0
pawelkaminski 24 sierpnia 2015 19:23
Ten dzień nie zaczął się zbyt dorze. Pobudkę o 4 nad ranem umiliło nam jedynie szybkie pożegnanie z koleżanką z Kanady, która towarzyszyła nam przez ostatni tydzień. Załadowaliśmy plecaki na tył pick-up-a, niestety my też musieliśmy jechać na pace. Godzinna przejażdżka do Linquin to prawdziