki z krajoznawczą randką
;)
W Saty z jej pomocą zasięgamy języka o pobliskich atrakcjach – jeziorach Kolsai oraz Kaindy. Tak jak się spodziewaliśmy – lokalni mieszkańcy podają ceny za transport z kosmosu (typu 2000T za 15km oO
:D ), dlatego po raz kolejny zdajemy się na własne nogi oraz szczęście. Na pierwszy cel wybieramy jezioro Kaindy. Droga do niego liczy 12km, zaczyna się przy cmentarzu położonym tuż przed wioską i jest naprawdę przyjemna. Prosta i płaska, powietrze zaś górskie – chłodne i rześkie. Tak to można maszerować
:) A raczej można by, gdybyśmy nie złapali stopa już po kilku kilometrach. Tym razem padło na lokalsów – pamiętającym czasy radzieckie jeepem wiozą zapasy do jurt położonych przy jeziorze – turysta w końcu coś jeść musi. O starości jeepa świadczy to że co 10min musimy zatrzymać się by dolać wody do chłodnicy
;) Niestety choć kierowca nie mówił nic o zapłacie, pod koniec podróży upomniany przez jedną z babuszek jadących z nami oraz zobaczywszy jak płacimy za bilet wstępu do parku narodowego stwierdza, że jednak takowa się mu należy. Wypala kwotę z kosmosu, my kwitujemy ją śmiechem, dajemy mu stówkę za fatygę i odchodzimy nie wdając się w dalsze dyskusje. Praktycznie wszyscy turyści przebywający na miejscu rozbijają się z namiotami przy jurtach – na brzydkim i tłocznym polu, tuż obok nieodznaczającego się niczym bajorka. Czemu? Nie mam pojęcia (natomiast mam pewne obawy że część z nich nie dociera nawet nad prawdziwe Kaindy myśląc że są już na miejscu). My idziemy się rozbić nad samym jeziorem, do którego trzeba jeszcze dojść kilkaset metrów. Wokół żywego ducha, poza parą entomologów z uniwersytetu w Almaty – rozstawiają wielkie siatki i lampy przy pomocy których będą polować na ćmy. Zapraszają nas na ciepłą herbatę jak już rozbijemy się. My jednak nie myślimy o rozbijaniu namiotu, tylko chłoniemy widoki – a te są niesamowite! Trzęsienie ziemi które zatopiło pobliski las stworzyło niespotykanie piękny krajobraz. Dodajmy do tego wapienne skały nadające wodzie piękną barwę – a będziemy stać oczarowani nad brzegiem jeziora przez długie minuty. Nie mówiąc o tym że taki piękny prysznic rzadko się zdarza
:) (to nie przypadek że na zdjęciu stoję na brzegu – dalej niż do pasa nie byłem się w stanie zanurzyć
:P woda ma kilka stopni nawet w lecie)
Po dokonaniu wieczornej ablucji i przygotowaniu namiotu idziemy do kazachskich badaczy by w końcu doświadczyć wschodniej gościnności – suszonymi owocami i orzechami przegryzamy kolejne tematy podczas rozmowy. Sen okazuje się od nas silniejszy i przy trzecim kubku herbaty nie dajemy już rady. Idziemy marznąć w nocy do naszego namiotu.
CDN
Wskazówki praktyczne Wstęp do kanionu kosztuje 600T. Wstęp do parku narodowego przy jeziorze Kaindy kosztuje 700T – to ten sam park narodowy co jezior Kolsai. Bilet wstępu ważny jest dobę. Można więc na jednym bilecie odwiedzić oba te miejsca. Dotarcie do jeziora jest bardzo proste. Są dwie drogi przy cmentarzu, jedna za i jedna przed, jednak obojętne którą wybierzemy – obie łączą się po kilkuset metrach. Wbrew ostrzeżeniom lokalsów drogą tą przejedzie spokojnie nawet zwykłe osobowe auto, nie trzeba wynajmować transportu terenowego. Do pokonania po drodze jest jedna mała rzeczka – jest ona jednak bardzo płytka – nie zmoczymy nóg więcej niż do połowy łydki a i auto spokojnie ją przejedzie. Gonitwa z czasem albo historia jednego pieroga (za dużo)
Mimo stosunkowo niskiej wysokości na której się znajdujemy (1867 m n.p.m.) noc jest dość chłodna. Ja spędzam ją komfortowo zawinięty w śpiwór, jednak żona budzi się co jakiś czas z zimna. Nad ranem narzeka na warunki, jednak na pytanie dlaczego nie założyła do śpiwora termo odzieży skoro było jej źle odpowiada zgodnie z kobiecą logiką: "Nie chciało mi się jej szukać"
:P
Drogę powrotną pokonujemy w podobnym stylu jak w pierwszą stronę. Tym razem przechodzimy ponad połowę trasy nim napotykamy naszych wczorajszych znajomych od ciem w ciężarówce. Podwożą nas na skraj miasteczka. Do Kolsai będziemy musieli złapać nowy transport. Na to że uda nam się to zrobić w obrębie pełnego dorobkiewiczów Saty nawet nie liczymy, idziemy więc nieśpiesznym krokiem w kierunku parku narodowego – im dalej zajdziemy tym bardziej zwiększymy nasze szanse na podwózkę. W pewnym momencie nie chce nam się już nieść plecaków, postanawiamy więc ukryć je w pobliskich krzakach, ale dokładnie wtedy zatrzymuje się kierowca chcący nas podrzucić. Takie wyczucie czasu to my rozumiemy
:) Nie jedzie co prawda nad samo jezioro, ale jest z pobliskiej wioski, podrzuci nas aż pod kasy biletowe, w których to zostawiamy plecaki. Spod bram kontynuujemy nasz marszo-stop – po kolejnych 20min jesteśmy znów w samochodzie, tym razem z parą turystów jadących nad samo jezioro. Są zachwyceni że mogą poznać obcokrajowców, odpinają wiszący przy lusterku miniaturowy konny bat i wręczają go nam mówiąc że przyniesie szczęście w naszym domostwie (bacik wygląda jakby w ich rodzinie przechodził z pokolenia na pokolenie od dawien dawna czyt. dobre czasy ma już dawno za sobą; żona obstawia bardziej cyniczny wariant – wręczyli nam jakiś śmieć i zmyślają historię byśmy się cieszyli
:P tak czy inaczej ja tam się cieszę
:) )
Dolne jezioro Kaindy wygląda wspaniale, choć wcale nie przypomina alpejskiego jeziora wśród odludnych gór. Wygląda raczej na miejsce pikników oraz sportów wodnych. Prawdopodobnie właśnie dlatego w tak niepozornym miejscu.. gubimy się
:D Spodziewaliśmy się górskiego trekingu w głuszy, szukamy więc wąskiej ścieżki prowadzącej do drugiego jeziora. Nawet nam przez myśl nie przechodzi iść szerokim udeptanym traktem po prawej stronie akwenu, skaczemy więc po stromej i ledwie widocznej ścieżce po jego lewej stronie.. Miejscami obecne są niebezpieczne osuwiska, nabieramy więc wątpliwości czy wybraliśmy dobrą drogę. Nie jesteśmy jednak sami – w poszukiwaniu przygody tą drogą wybrał się również Aidos – młody Kazach pracujący w almatyńskim korpo, oraz wykładowca na tamtejszej politechnice. Wreszcie jest z kim porozmawiać po angielsku
:) Dzięki niemu czas mija nam szybko, nie decydujemy się również zawrócić – w końcu kierunek mniej więcej się zgadza, a każde jezioro da się obejść dookoła. Każde poza tymi zasilanymi rzekami
;) Na szczęście rzeka nie jest głęboka i również z nią dajemy sobie radę. Po dojściu do właściwej trasy żegnamy się z Aidosem i idziemy dalej. Nasze niefortunne zgubienie się kosztowało nas sporo czasu, zaczynam obawiać się czy zdołamy dojść do drugiego jeziora i wrócić przed zmrokiem. Jeśli nam się nie uda – utkniemy nad jeziorem, z dala od naszego namiotu który zostanie bezpiecznie zamknięty na noc w kasie (wszelkie samochody piknikowiczów obecne na parkingu znikną i będziemy zmuszeni 15km pokonać pieszo, fizycznie niemożliwe będzie więc zdążenie przed zamknięciem kas). Jak wiadomo desperackie czasy wymagają desperackich czynów, dlatego do drugiego jeziora postanawiamy.. wbiec
:) Nie mamy plecaków, jedynie sprzęt foto i zapasy jedzenia i wody, nie powinno to być aż takie trudne. Od napotkanych po drodze Belgów dowiadujemy się iż dojście na górę (tzn w jedną stronę) im zajęło 4h z plecakami. My wyznaczamy sobie limit – 2,5h w obie strony. Czas start! Czy taki szaleńczy wyścig mógł się zakończyć bez nieprzyjemnej przygody? Oczywiście że nie
;) Zagrożenie nadeszło jednak nie z tej strony z której się go spodziewaliśmy.
Cała trasa jest dobrze widoczna oraz łatwa. Aż do ostatniego odcinka który biegnie ostro pod górę. Podłoże jest tam z lekka wilgotne, dobrze że treki na wibramie pozwalają nam nie tracić przyczepności. Na szczyt docieramy zmęczeni, ale bez większych problemów. Docieramy tylko po to by się.. rozczarować. W LP drugie jezioro opisane jest jako najładniejsze. Nie mogę się zgodzić z tą opinią w żaden sposób. Jego urok ogranicza się do odosobnienia które można poczuć w tym miejscu – niewielu piknikowiczów decyduje się tu przybyć. Poza tym jezioro jak jezioro. Gdzie mu tam do chociażby Kaindy. (być może za dnia, przy lepszym oświetleniu ujawnia swój skryty urok, nam nie dane było go jednak poznać) Nad jeziorem decydujemy się na krótką przerwę regeneracyjną. Pijemy świeżo uzdatnioną wodę oraz jemy pierogi z mięsem. Nie biorąc pod uwagę faktu że mają już 2 dni, z czego jeden spędziły w 40-50 stopniach. Myślę że w tym momencie mogę spokojnie stwierdzić że nie były to najlepsze warunki do przechowywania mięsa. Żonie pierogi zwyczajnie śmierdzą, swój pieróg wyrzuca, ja jestem twardy i jem go do końca. Zaczynamy zbiegać na dół, czasu mamy niewiele. Twardy byłem przez następne 15min, aż nie pobladłem na twarzy i nie pogoniło mnie w krzaki. I tak mniej więcej wyglądała moja droga powrotna. Bieg, bieg w krzaki i dalszy bieg. I tak w kółko. Brzuch mniej tak boli że mam ochotę zwinąć się w kłębek. Ale trzeba biec. Motywacji dodaje fakt iż nasza apteczka z jej wszelkimi dobrodziejstwami również znajduje się w kasach biletowych. Gdy docieramy do parkingu wyprzedzamy grupę z przewodnikiem. Widząc jak jesteśmy zmęczeni i brudni (moja koszulka wręcz jest biała od wytrąconej z potu soli) przewodnicy śmieją się z nas. Do czasu aż im nie mówimy że właśnie udało nam się pokonać drogę w obie strony w mniej niż 3h – to skutecznie odbiera im mowę
;) Po drodze napotkaliśmy również jedną z ich zagubionych owieczek – turystę który odłączył się od grupy z powodu bólu kolana. Informujemy ich o tym. Jak się okaże dobre uczynki popłacają – w zamian podwożą nas autokarem do kas biletowych
:) Uff, są i plecaki. Elektrolity, loperamid, nospa – uzdrawiający koktajl stawia mnie na nogi. Mimo zapadającego zmroku łapiemy kolejne auta – najpierw do Saty, a potem rodzinę z dzieckiem jadącą aż do Almaty. To się nazywa fart! Tym samym wyrabiamy 120% normy naszego planu. Wysadzają nas na skrzyżowaniu skąd odchodzi droga w kierunku Kirgistanu, a na drogę dają gigantycznego arbuza. W sam raz kolacja dla osoby cierpiącej na problemy żołądkowe
;) Noc na pustyni (nawet tej stepowatej) ma swoje zalety – nigdzie nie spotkacie tak pięknego nieba idąc w nocy za potrzebą jak na pustyni
;) Poranki są wcale nie gorsze
:)
CDNAlpejski Karakol jak z bajki
Tego dnia pożegnaliśmy się z Kazachstanem, by udać się w prawdziwe góry, w piękny i jeszcze dość nieznany Tien-szan, a konkretnie do Kirgistanu, w okolice Karakol. Postanowiliśmy skorzystać z przejścia granicznego nieopodal Kegen, które otwarte jest tylko w sezonie letnim. Według wielu blogów praktycznie niemożliwe jest jego przekroczenie bez wynajęcia prywatnego transportu ze względu na brak komunikacji publicznej oraz znikomą ilość pojazdów przekraczających granicę które można by złapać na stopa. A jak wiadomo gdy słyszymy że coś jest prawie niemożliwe – musimy udowodnić że jest to nieprawda
:)
Do Kegen docieramy bez większych problemów, po drodze zatrzymując się jedynie by spróbować kumysu – jego smak nie podchodzi nam zupełnie. Problemem jest brak żywności, w którą w tak wczesnych godzinach porannych nie jesteśmy się w stanie wyposażyć. Wszystkie cafe czynne są dopiero od 10-11, podobnie lokalny bazar. Zadowalamy się więc zapasami wody i suchym chlebem z jogurtem z pobliskiego sklepu (nie ma to jak zimny prowiant od 3 dni
;) ). Dalej łapiemy stopa, ale jadącego tylko 10 km, do ostatniej wioski przed granicą. I tu rzeczywiście zaczynają się problemy. Samochodów jeździ bardzo niewiele, a gdy w końcu któryś się zatrzymuje robi to tylko po to by poinformować nas że czekamy na złej drodze – główna droga prowadzi do kolejnej wioski, a ta malutka gruntowa odbijająca w prawo to droga do granicy. Nią to dopiero jeździ mało kto! Dopiero po ok 3h łapiemy transport – ale za to jaki
:) Wypasiony SUV z przesympatyczną parą metali w środku. Na wyświetlaczu komputera pokładowego lecą kolejne koncerty, muzyka dudni z głośników ustawionych na full – jest klimat
:) Przejście graniczne mijamy bez większych problemów, choć w kolejce przychodzi nam odstać ok 20min – nie ze względu na duży ruch, ale ewidentną tymczasowość i niedostosowanie przejścia do obsługi jakiegokolwiek ruchu. Przekraczamy granicę i od razu znajdujemy się w innym świecie. Kazachów z nomadycznymi przodkami łączy tylko przeszłość, w Kirgistanie jest to wciąż sposób życia większości mieszkańców. Po drodze mijamy niezliczone stada koni oraz mobilne domy zaprzężone do nich. Wszędzie stoją też barcie. To właśnie one stanowią m.in cel naszych kierowców – zawsze gdy odwiedzają Kirgistan nakupują duże zapasy pysznego naturalnego miodu, zwłaszcza ich ulubionego gryczanego. Tym razem wybierają się nad północny brzeg jeziora Issyk, które w Kirgistanie uchodzi za lokalne morze – nie tylko ze względu na swój ogromny rozmiar i plaże, ale również niewielkie zasolenie akwenu. Wysadzają więc nas na rozstajach – nas droga prowadzi na południowy brzeg jeziora. Nie zdążamy nawet stanąć przy drodze by złapać stopa gdy przyjeżdża marszrutka do Karakol. Po upewnieniu się że kierowca przyjmie zapłatę w tenge wsiadamy do środka niewiele myśląc – szkoda czasu na stopowanie, nasz ambitny plan zakłada dzisiejszego dnia nocleg w górach.
Zanim jednak się w nie udamy, w Karakol musimy się dobrze do tej wyprawy przygotować. Zakłada ona ok 4-5 dni w górach, całość pod namiotami, raczej bez możliwości zakupienia gdziekolwiek jedzenia i poza pierwszymi dwoma dniami bez kontaktu z ludzkimi siedzibami. Po pierwsze próbujemy wyposażyć się w lokalną gotówkę czyli somy – co nie okazuje się łatwym zadaniem. Jest niedziela, w niedziele banki (całe dwa na miasteczko) są zamknięte. Dostajemy cynk że w centrum miasta stoją 3 bankomaty na zewnątrz placówek z których powinniśmy być w stanie skorzystać. Znów pudło. Pierwszy okazuje się być zepsuty, drugi podobnie jak ten zepsuty akceptuje same Visy (a my jak na nieszczęście mamy jedynie ze sobą MC). I gdy już porządnie wątpimy trzeci postanawia się nad nami zlitować – połyka moją kartę MC bez żadnych skrupułów
:) Drugi punkt przygotowań okazuje się bardziej prozaiczny – czas się porządnie najeść
:) Co prawda brzuch mnie lekko pobolewa, ale według zaleceń mądrych publikacji w przypadku zatruć pokarmowych powrót do normalnej diety można zacząć stosować już po 3-4h od rozpoczęcia nawadniania. Czy mądre publikacje zawiodły czy też zamówione potrawy okazały się zbyt ciężkostrawne – ciężko powiedzieć, faktem jest że w drodze do toalety do której już po kilkunastu minutach mnie goni niemal mdleje.. Oczywiście nie znaczy to że odpuścimy sobie wyjście w góry w celu zdobycia przełęczy na 3850 m n.p.m
;) Dlatego też ja kładę się wygodnie na ziemi przy marszrutkach które odchodzą spod bazaru Ak-Tilek (by ustać na nogach nie mam siły) a żona idzie na na bazar szukać prowiantu na najbliższe dni. Niestety brakuje jej wprawy w zdobywaniu aprowizacji przed takimi trekingami – jak się okaże jedzenia kupuje za mało.. Wsiadamy do marszrutki do Ak-Suu, której kierowca z miejsca nas oszukuje za samo bycie turystami. Marszrutka kosztować powinna 20somów, jednak od nas bierze 30 tłumacząc że ta konkretna wysadzi nas bliżej szlaku na Altyn Arshan, dlatego jest droższa. Oczywiście twierdzenie to okazuje się być wierutnym kłamstwem, szlak na Altyn Arshan odbija przed sanaturium Ak-Suu, a nie zanim – więc nie wiezie nas wcale dalej, a wręcz bliżej. Jednak w moim stanie nie jestem na siłach kłócić się o 1,2zł. Zadowalam się więc kilkoma niewybrednymi słowami rzuconymi pod jego adresem. Mamy ważniejszy problem – jest już po 15, czeka nas długa droga a ja czuję się fatalnie. Z początku próbuje być twardy i niosę swój plecak. Jednak kończy się to jak zwykle w takich sytuacjach. Mój cięższy o 2kg plecak po godzinie ląduje na plecach żony, mnie musi wystarczyć jej plecakiem, a i tak ledwo idę. Ale nie ma to tamto, zaciskamy zęby – plan zakłada wejście z 1800m na 3000m jeszcze tego dnia, z noclegiem już na pięknej górskiej hali Altyn Arshan.
Tu warto wstawić kilka słów wyjaśnienia jak wyglądał nasz plan trekingu. Postanowiliśmy trasę trekingową w okolicach Karakol przejść w odwrotnym kierunku niż polecają wszystkie blogi i przewodniki. Zakładają one najczęściej wejście doliną Karakol do jeziora Ala-Kul, wejście na przełęcz i zejście do doliny Altyn Arshan. My chcieliśmy przejść jednak dłuższy wariant trasy – przedłużony o Siedem Byków (Jeti-Öghüz), dolinę kwiatów (Kök-Jaiyk) i przełęcz Teleti. A że dalej nasza droga wiodła do Kochkor'u logicznym logistycznie wydawało nam się zakończyć treking przy Siedmiu Bykach – z nich mielibyśmy o kilkadziesiąt kilometrów bliżej na zachód niż kończąc przy sanatorium w Ak-Suu. Czemu był to kompletnie pomylony pomysł i dlaczego czasem nawet przewodniki mają rację dowiedzieliśmy się już następnego dnia
;)
Tymczasem idziemy włócząc się noga za nogą pod górę drogą która w okolicach ma miano najgorszej drogi świata. Miano może uzyskała trochę na wyrost, ale na pewno nie jest to droga którą mógłby przejechać samochód osobowy. W ogóle przejazd samochodem terenowym też nie wydaje się najlepszym rozwiązaniem – tempo jazdy zbliżone jest do tempa marszu
;) Dylematu czy warto by łapać stopa oszczędza nam fakt że w naszym kierunku przez całą trasę żaden samochód nie przejeżdża, nie mamy więc co łapać. Gdy zaczyna się ściemniać a my wciąż nie widzimy doliny lekko się podłamujemy. Od kierowcy jadącego w dół słyszymy jednak że zostało nam już niewiele, raptem 2h do celu. Wyjmujemy więc czołówki i idziemy dalej. Ja na szczęście czuję się odrobinę lepiej, zamieniamy się z żoną plecakami z powrotem. Problem stanowi natomiast brak możliwości uzupełnienia zapasów wody. Choć cała trasa biegnie przy rzece, jest ona bardzo wartka.
Relacja zapowiada się ciekawie. Też mnie ciągnie trochę na wschód, a zeszłoroczny Kijów tylko rozbudził tą potrzebę
;) Ale nie to jest najważniejsze, najważniejsze, że wreszcie ktoś rozumie, że pierwsze podróż po ślubie to wcale nie jest podróż poślubna, że nawet dłuższa wyprawa i w bardziej egoztyczne miejsce ( u mnie np. Singapur i Malezja) to ciągle też nie musi być wcale od razu podróż poślubna
:P Bo próbuję to niektórym tłumaczyć to słabo ogarniają. U mnie to podróż poślubna będzie przesunięta aż rok ze względu na konkretną porę w której chcieliśmy lecieć, a w którą z powodu... innych ślubów nie mogliśmy w tym roku zrealizować, bo 3 śluby bliskich osób + kawalerskie/panieńskie skutecznie nam wyłaczyły prawie 2 miesiące z życia i nie dało się tam 14 dniowego tripa wcisnąć. I w efekcie między ślubem, a podróżną poślubną już mam 4 inne wyjazdy zaplanowane i jeszcze 3 miesiące luźne to obłożenia. Także dobrze wiedzieć, że jednak to nie tylko nasze zboczenie, że podróż poślubna jest tam gdzie chcemy, a nie tam gdzie pierwsza podróż po ślubie się trafiła
;)
@kiewAd 1) Jeździłem, ale tylko w podróży, jako transfer z/na lotnisko. Nie poruszam się po mieście taksówkami, nawet jak są darmoweAd 2) Nie, nie przyszło mi do głowy nawet. Tak samo jak nie pomyślałem by robić zakupy na Piątej Alei
;) - która też jest kwintesencją NYAd 3) Kiedyś motywacja była czysto finansowa. Jako student nie miałem pieniędzy by przemieszczać się tym środkiem transportu, a zwłaszcza gdy szybko sobie przeliczyłem na ile cudownych i wspaniałych rzeczy związanych z podróżowaniem można by przeznaczyć oszczędzone w ten sposób pieniądze (w Warszawie 10zł nie starczy na krótką przejażdżka między klubami w centrum, w Indiach starczy na 600km podróży pociągiem). Ale w międzyczasie właśnie podróżując nabrałem przekonania że nie ma bardziej złodziejskiego zawodu na świecie. Niezależnie od ich narodowości i rejonu globu gdzie się znajdujesz, jeśli tylko wyglądasz im na turystę, taksówkarze będą próbowali Cię oszukać. Nieprzyjemne nagabywanie i osaczanie, sianie dezinformacji ("to daleko, to nie w tą stronę, tam się nie da dotrzeć bez taxi"), podawanie kilka-kilkanaście razy zawyżonych cen, zmowy cenowe itd itp. Na widok taksówki od razu włącza mi się agresja (wewnętrzna). I choć dziś już stać mnie na przejazd taksówkami, dwa powyższe powody nadal pozostają aktualne - zaoszczędzone pieniądze wolę wydać na podróże, a taksówkarze jak chcieli na jednym kursie zbudować dom dla rodziny tak chcą to robić nadal, wkurzając mnie niezmiernie
;)Oczywiście nie znaczy to że nigdy nie korzystam z taksówek, czasami naprawdę nie ma innego wyboru, ale jeśli istnieją tylko alternatywy to ich szukam
podobnie jak inni, którzy wcześniej pisali, też wybieramy sie za tydzień do Kirgistanu i chcielibyśmy kolegę zmobilizować do napisania dalszej części jak oczywiście wrócił już szczęśliwie do domu, pozdrawiamy
Hej, pisałem w końcu sierpnia prosząc o relację z Kirgistanu, nasz wyjazd był we wrześniu i też poszliśmy nad jezioro drugą stroną, nistety nie dotarliśmy do przełęczy z powodu ciągłych opadów gradu, a napotkani turysci mówili nam o śniegu i błocie na podejściu pod przełęcz, kąpiel mieliśmy po 200 somów od osoby z braku wiedzy o bezpłatnych basenach, bus dokładniej z i do miejscowości Tieplokliuczenka w międzyczasie zdrożał do 25 somów i kierowca też chciał dodatkowo za bagaż ale w końcu machnął ręką i nie dopłacaliśmy, pozdrawiam i czekam na dalszą relację
Kosztorys obejmujący królewski obiad za 10zeta to drobna pomyłka.Spędziłem 2 tygodnie w Kazachstanie i takiego cuda się nie doszukałem.W Almaty stołowałem się przez parę dzionków w rejonie Zielonego Bazaru i za dwudaniowy obiad z napojem płaciłem ok.1000tenge.Za odpowiednik 10zeta to paszalejemy ale w Saty lub innym kurorcie.Podobne wątpliwości mam co do cen noclegów , w tym przypadku zawyżone moim zdaniem.Jedynka w Yes hostel to wydatek rzędu - 1500tenge , przyzwoity Turkistan Hotel(naprzeciw bazaru) - 3000tenge.
No cóż - paragonów za obiady przedstawiać na forum nie będę, bo ich nie mam
;) Ale mogę tylko napisać że okolice Zielonego Bazaru najtańsze do stołowania nie są (przekąski kupimy bardzo tanio, już od kilkudziesięciu tenge, ale taniego miejsca na normalny obiad tam nie widziałem). Natomiast właśnie w opisanym przez Ciebie hotelu Turkestan nocowałem - i płaciłem 6500 tenge, a nie 3000
;) (a raczej zapłaciłem a pieniądze zwrócił mi booking.com gdyż nocleg był w ramach uznania błędu cenowego w innym obiekcie który nie chciał mnie przenocować gdy okazało się że wystawił nocleg z błędną ceną).
Washington napisał:Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). A ja czytałem, że to prawdziwi policjanci. Jak pójdziesz na komisariat to wszyscy Cię tam naciągną. Jak pójdziesz do ambasady (polskiej akurat tam chyba nie ma) to urzędnicy miejscowi też Cię skroją. Słabo to wygląda.
como napisał:Washington napisał:Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). A ja czytałem, że to prawdziwi policjanci. Jak pójdziesz na komisariat to wszyscy Cię tam naciągną. Jak pójdziesz do ambasady (polskiej akurat tam chyba nie ma) to urzędnicy miejscowi też Cię skroją. Słabo to wygląda.czyli nikt nadal nie wie czy oni ram sa real or fake
Relacja fantastyczna, jest moją inspiracją na czerwcowy wyjazd.Washington mieliście jakąś mapę Kazachstanu czy Kirgistanu? Trudno mi sobie wyobrazić taki trekking bez żadnej porządnej mapy.
Mapy mielismy, ale porzadnymi bym ich nie nazwal;) z neta/przewodnikow, bardziej pogladowe - za to wszystkie treki mielismy opracowane opisowo (przy jakim elemencie topograficznym skrecic, ile do kolejnego itd) - imho przy trzymaniu sie szlakow to wystarczaWysłane z mojego JY-G4S przy użyciu Tapatalka
radzio666 napisał:como napisał:Washington napisał:Czytaliśmy że w Biszkeku grasują złodzieje przebrani za fałszywych policjantów którzy domagają się od turystów pokazania paszportów (jak taka sytuacja się kończy możecie się domyślić). A ja czytałem, że to prawdziwi policjanci. Jak pójdziesz na komisariat to wszyscy Cię tam naciągną. Jak pójdziesz do ambasady (polskiej akurat tam chyba nie ma) to urzędnicy miejscowi też Cię skroją. Słabo to wygląda.czyli nikt nadal nie wie czy oni tam sa real or fakeBTWrelacja - rewelacyjna
8-)
8-)
8-)też o nich czytaliśmy, ale nikt nie zaczepiał, nawet na Osz Bazar (w Biszkeku).Relacja jak zawsze kapitalna. Mam wrażenie, że moje podróże są "śladami Washingtona"
:D
lukasz0207 napisał:Relacja fantastyczna, jest moją inspiracją na czerwcowy wyjazd.Washington mieliście jakąś mapę Kazachstanu czy Kirgistanu? Trudno mi sobie wyobrazić taki trekking bez żadnej porządnej mapy.Ja polecam apkę na Androida https://play.google.com/store/apps/deta ... tmaps.freeWszelkie ścieżki czerwonoarmiści narysowali. Wysłane z mojego HUAWEI VNS-L21 przy użyciu Tapatalka
Do Azji centralnej zagnało nas nieco z przypadku – szalejąca cena hrywny sprawiła że lotu z Lwowa do Almaty nie dało się nie kupić :) A że w tym rejonie świata nas jeszcze nie było i nie jest on za bardzo turystyczny (czego nie lubimy wielce) – długo się nie zastanawialiśmy :)
Niestety piękne studenckie czasy się już dla nas skończyły, więc i w podróż nie mogliśmy udać się na długo. Z dojazdami/dolotami mogliśmy poświęcić na tą wyprawę raptem 2tyg. Słowo "wyprawę" używam nieco na wyrost, ale nasze (no w zasadzie moje) plany zmierzały właśnie w tym kierunku – trekingi po górach pod 4000m, namiot na plecach, wolność :)
Żona nie była do tej pory na Ukrainie, a i codzienne piesze wędrówki z plecakiem niezbyt jej się uśmiechały, dlatego po zapoznaniu się z dostępnymi na miejscu atrakcjami, drogą konsensusu wyjazd podzieliliśmy w następujących proporcjach: 4 dni Ukraina, 4 dni Kazachstan, 6 dni Kirgistan.
Jeśli chcecie więc przeczytać parę słów o tym jeszcze stosunkowo nieznanym regionie Azji – zapraszam do relacji :)
Wstęp czyli u naszych sąsiadów
Do Lwowa dotrzeć tanim kosztem się da, ale tanio i wygodnie – niezbyt. Najbardziej optymalną opcją wydał mi się lot z Warszawy do Rzeszowa krajowym przewoźnikiem, dalej do Przemyśla i na koniec po przekroczeniu granicy marszrutką do Lwowa. O tym jak beznadziejnym zadaniem jest wydostanie się z lotniska RZE w weekend po porannym przylocie Lotu jest cały osobny wątek na forum (podchwytliwie zatytułowany "[RZE] lotnisko Rzeszów Jasionka <-> miasto" co mogłoby sugerować że jakieś opcje transportu jednak istnieją). Na szczęście stopa z drogi przy lotnisku złapać jest dość łatwo, więc już po 5min jechaliśmy w stronę Rzeszowa. Tam mieliśmy złapać autobus do Przemyśla z dworca PKS, ale po wizycie w kasie okazało się że ten dość luźno trzyma się on rozkładu, bo trasę swoją zaczyna gdzie indziej, więc koniec końców pojechaliśmy pociągiem. Następnie przesiadka w minibusa spod dworca jadącego do przejścia granicznego i już jesteśmy po drugiej stronie. Ostatni raz na Ukrainie byłem ponad 6 lat temu i zapamiętałem raczej dantejskie sceny z przejścia w Medyce (grube babuszki pchające się z ceratowymi torbami, bardziej przemieszczające się odepchnięciami łokci niż poruszając nogami), ale tym razem było bardzo sprawnie i spokojnie. Za granicą standardowo – oferty okazyjnego transportu do Lwowa za jedyne 100zł od osoby ;) Nie dziękuję, wybiorę marszrutkę za 34uah (w chwili mojego pobytu 10 hrywien kosztowało 1,8zł). Dwie godziny jazdy i jesteśmy na miejscu. Nocleg mieliśmy za (pół)darmo w hotelu Reikartz Dworzec z jednej z forumowych okazji z TS. Do wykorzystania na miejscu zaś 3 dni błogiego, nieśpiesznego zwiedzania przerywanego licznymi kulinarnymi pauzami. Witamy we Lwowie!
Jako że o Lwowie napisano bardzo wiele słów, ograniczę się tylko do paru zdjęć i wrażeń.
W dość smutnej ukraińskiej rzeczywistości to polskie miasto rozkwita :) Chłonąc wrażenia wszystkimi zmysłami człowiek bezwiednie zaczyna nucić pod nosem "Tylko we Lwowie" :)
(aczkolwiek i tak nie ma lepszej piosenki niż "Panna Franciszka")
Pierwszego dnia, którego zwiedzaliśmy okolice starego miasta, było dodatkowo święto Pawła i Piotra, więc ludzi na ulicach było wyjątkowo wiele. Batiarów można było spotkać co krok.
Liczne atrakcje które można zobaczyć (Sobor św. Jura, Uniwersytet Lwowski, Operę, Katedrę Ormiańską, Katedrę Łacińską, rynek, targ staroci pod Arsenałem Królewskim, Wysoki Zamek z jego punktem widokowym) są i tak niczym w porównaniu z samą atmosferą panującą w mieście
i jego przepyszną kuchnią
w klimatycznych knajpkach.
Drugiego dnia postanowiliśmy pojechać do (wydawało by się) niedalekiego Klewania, by zobaczyć słynny Tunel Miłości. 230 km, to rzut beretem, maks trzy godzinki i będziemy na miejscu. Wychodząc z tego założenia zebraliśmy się z hotelu dopiero po 12 (a co, jesteśmy na wakacjach, można sobie pospać). Zamierzaliśmy dostać się najpierw do Równego, a potem przesiąść się w marszrutkę. Okazało się, że żadne busiki nie odjeżdżają spod dworca kolejowego, ale za 20min będzie elektriczka. No i super. Kupiliśmy bilet, wsiedliśmy do pociągu i nawet przez myśl nie przeszło nam zapytać się jak długo jedzie on te 200km. Na nasze nieszczęście nie mieliśmy długo pozostać w błogiej nieświadomości, bo obok nas siedział lekko podchmielony i bardzo gadatliwy Ukrainiec, pan Paweł. Swój stan tłumaczył tym że wczoraj było jego święto i jest jeszcze w nastroju świątecznym ;) Oprócz całego życiorysu (że 5 lat był w wojsku, 5 lat w więzieniu, a i w Polsce też był, ale potrącił prostytutkę i musiał uciekać) dowiedzieliśmy się od niego że do Równego dojedziemy za.. 5h!!! Jako że nie uznaliśmy go za pewne źródło informacji zweryfikowaliśmy czas przyjazdu u innych współpasażerów, ale niestety nikt nie chciał podać nam innej odpowiedzi.. ;) Ok.. trochę nie przemyśleliśmy tematu. Teraz ważne tylko by zdążyć przed zmrokiem, bo cały wysiłek pójdzie na marne. Na szczęście marszrutki do Klewania odjeżdżają spod dworca kolejowego co 15min (co innego że te 20km jadą 40min ;) ). Dodatkowo kierowca po zapytaniu się o Tunel Kochania wiedział o jakie miejsce chodzi i wysadził nas w dobrym miejscu, w odległości 15 minut spacerem od tej niezwykłej atrakcji.
Co kryje się pod romantyczną nazwą Tunelu Miłości? Do pobliskiej fabryki biegnie przez las pojedyńcza linia torów kolejowych. Jako że linią rzadko kiedy kursują pociągi, matka natura szczelnie otuliła przejazd zielenią, pozostawiając jedynie wąski tunel przez który przeciskają się co jakiś czas kolejki. Całość dzięki temu robi naprawdę duże wrażenie.
Podobo życzenia wypowiedziane w tym miejscu przez zakochanych się spełniają :) Bujając w obłokach nie należy jednak zapominać że co jakiś czas torami przejeżdża pociąg.
W Tunelu Miłości jest pięknie ale komary kąsają jak diabli ;) Dlatego też po krótkim spacerze i narobieniu wielu romantycznych zdjęć które nie nadają się do relacji ;) szybko udaliśmy się w drogę powrotną. Mając w pamięci nasz dojazd zacząłem się martwić o powrót, powoli zaczynało się ściemniać. Choć do Klewania marszrutki jechały jedna za drugą co kilkanaście minut – z powrotem jak na złość nie chciała ani jedna. Dlatego też doszliśmy do głównej drogi i do Równego dojechaliśmy stopem. Tam dylemat – stopować czy znów zdać się na łaskę koszmarnie powolnego transportu publicznego. Stopowanie po nocy ani nie jest łatwe, ani przyjemne, więc zdecydowaliśmy się na opcję dłuższą, ale pewniejszą. (tak nam się wydawało) Tymczasem pierwszy pociąg powrotny odjeżdżał do Lwowa o.. 2 w nocy. Pozostało nam sprawdzenie autobusów. Tu lepiej. Przed 23 powinien przyjechać autobus. Ale jadący z Kijowa, nie wiadomo czy będzie miał miejsca by nas zabrać :D A im bliżej przyjazdu, tym zbierała się większa kolejka chętnych. Po przyjeździe pojazdu zaczęły się przepychanki godne przejścia granicznego. Jak się okazało – zupełnie niepotrzebne, miejsca ledwo bo ledwo, ale starczyło dla wszystkich. Do Lwowa docieramy umordowani przed 3 w nocy. A bus oczywiście zatrzymał się na dworcu na obrzeżach miasta. No to super, jeszcze taxę trzeba będzie brać (co jest wbrew moim życiowym zasadom i na samą myśl cierpiałem wielce). I kiedy żona już szła wziąć taryfę – przyjechała nocna marszrutka :) Takim to sposobem dowiedzieliśmy się, że Lwów pod tym względem nie ustępuje europejskim miastom, choć szczerze mówiąc nigdzie nie czytałem by posiadał tą formę komunikacji miejskiej.
Ostatniego dnia w Lwowie postanawiamy ponownie się relaksować. A więc spacer po Cmentarzu Łyczakowskim z obowiązkową wizytą u naszych Orląt, a potem fooding i pyszne lwowskie piwa. Korzystamy z życia, mając świadomość, że już za dwa dni tempo naszej podróży ulegnie zwielokrotnieniu, a o pysznym jedzeniu będziemy marzyć na górskich szlakach zapijając suchy chleb wodą z górskiego strumienia.
Wylot do Kijowa mamy o 7 rano. Według wszelkich dostępnych w sieci informacji dotrzeć o tej godzinie na lotnisko można tylko taksówką. Jednak po odkryciu nocnych marszrutek postanawiamy pójść dalej tym tropem i w informacji turystycznej dopytujemy się o nie. Na początku pani twierdzi że żadna nocna na lotnisko nie jeździ, jednak poproszona przez nas o sprawdzenie ich tras zdziwiona odkrywa, że ta o numerze 2H (14uah, 15min jazdy) przejeżdża w odległości 10 minutowego spaceru od lotniska. Tym sposobem po raz kolejny ratuję się przed złamaniem zasady niejeżdżenia taksówką ;)
W Kijowie czasu mamy sporo, 11h. Starczy na zwiedzenie głównych miejskich atrakcji. Lotnisko Borispol co prawda położone jest prawie 30km od miasta, ale do centrum można dojechać z niego w niespełna godzinę (autobus 322 do metra Kharkivska kosztuje 35uah, jedzie zaś 20min; potem metrem jedzie się ok 40min za żeton wart 4uah). Choć bagaże nadaliśmy bezpośrednio do Almaty, nasze podręczne zostawiamy w wynajętym (za darmo, kapryśne kody z jednego z popularnych OTA) apartamencie. Tracimy przez to ponad godzinę czasu, niestety nie umówiliśmy się dobrze na odbiór kluczy.
Kijów nie jest już tak klimatyczny jak Lwów, gdzie można by się zapomnieć i myśleć że zostało się przeniesionym w lata dwudzieste. To duże, nowoczesne miasto. Ale pełne pięknych cerkwi – jest co zwiedzać.
Zaczynamy od historycznej bramy miejskiej, Złotych Wrót
spod których idziemy do wpisanego na listę światowego dziedzictwa UNESCO Soboru Mądrości Bożej
by przejść do pobliskiej Cerkwi św. Andrzeja
i wrócić z powrotem do Klasztoru św. Michała.
Wszystkie te zabytki są położone tuż obok siebie, między nimi stoi zaś Chmielnicki.
Obowiązkowo trzeba odwiedzić też pobliski Majdan. Który współcześnie nie przypomina wcale rewolucyjnych obrazów z telewizji, jest raczej po prostu centralnym miejskim place, miejscem spotkań.
Oczywiście po okolicy kręci się też trochę "weteranów" ze wschodu, zbierając pieniądze na działania wojenne. Ale gdzie Kijów a gdzie Donbas, tu jest wyjątkowo spokojnie.
Na ten dzień mieliśmy zaplanowaną również wizytę w Ławrze Peczerskiej, kompleksie świątynnym zbudowanym wokół klasztornych jaskiń, drugim kijowskim miejscu wpisanym na listę UNESCO. Jednak wczesna godzina odlotu (na marszrutkę musieliśmy wyjść 4:30!) robi swoje, zamiast tego udajemy się na drzemkę do hotelu. Ławrę zwiedzimy w drodze powrotnej. Na lotnisko przyjeżdżamy trochę wcześniej, zachęceni pozytywnymi opiniami o saloniku na kijowskim lotnisku. Mogę je potwierdzić, obiad serwują całkiem smaczny, zwłaszcza grillowane warzywa. Niestety to nasz ostatni kontakt z luksusem. Czekał nas bowiem lot UIA. Który mogę porównać tylko do przejazdu marszrutką.
Na system pokładowej rozrywki nie liczyłem, o tym że jedyny bezpłatny napój do obiadu to woda lub herbata również czytałem wcześniej, ale klimatyzacja to mogłaby działać :/ Pocąc się niemiłosiernie proszę kilka razy obsługę o interwencję, niestety bezskutecznie. Większy komfort odczuwałem jadąc z Szegini do Lwowa – w marszrutce przynajmniej dało otworzyć się co któreś okno.. Po długich i męczących 6 godzinach lotu docieramy do celu i lądujemy w Almaty.
CDNSpecjalna przepustka? Nie ma problemu
Formalności i kontrole nie zajmują dużo czasu. Szybka wypłata pieniędzy z bankomatu i jesteśmy gotowi skierować się do hotelu. Na szczęście lotnisko jest dobrze skomunikowane z miastem kilkoma publicznymi autobusami. My czekamy na ten o numerze 79 – dojedziemy nim pod dworzec autobusowy Sayakhat z którego do hotelu mamy dosłownie kilka kroków. Nasze pierwsze wrażenia po wyjściu z terminala? Będzie gorąco (jest 5 rano a zaczynam się pocić, a raczej nie kończę po felernym locie UIA) i azjatycko - zasady ruchu drogowego nie są mocną stroną kazachskich kierowców. Zgodnie jednak z radzieckim dziedzictwem są nią dobre samochody – spod lotniska ludzi odbierają same wypasione auta. My zostajemy na ławeczce przystanku autobusowego z starszą panią, która po usłyszeniu że jesteśmy pierwszy raz z tych rejonach śmieje się i mówi że będzie "ciekawie", cokolwiek by to nie znaczyło. Czyżbym popełnił błąd nie zabierając stroju Borata?
W autobusie nie jesteśmy w stanie zapłacić za przejazd, nikt nie ma rozmienić dużych nominałów które wypłacił nam bankomat – nie stanowi to jednak problemu dla kierowcy. Choć początkowo jazda do miasta przebiega "drogami" których nie powstydziły by się najmniejsze wioski na końcu świata, im bardziej się zbliżamy do centrum tym bardziej robi się europejsko. Gdyby nie lekko mongoidalne rysy twarzy części osób na ulicach nie dało by się poznać że znaleźliśmy się w centrum Azji!
Do hotelu przyjeżdżamy jedynie na chwilę, by zostawić bagaże i się odświeżyć. Jesteśmy umordowani po podróży ale nasz dzisiejszy plan (i w zasadzie plan na całą wycieczkę) nie zakłada odpoczynku i jest ambitny – odwiedzimy dziś Wielkie Almatyńskie Jezioro. Położone na wysokości 2511 m n.p.m. znajduje się ono w parku narodowym Ile Alatau na obrzeżach miasta. Nie leży ono daleko, a do samego parku narodowego można dotrzeć komunikacją publiczną. Niestety jedynie do skrzyżowania GES-2, które od jeziora dzieli 15km drogi pod górę. A z góry jak wiadomo trzeba jeszcze zejść. Jakby nie patrzeć – 30km marszu. Dużo. My jesteśmy jednak optymistami, liczymy na podwózkę – w letnie popołudnia jezioro to stanowi dość popularne miejsce piknikowe dla Kazachów spragnionych odrobiny górskiej ochłody. Nasz optymizm jak najbardziej był uzasadniony – choć z pod Parku Prezydenckiego złapanie stopa nie jest możliwe ze względu na ekstremalnie wysokie stężenie prywatnych taksówkarzy (wiedzą że autobus rzadko kursuje), w samym parku narodowym łapiemy stopa już po 30min marszu :) Całe szczęście, droga wije się i wije, a my przed oczami mamy pokonywanie jej w 35 stopniowym upale. Mimo znacznej wysokości słońce grzeje nieubłaganie. I gdy już prawie widzimy jezioro – problem. Na drodze stoi barykada z żołnierzami. Kazachowie mogą jechać dalej, ale my musimy wysiąść. Okazuje się że wkraczamy do strefy przygranicznej (co wiedzieliśmy) i by pojechać dalej obcokrajowcy muszą uzyskać specjalną przepustkę w Almaty (o tym już nie wiedzieliśmy). Bez przepustki – nie da rady, nie pomogą prośby ni groźby.. No nie, być tak blisko (dosłownie 100-200m od) i nie zobaczyć jeziora?! Żona zaczyna się mocno denerwować, by je zobaczyć zrezygnowała z odespania lotu. A że zdenerwowana żona to nic dobrego nie muszę Was zapewne przekonywać. Dlatego szybko mi się przypomina że jesteśmy przecież w Kazachstanie :) "A czy taką specjalną przepustkę dało by się dostać poza Almaty? Np u Was?" "No dało by się, dało" :D Tym oto sposobem po minucie drobnych negocjacji za kwotę 1000T uzyskujemy "przepustkę" (i jednocześnie wręczamy naszą pierwszą łapówkę w życiu ;) ). Żołnierze są na tyle mili, że nawet wpisują nam w telefonie notatkę po kazachsku którą w razie kłopotów z innymi granicznikami mamy im pokazać – nasza nowo zakupiona "przepustka" pozwoli nam uniknąć kolejnych opłat i zapewni wstęp tam gdzie mógłby czekać na nas tzw. problem :D
Tym samym bez przeszkód możemy przystąpić do cieszenia oka jeziorem i otaczającymi je czterotysięcznikami :)
Otoczenie jest piękne ale z barwą wody nie mamy szczęścia – podobno zazwyczaj jest ona turkusowa, zależy zaś w głównej mierze od pogody i ilości pyłów dostających się do wody z pobliskich lodowców.
Jako że dotarcie nad jezioro poszło nam wyjątkowo sprawnie – trzeba korzystać i wspinać się dalej. Kolejny cel – obserwatorium kosmiczne (2750m n.p.m.), posiadające drugi największy teleskop za czasów Związku Radzieckiego. Do pokonania raptem kawałek – 2km. My nie przechodzimy nawet 100m i znów jesteśmy.. w tym samym aucie z tym samym kierowcą ;) Niestety koło obserwatorium swój obóz szkoleniowy rozbili żołnierze, nie da się więc go zwiedzić. Ani fotografować, ale wykorzystując chwilę nieuwagi nie mogę sobie odmówić zdjęcia – w końcu mamy specjalne przepustki :P
Które zresztą okazują się pomocne, inaczej musieli byśmy zawrócić. Jako że obserwatorium jest zamknięte – kierowca decyduje się pojechać dalej, do opuszczonej stacji badawczej kosmonautów :) Po 6km docieramy na przełęcz Zhusalykezen (3336m n.p.m!), gdzie witają nas rdzewiejące dziwne budynki, silosy i pojazdy, a wszystko to w otoczeniu kilkutysięczników!
Po prostu miazga, czuję się jak w scenariuszu jakiegoś horroru. Kazachowie nie czują tego klimatu (może mają go poza Almaty na co dzień :P ?) i nie wychodząc z auta zostawiają nas samych w tym niezwykłym otoczeniu.
Naszą uwagę przykuwają miniaturowe blaszane, hmm, domki? Jest ich co najmniej kilkadziesiąt. Czyżby to był tajny projekt wyhodowania mikro astronauty? (przemyślcie to – same oszczędności – mniejsze zużycie tlenu, wody, żywności, łatwiej dotrze w trudniej dostępne zakamarki pojazdów kosmicznych w razie awarii, a i paliwa trochę się zaoszczędzi wynosząc go na orbitę :P )
Nasze rozmyślania przerywa napotkanie pary z dzieckiem, których bez chwili wahania pytamy się czy możemy z nimi wrócić do Almaty. Możemy – uratowani! (23km w dół to nadal 23km do pokonania ;) ) W ten sposób poznajemy instruktora wojskowego alpinizmu – przez ostatnie dwa tygodnie gonił tutejszych żołnierzy codziennie z obozu na wspinaczki na pobliskie szczyty. Teraz ma krótki urlop, przyjechała więc do niego żona z dzieckiem i oprowadza ich po terenach gdzie na co dzień pracuje. Tłumaczy nam że owe miniaturowe "domki" są tak naprawdę detektorami promieniowania kosmicznego – cóż, byliśmy blisko :P Dzieli się z nami poradami na temat wspinaczki w górach Tienszan (okazuje się np. że wysokość wysokości nierówna – tutejsze góry charakteryzują się na tej samej wysokości nieco mniejszą zawartością tlenu w porównaniu z np. Himalajami – może być nam nieco ciężej z aklimatyzacją). Po czym zaprasza na spacer po Parku Prezydenta – mieszka tuż obok, i jest to jego ulubione miejsce spacerowe, koniecznie musimy je więc z nim zobaczyć. Jako że rozmawia się z nimi bardzo przyjemnie z chęcią wybieramy się do tego ogromnego zielonego, choć nieco bezdrzewnego terenu. Jak słyszymy niegdyś drzew było tu pod dostatkiem – a dokładniej sadów jabłoni. Stąd wzięła się nazwa Almaty – matka jabłek (albo jakoś tak, nasz rosyjski nie jest najlepszy, mogliśmy coś przekręcić :P). Teraz mamy tam za to fontannę z codziennym pokazem światło dźwięk czy ogród japoński ;)
I choć czas mija nam bardzo przyjemnie – jest 45 stopni, nie ma cienia, a my jeszcze nic a nic nie spaliśmy. Zdecydowanie czas udać się do hotelu. Zwiedzanie samego Almaty ograniczamy do minimum, a nie eliminujemy jedynie z tego względu że przez park Panfilov z jego drewnianą katedrą Zenkov
jest nam po prostu po drodze ;) Park ten podobno jest jednym z ulubionych miejsc spacerowych almatyńczyków (prawdopodobnie dzięki centralnej lokalizacji, nie wyróżnia się bowiem niczym specjalnym). Dodajmy do tego Centralny Meczet (jeden z największych w kraju)
i w zasadzie wszelkie ważne miejsca w mieście odwiedziliśmy ;) Kazachstanu nie odwiedza się bowiem dla zabytków – tu jedzie się by obcować z przyrodą :) I z tą myślą kładziemy się przed 18nastą – jutro czeka nas kolejny długi dzień.
Kilka informacji praktycznych
Do Kazachstanu niestety polscy obywatele cały czas potrzebują wizy. Były plany, ba, deklaracje, zniesienia wiz od tych wakacji – niestety póki co na deklaracji kazachskiego prezydenta się skończyło. Proces wyrabiania wizy jest czystą formalnością, nawet w przypadku wiz dwukrotnych (nie trzeba żadnych zaproszeń mimo że na stronie ambasady wyczytamy inaczej). Tylko swoje kosztuje – dwukrotna wiza turystyczna to koszt 50E (i jest paradoksalnie tańszą opcją niż dwukrotna wiza tranzytowa).
Walutą kazachską jest tenge. Łatwo przeliczyć je na złotówki – 100T to 2zł.
Z Lotniska do miasta jeździ kilka autobusów miejskich, wszystkie kosztują po 80T. Zakupu biletów dokonuje się w autobusie - w zależności od linii w automacie przyjmującym tylko monety bądź u sprzedawcy (nie kierowcy), podczas wycsiadania. Przystanek linii 79 znajduje się tuż po wyjściu z terminala po prawej stronie. Kilka kolejnych linii autobusowych przystanek swój ma 100-200m za wyjściem z lotniska. Pierwszy autobus z lotniska odjeżdża o 5:30/6:00 (taki dziwny zapis znajduje się na rozkładzie; w naszym wypadku chodziło chyba o średnią z tych dwóch godzin bo przyjechał o 05:45 ;) )
Do parku narodowego Ile Alatau w którym znajduje się wielkie Almatyńskie Jezioro możemy dotrzeć komunikacją publiczną. Najpierw należy podjechać do Pierwszego Prezydenckiego Parku autobusem nr 63 (np z Furmanov ulicy), potem zaś przesiąść się w bus 28 (kursuje od 7 do 19 mniej więcej co godzinę) – wysiadamy na samym końcu, na tak zwanym GES-2 (dalej musimy zdać się na nasze stopowe szczęście bądź nogi ;) ). Całkiem możliwe że kierowca nie zatrzyma się przy wjeździe do parku parodowego, dzięki czemu nie zostanie od nas pobrana opłata za wstęp wynosząca 373T. Jeśli chcecie stopować w Kazachstanie – zawsze warto na wstępie zaznaczyć że nie macie pieniędzy i że chodzi Wam o "paputki". Unikniecie w ten sposób nieporozumień. W Kazachstanie bardzo popularne są nie tylko dzielone taksówki, ale nawet bardziej – podwożenie za pieniądze przez prywatne osoby (czyli tzw. car pooling). Na wylocie dowolnego większego miasteczka na pewno spotkacie osoby zatrzymujące samochody (gest do tego służący – wyciągnięta ręka z dłonią z rozprostowanymi palcami, lekko skierowana do dołu). Jeśli nie chcecie stopować bądź nie macie szczęścia – pozostaje Wam pokonanie tych 15km do jeziora pieszo – co powinno zając ok 4h. Droga jest bardzo prosta, możliwy jest w zasadzie jeden skrót – obok GES 1 pojawia się wielka metalowa rura trawersująca zbocza, wzdłuż której można iść aż do jeziora (zaczyna się mniej więcej w połowie trasy, do pokonania są jeszcze 2h wspinaczki). Obserwatorium położone jest ok 2km dalej, dotrzemy do niego w ok 40min pieszo. Gdy nie służy za obóz dla żołnieży zwiedzić je można płacąc pracownikowi 1000T za co zostaniemy oprowadzeni. Jeśli starczy siły kolejne 6km dalej jest Kosmostantsia – na pokonanie tego dystansu pieszo należy liczyć ok 2,5h. A potem to już tylko trasy dla zaaklimatyzowanych osób, na pewno nie na pierwszy dzień - 2km na północ Pik Bolshoe Almatinsky (3681m n.p.m.) lub 2km na południe Pik Turist (3954m n.p.m.).
CDNPodwodny las oraz (prawie że) Wielki Kanion
Kolejnego dnia mieliśmy zakosztować całej rozciągłości geograficznych doznań Kazachstanu – za dnia spalić się na pustynnym stepie by wieczorem drżeć z zimna w namiocie rozbitym w górach. Najpierw jednak musieliśmy wydostać się z Almaty, co okazało się trudniejszym zadaniem niż sądziliśmy.
W internecie oraz przewodniku LP można natrafić na informację iż z dworca Sayakhat o 7 rano odchodzi autobus do Kegen. Gdy na dworcu naganiacze zaprzeczali istnieniu takowego połączenia jedynie uśmiechnęliśmy się sceptycznie i ruszyliśmy pewnym krokiem do kas biletowych. Niestety gdy w kasach sytuacja się powtórzyła nasze miny nieco zrzedły. Oczywiście tak łatwo się nie poddaliśmy, ale dość powiedzieć że tym razem wyjątkowo zapewnienia taxsówkarzy o nieistniejącym autobusie się potwierdziły. Czy w związku z tym byliśmy zmuszeni nagiąć swoje zasady i wynająć prywatny transport? Bynajmniej. Naszą uwagę przykuły stojące na rogu skrzyżowania poza dworcem marszrutki – okazało się że kursują one do pobliskich wiosek, w tym tych położonych na wschód od Almaty. My wybraliśmy tą jadącą do Akshiy. Choć marszrutki te odjeżdżają po zapełnieniu się, na komplet pasażerów nie czekaliśmy dłużej niż kilka minut. Wydostawszy się z miejskiej aglomeracji zaczęliśmy łapać stopa. Szło nam dość ciężko, wszyscy zatrzymujący się oczekiwali pieniędzy za podwiezienie. Jako że plan dnia mieliśmy dość napięty, a w budżecie podróżnym niewykorzystane środki na busa którego nie było, stwierdziliśmy że nie będziemy wybrzydzać – za 200T od osoby zagwarantowaliśmy sobie podwózkę aż zjazdu do kanionu Szaryńskiego. Zjazdu to nieco za wiele powiedziane – ot piaszczysta droga pośrodku niczego, ciągnąca się aż po horyzont wśród suchych trawiastych stepów.
Z nieba leje się żar. Termometr skryty gdzieś w cieniu pokazałby co najmniej 40+ stopni, ale jedyny cień w okolicy był tym rzucanym przez nasze sylwetki. Tymczasem przed nami stało nielada wyzwanie – pokonanie 10km do wejścia do parku narodowego, a potem jeszcze 3km do Doliny Zamków, stanowiącej cel naszej wycieczki. Wokół nie ma żywego ducha, na autostop nie możemy więc liczyć. Zaczynamy powolną mordęgę. Pot leje się z nas hektolitrami, nasze zapasy wody zaś nikną w oczach. Plecaki ciążą niemiłosiernie. W zasadzie nie było powodu byśmy taszczyli je ze sobą, ale nie mamy ich gdzie zostawić – żadnych większych kamieni, krzewów bądź choćby niewielkiej rozpadliny by móc je bezpiecznie ukryć. To byłby dopiero numer – zostać okradzionym na pustyni ;) Pierwszy większy krzak znajdujemy mniej więcej w połowie drogi – uratowani! Tylko jak oznaczyć to miejsce byśmy mogli odnazeźć nasz dobytek po powrocie? Układamy niepozorny kopczyk z kamieni. Jak się później okaże – nieco zbyt niepozorny, prawie go nie zauważyliśmy wracając ;) Dalej wędrówka idzie nam zdecydowanie łatwiej. Gdy już prawie dochodzimy do celu, pojawia się samochód z turystami. Ostatnie 2km pokonujemy w klimatyzowanym wnętrzu pojazdu :) Choć sam kanion bardzo na wyrost jest porównywany do Wielkiego Kanionu w Kolorado, niewątpliwie ma swój urok i surowe piękno.
Co krok można napotkać ciekawe formacje skalne.
Do kanionu podwozi nas rodzina z dziećmi – zmierzają w to samo miejsce co my, po cichu liczymy więc na to że zabierzemy się z nimi również z powrotem. Próżne były to nadzieje, okazuje się bowiem, że są totalnie nieprzygotowani do zwiedzania kanionu – buty na obcasie i sandały nie stanowią wymarzonego zestawu do zsuwania się z żwirem, zmuszeni są więc już po chwili zawrócić. Zapewne wybraliśmy ścieżkę wydeptaną przez kozice a nie turystów, gdyż nawet nam jest trudno zachować równowagę – miejscami zjeżdżamy pośród chmur pyłu i stukotu małych kamyków. Nie zraża to nas – oczami wyobraźni widzimy rzekę z jej obiecującym chłodem i możliwością napełnienia bukłaków – lepszej motywacji nam nie trzeba :)
Nad rzeką w cieniu drzewa piknikujemy dłuższą chwilę – tabletki z chlorem idą w ruch i po kilku minutach możemy cieszyć się lodowato pyszną wodą. Krótka kąpiel, śniadanio-obiad złożony z suchego chleba i ala pierogów z mięsem które zakupiliśmy w Almaty i gotowi jesteśmy wyruszyć w drogę. Tym razem w piekielnym skwarze pod górę.. Upał jest nieludzki, ledwo można wytrzymać. Może to dlatego większość osób odradzała Kazachstan w lecie z jego kontynentalnym klimatem? ;) Na szczęście na górze znajdujemy sporą grupę turystów z Turcji – którzy nie tylko podwożą nas z powrotem, ale również dzielą się z nami zapasami wody – nasze świeżo co uzupełnione 2,5l zdążyło już zniknąć! Gdy po drodze pośród niczego prosimy by się zatrzymali, musimy wziąć bowiem nasze plecaki, dwa razy upewniają się czy nas dobrze zrozumieli ;) Nasza droga prowadzi nas na rozstajach w lewo, Turcy jadą zaś w prawo – pytają się czy gdzieś nas nie podrzucić. Nie trzeba, wg mapki w przewodniku do skrętu na bezpośrednią drogę do Saty jest blisko, przejdziemy się. Nie było blisko. Po przejściu kilometra czy dwóch decydujemy się na łapanie stopa – była to bardzo dobra decyzja, gdyż do skrętu było co najmniej kilometrów dziesięć. I choć droga wygląda na taką którędy nic nie jeździ – już po chwili siedzimy w kolejny aucie. Czujemy się w nim nieco niekomfortowo gdyż nasz kierowca mimo że poinformowaliśmy go że stopujemy w rozmowie cały czas powraca do tematyki pieniądza. A ile w Polsce się zarabia, a ile nasza waluta jest warta, a ile kosztują w Polsce takie a takie produkty. No jak nic będzie nieprzyjemne zakończenie tej podwózki. Błąd :D W Kazachstanie uwielbiają rozmawiać o pieniądzach – jak się wkrótce przekonamy będzie to jeden z ich ulubionych tematów konwersacyjnych, poruszany w niemal każdym kolejnym aucie. Kierowca żadnej zapłaty od nas nie oczekiwał, okazało się że w okolicznej wiosce buduje meczet, jutro zaś będzie wracał z budowy do domu więc jakbyśmy przypadkiem też wracali – oto jego numer telefonu, z chęcią znów nas podwiezie :) Wioska to zresztą nieco duże słowo na skupisko kilku domów w którym nas zostawia. Czy na pewno wylądowaliśmy tam gdzie trzeba? Do Saty według jego słów zostało nam jakieś 15km, nie zanosi się jednak by ktokolwiek jechał tą drogą, zaczynamy więc powoli iść – do zmroku powinniśmy zdążyć dotrzeć. Nie mija jednak 30min a siedzimy w kolejnym aucie – tym razem urzędniczym. Poczta w Kazachstanie nie funkcjonuje za dobrze, dlatego urzędy wysyłają z papierami swoich pracowników służbowymi autami – np tak jak w tym przypadku 280km w celu doręczenia jednego pisma ;) Urzędnik na tą wycieczkę zabrał ze sobą dziewczynę – w ten prosty sposób łącząc obowiązki z krajoznawczą randką ;)
W Saty z jej pomocą zasięgamy języka o pobliskich atrakcjach – jeziorach Kolsai oraz Kaindy. Tak jak się spodziewaliśmy – lokalni mieszkańcy podają ceny za transport z kosmosu (typu 2000T za 15km oO :D ), dlatego po raz kolejny zdajemy się na własne nogi oraz szczęście. Na pierwszy cel wybieramy jezioro Kaindy. Droga do niego liczy 12km, zaczyna się przy cmentarzu położonym tuż przed wioską i jest naprawdę przyjemna.
Prosta i płaska, powietrze zaś górskie – chłodne i rześkie. Tak to można maszerować :)
A raczej można by, gdybyśmy nie złapali stopa już po kilku kilometrach. Tym razem padło na lokalsów – pamiętającym czasy radzieckie jeepem wiozą zapasy do jurt położonych przy jeziorze – turysta w końcu coś jeść musi. O starości jeepa świadczy to że co 10min musimy zatrzymać się by dolać wody do chłodnicy ;) Niestety choć kierowca nie mówił nic o zapłacie, pod koniec podróży upomniany przez jedną z babuszek jadących z nami oraz zobaczywszy jak płacimy za bilet wstępu do parku narodowego stwierdza, że jednak takowa się mu należy. Wypala kwotę z kosmosu, my kwitujemy ją śmiechem, dajemy mu stówkę za fatygę i odchodzimy nie wdając się w dalsze dyskusje. Praktycznie wszyscy turyści przebywający na miejscu rozbijają się z namiotami przy jurtach – na brzydkim i tłocznym polu, tuż obok nieodznaczającego się niczym bajorka. Czemu? Nie mam pojęcia (natomiast mam pewne obawy że część z nich nie dociera nawet nad prawdziwe Kaindy myśląc że są już na miejscu). My idziemy się rozbić nad samym jeziorem, do którego trzeba jeszcze dojść kilkaset metrów. Wokół żywego ducha, poza parą entomologów z uniwersytetu w Almaty – rozstawiają wielkie siatki i lampy przy pomocy których będą polować na ćmy. Zapraszają nas na ciepłą herbatę jak już rozbijemy się. My jednak nie myślimy o rozbijaniu namiotu, tylko chłoniemy widoki – a te są niesamowite!
Trzęsienie ziemi które zatopiło pobliski las stworzyło niespotykanie piękny krajobraz.
Dodajmy do tego wapienne skały nadające wodzie piękną barwę – a będziemy stać oczarowani nad brzegiem jeziora przez długie minuty.
Nie mówiąc o tym że taki piękny prysznic rzadko się zdarza :)
(to nie przypadek że na zdjęciu stoję na brzegu – dalej niż do pasa nie byłem się w stanie zanurzyć :P woda ma kilka stopni nawet w lecie)
Po dokonaniu wieczornej ablucji i przygotowaniu namiotu idziemy do kazachskich badaczy by w końcu doświadczyć wschodniej gościnności – suszonymi owocami i orzechami przegryzamy kolejne tematy podczas rozmowy. Sen okazuje się od nas silniejszy i przy trzecim kubku herbaty nie dajemy już rady. Idziemy marznąć w nocy do naszego namiotu.
CDN
Wskazówki praktyczne
Wstęp do kanionu kosztuje 600T.
Wstęp do parku narodowego przy jeziorze Kaindy kosztuje 700T – to ten sam park narodowy co jezior Kolsai. Bilet wstępu ważny jest dobę. Można więc na jednym bilecie odwiedzić oba te miejsca.
Dotarcie do jeziora jest bardzo proste. Są dwie drogi przy cmentarzu, jedna za i jedna przed, jednak obojętne którą wybierzemy – obie łączą się po kilkuset metrach. Wbrew ostrzeżeniom lokalsów drogą tą przejedzie spokojnie nawet zwykłe osobowe auto, nie trzeba wynajmować transportu terenowego. Do pokonania po drodze jest jedna mała rzeczka – jest ona jednak bardzo płytka – nie zmoczymy nóg więcej niż do połowy łydki
a i auto spokojnie ją przejedzie.
Mimo stosunkowo niskiej wysokości na której się znajdujemy (1867 m n.p.m.) noc jest dość chłodna. Ja spędzam ją komfortowo zawinięty w śpiwór, jednak żona budzi się co jakiś czas z zimna. Nad ranem narzeka na warunki, jednak na pytanie dlaczego nie założyła do śpiwora termo odzieży skoro było jej źle odpowiada zgodnie z kobiecą logiką: "Nie chciało mi się jej szukać" :P
Drogę powrotną pokonujemy w podobnym stylu jak w pierwszą stronę. Tym razem przechodzimy ponad połowę trasy nim napotykamy naszych wczorajszych znajomych od ciem w ciężarówce. Podwożą nas na skraj miasteczka. Do Kolsai będziemy musieli złapać nowy transport. Na to że uda nam się to zrobić w obrębie pełnego dorobkiewiczów Saty nawet nie liczymy, idziemy więc nieśpiesznym krokiem w kierunku parku narodowego – im dalej zajdziemy tym bardziej zwiększymy nasze szanse na podwózkę. W pewnym momencie nie chce nam się już nieść plecaków, postanawiamy więc ukryć je w pobliskich krzakach, ale dokładnie wtedy zatrzymuje się kierowca chcący nas podrzucić. Takie wyczucie czasu to my rozumiemy :) Nie jedzie co prawda nad samo jezioro, ale jest z pobliskiej wioski, podrzuci nas aż pod kasy biletowe, w których to zostawiamy plecaki. Spod bram kontynuujemy nasz marszo-stop – po kolejnych 20min jesteśmy znów w samochodzie, tym razem z parą turystów jadących nad samo jezioro. Są zachwyceni że mogą poznać obcokrajowców, odpinają wiszący przy lusterku miniaturowy konny bat i wręczają go nam mówiąc że przyniesie szczęście w naszym domostwie (bacik wygląda jakby w ich rodzinie przechodził z pokolenia na pokolenie od dawien dawna czyt. dobre czasy ma już dawno za sobą; żona obstawia bardziej cyniczny wariant – wręczyli nam jakiś śmieć i zmyślają historię byśmy się cieszyli :P tak czy inaczej ja tam się cieszę :) )
Dolne jezioro Kaindy wygląda wspaniale, choć wcale nie przypomina alpejskiego jeziora wśród odludnych gór.
Wygląda raczej na miejsce pikników oraz sportów wodnych.
Prawdopodobnie właśnie dlatego w tak niepozornym miejscu.. gubimy się :D
Spodziewaliśmy się górskiego trekingu w głuszy, szukamy więc wąskiej ścieżki prowadzącej do drugiego jeziora. Nawet nam przez myśl nie przechodzi iść szerokim udeptanym traktem po prawej stronie akwenu, skaczemy więc po stromej i ledwie widocznej ścieżce po jego lewej stronie.. Miejscami obecne są niebezpieczne osuwiska, nabieramy więc wątpliwości czy wybraliśmy dobrą drogę. Nie jesteśmy jednak sami – w poszukiwaniu przygody tą drogą wybrał się również Aidos – młody Kazach pracujący w almatyńskim korpo, oraz wykładowca na tamtejszej politechnice. Wreszcie jest z kim porozmawiać po angielsku :) Dzięki niemu czas mija nam szybko, nie decydujemy się również zawrócić – w końcu kierunek mniej więcej się zgadza, a każde jezioro da się obejść dookoła. Każde poza tymi zasilanymi rzekami ;) Na szczęście rzeka nie jest głęboka i również z nią dajemy sobie radę. Po dojściu do właściwej trasy żegnamy się z Aidosem i idziemy dalej. Nasze niefortunne zgubienie się kosztowało nas sporo czasu, zaczynam obawiać się czy zdołamy dojść do drugiego jeziora i wrócić przed zmrokiem. Jeśli nam się nie uda – utkniemy nad jeziorem, z dala od naszego namiotu który zostanie bezpiecznie zamknięty na noc w kasie (wszelkie samochody piknikowiczów obecne na parkingu znikną i będziemy zmuszeni 15km pokonać pieszo, fizycznie niemożliwe będzie więc zdążenie przed zamknięciem kas). Jak wiadomo desperackie czasy wymagają desperackich czynów, dlatego do drugiego jeziora postanawiamy.. wbiec :) Nie mamy plecaków, jedynie sprzęt foto i zapasy jedzenia i wody, nie powinno to być aż takie trudne. Od napotkanych po drodze Belgów dowiadujemy się iż dojście na górę (tzn w jedną stronę) im zajęło 4h z plecakami. My wyznaczamy sobie limit – 2,5h w obie strony. Czas start! Czy taki szaleńczy wyścig mógł się zakończyć bez nieprzyjemnej przygody? Oczywiście że nie ;) Zagrożenie nadeszło jednak nie z tej strony z której się go spodziewaliśmy.
Cała trasa jest dobrze widoczna oraz łatwa.
Aż do ostatniego odcinka który biegnie ostro pod górę. Podłoże jest tam z lekka wilgotne, dobrze że treki na wibramie pozwalają nam nie tracić przyczepności. Na szczyt docieramy zmęczeni, ale bez większych problemów. Docieramy tylko po to by się.. rozczarować. W LP drugie jezioro opisane jest jako najładniejsze. Nie mogę się zgodzić z tą opinią w żaden sposób. Jego urok ogranicza się do odosobnienia które można poczuć w tym miejscu – niewielu piknikowiczów decyduje się tu przybyć. Poza tym jezioro jak jezioro. Gdzie mu tam do chociażby Kaindy.
(być może za dnia, przy lepszym oświetleniu ujawnia swój skryty urok, nam nie dane było go jednak poznać)
Nad jeziorem decydujemy się na krótką przerwę regeneracyjną. Pijemy świeżo uzdatnioną wodę oraz jemy pierogi z mięsem. Nie biorąc pod uwagę faktu że mają już 2 dni, z czego jeden spędziły w 40-50 stopniach. Myślę że w tym momencie mogę spokojnie stwierdzić że nie były to najlepsze warunki do przechowywania mięsa. Żonie pierogi zwyczajnie śmierdzą, swój pieróg wyrzuca, ja jestem twardy i jem go do końca. Zaczynamy zbiegać na dół, czasu mamy niewiele. Twardy byłem przez następne 15min, aż nie pobladłem na twarzy i nie pogoniło mnie w krzaki. I tak mniej więcej wyglądała moja droga powrotna. Bieg, bieg w krzaki i dalszy bieg. I tak w kółko. Brzuch mniej tak boli że mam ochotę zwinąć się w kłębek. Ale trzeba biec. Motywacji dodaje fakt iż nasza apteczka z jej wszelkimi dobrodziejstwami również znajduje się w kasach biletowych. Gdy docieramy do parkingu wyprzedzamy grupę z przewodnikiem. Widząc jak jesteśmy zmęczeni i brudni (moja koszulka wręcz jest biała od wytrąconej z potu soli) przewodnicy śmieją się z nas. Do czasu aż im nie mówimy że właśnie udało nam się pokonać drogę w obie strony w mniej niż 3h – to skutecznie odbiera im mowę ;) Po drodze napotkaliśmy również jedną z ich zagubionych owieczek – turystę który odłączył się od grupy z powodu bólu kolana. Informujemy ich o tym. Jak się okaże dobre uczynki popłacają – w zamian podwożą nas autokarem do kas biletowych :) Uff, są i plecaki. Elektrolity, loperamid, nospa – uzdrawiający koktajl stawia mnie na nogi. Mimo zapadającego zmroku łapiemy kolejne auta – najpierw do Saty, a potem rodzinę z dzieckiem jadącą aż do Almaty. To się nazywa fart! Tym samym wyrabiamy 120% normy naszego planu. Wysadzają nas na skrzyżowaniu skąd odchodzi droga w kierunku Kirgistanu, a na drogę dają gigantycznego arbuza. W sam raz kolacja dla osoby cierpiącej na problemy żołądkowe ;)
Noc na pustyni (nawet tej stepowatej) ma swoje zalety – nigdzie nie spotkacie tak pięknego nieba idąc w nocy za potrzebą jak na pustyni ;) Poranki są wcale nie gorsze :)
CDNAlpejski Karakol jak z bajki
Tego dnia pożegnaliśmy się z Kazachstanem, by udać się w prawdziwe góry, w piękny i jeszcze dość nieznany Tien-szan, a konkretnie do Kirgistanu, w okolice Karakol. Postanowiliśmy skorzystać z przejścia granicznego nieopodal Kegen, które otwarte jest tylko w sezonie letnim. Według wielu blogów praktycznie niemożliwe jest jego przekroczenie bez wynajęcia prywatnego transportu ze względu na brak komunikacji publicznej oraz znikomą ilość pojazdów przekraczających granicę które można by złapać na stopa. A jak wiadomo gdy słyszymy że coś jest prawie niemożliwe – musimy udowodnić że jest to nieprawda :)
Do Kegen docieramy bez większych problemów, po drodze zatrzymując się jedynie by spróbować kumysu – jego smak nie podchodzi nam zupełnie. Problemem jest brak żywności, w którą w tak wczesnych godzinach porannych nie jesteśmy się w stanie wyposażyć. Wszystkie cafe czynne są dopiero od 10-11, podobnie lokalny bazar. Zadowalamy się więc zapasami wody i suchym chlebem z jogurtem z pobliskiego sklepu (nie ma to jak zimny prowiant od 3 dni ;) ). Dalej łapiemy stopa, ale jadącego tylko 10 km, do ostatniej wioski przed granicą. I tu rzeczywiście zaczynają się problemy. Samochodów jeździ bardzo niewiele, a gdy w końcu któryś się zatrzymuje robi to tylko po to by poinformować nas że czekamy na złej drodze – główna droga prowadzi do kolejnej wioski, a ta malutka gruntowa odbijająca w prawo to droga do granicy. Nią to dopiero jeździ mało kto! Dopiero po ok 3h łapiemy transport – ale za to jaki :) Wypasiony SUV z przesympatyczną parą metali w środku. Na wyświetlaczu komputera pokładowego lecą kolejne koncerty, muzyka dudni z głośników ustawionych na full – jest klimat :) Przejście graniczne mijamy bez większych problemów, choć w kolejce przychodzi nam odstać ok 20min – nie ze względu na duży ruch, ale ewidentną tymczasowość i niedostosowanie przejścia do obsługi jakiegokolwiek ruchu. Przekraczamy granicę i od razu znajdujemy się w innym świecie. Kazachów z nomadycznymi przodkami łączy tylko przeszłość, w Kirgistanie jest to wciąż sposób życia większości mieszkańców. Po drodze mijamy niezliczone stada koni oraz mobilne domy zaprzężone do nich. Wszędzie stoją też barcie. To właśnie one stanowią m.in cel naszych kierowców – zawsze gdy odwiedzają Kirgistan nakupują duże zapasy pysznego naturalnego miodu, zwłaszcza ich ulubionego gryczanego. Tym razem wybierają się nad północny brzeg jeziora Issyk, które w Kirgistanie uchodzi za lokalne morze – nie tylko ze względu na swój ogromny rozmiar i plaże, ale również niewielkie zasolenie akwenu. Wysadzają więc nas na rozstajach – nas droga prowadzi na południowy brzeg jeziora. Nie zdążamy nawet stanąć przy drodze by złapać stopa gdy przyjeżdża marszrutka do Karakol. Po upewnieniu się że kierowca przyjmie zapłatę w tenge wsiadamy do środka niewiele myśląc – szkoda czasu na stopowanie, nasz ambitny plan zakłada dzisiejszego dnia nocleg w górach.
Zanim jednak się w nie udamy, w Karakol musimy się dobrze do tej wyprawy przygotować. Zakłada ona ok 4-5 dni w górach, całość pod namiotami, raczej bez możliwości zakupienia gdziekolwiek jedzenia i poza pierwszymi dwoma dniami bez kontaktu z ludzkimi siedzibami. Po pierwsze próbujemy wyposażyć się w lokalną gotówkę czyli somy – co nie okazuje się łatwym zadaniem. Jest niedziela, w niedziele banki (całe dwa na miasteczko) są zamknięte. Dostajemy cynk że w centrum miasta stoją 3 bankomaty na zewnątrz placówek z których powinniśmy być w stanie skorzystać. Znów pudło. Pierwszy okazuje się być zepsuty, drugi podobnie jak ten zepsuty akceptuje same Visy (a my jak na nieszczęście mamy jedynie ze sobą MC). I gdy już porządnie wątpimy trzeci postanawia się nad nami zlitować – połyka moją kartę MC bez żadnych skrupułów :) Drugi punkt przygotowań okazuje się bardziej prozaiczny – czas się porządnie najeść :) Co prawda brzuch mnie lekko pobolewa, ale według zaleceń mądrych publikacji w przypadku zatruć pokarmowych powrót do normalnej diety można zacząć stosować już po 3-4h od rozpoczęcia nawadniania. Czy mądre publikacje zawiodły czy też zamówione potrawy okazały się zbyt ciężkostrawne – ciężko powiedzieć, faktem jest że w drodze do toalety do której już po kilkunastu minutach mnie goni niemal mdleje.. Oczywiście nie znaczy to że odpuścimy sobie wyjście w góry w celu zdobycia przełęczy na 3850 m n.p.m ;) Dlatego też ja kładę się wygodnie na ziemi przy marszrutkach które odchodzą spod bazaru Ak-Tilek (by ustać na nogach nie mam siły) a żona idzie na na bazar szukać prowiantu na najbliższe dni. Niestety brakuje jej wprawy w zdobywaniu aprowizacji przed takimi trekingami – jak się okaże jedzenia kupuje za mało.. Wsiadamy do marszrutki do Ak-Suu, której kierowca z miejsca nas oszukuje za samo bycie turystami. Marszrutka kosztować powinna 20somów, jednak od nas bierze 30 tłumacząc że ta konkretna wysadzi nas bliżej szlaku na Altyn Arshan, dlatego jest droższa. Oczywiście twierdzenie to okazuje się być wierutnym kłamstwem, szlak na Altyn Arshan odbija przed sanaturium Ak-Suu, a nie zanim – więc nie wiezie nas wcale dalej, a wręcz bliżej. Jednak w moim stanie nie jestem na siłach kłócić się o 1,2zł. Zadowalam się więc kilkoma niewybrednymi słowami rzuconymi pod jego adresem. Mamy ważniejszy problem – jest już po 15, czeka nas długa droga a ja czuję się fatalnie. Z początku próbuje być twardy i niosę swój plecak. Jednak kończy się to jak zwykle w takich sytuacjach. Mój cięższy o 2kg plecak po godzinie ląduje na plecach żony, mnie musi wystarczyć jej plecakiem, a i tak ledwo idę. Ale nie ma to tamto, zaciskamy zęby – plan zakłada wejście z 1800m na 3000m jeszcze tego dnia, z noclegiem już na pięknej górskiej hali Altyn Arshan.
Tu warto wstawić kilka słów wyjaśnienia jak wyglądał nasz plan trekingu. Postanowiliśmy trasę trekingową w okolicach Karakol przejść w odwrotnym kierunku niż polecają wszystkie blogi i przewodniki. Zakładają one najczęściej wejście doliną Karakol do jeziora Ala-Kul, wejście na przełęcz i zejście do doliny Altyn Arshan. My chcieliśmy przejść jednak dłuższy wariant trasy – przedłużony o Siedem Byków (Jeti-Öghüz), dolinę kwiatów (Kök-Jaiyk) i przełęcz Teleti. A że dalej nasza droga wiodła do Kochkor'u logicznym logistycznie wydawało nam się zakończyć treking przy Siedmiu Bykach – z nich mielibyśmy o kilkadziesiąt kilometrów bliżej na zachód niż kończąc przy sanatorium w Ak-Suu. Czemu był to kompletnie pomylony pomysł i dlaczego czasem nawet przewodniki mają rację dowiedzieliśmy się już następnego dnia ;)
Tymczasem idziemy włócząc się noga za nogą pod górę drogą która w okolicach ma miano najgorszej drogi świata. Miano może uzyskała trochę na wyrost, ale na pewno nie jest to droga którą mógłby przejechać samochód osobowy.
W ogóle przejazd samochodem terenowym też nie wydaje się najlepszym rozwiązaniem – tempo jazdy zbliżone jest do tempa marszu ;) Dylematu czy warto by łapać stopa oszczędza nam fakt że w naszym kierunku przez całą trasę żaden samochód nie przejeżdża, nie mamy więc co łapać. Gdy zaczyna się ściemniać a my wciąż nie widzimy doliny lekko się podłamujemy. Od kierowcy jadącego w dół słyszymy jednak że zostało nam już niewiele, raptem 2h do celu. Wyjmujemy więc czołówki i idziemy dalej. Ja na szczęście czuję się odrobinę lepiej, zamieniamy się z żoną plecakami z powrotem. Problem stanowi natomiast brak możliwości uzupełnienia zapasów wody. Choć cała trasa biegnie przy rzece, jest ona bardzo wartka.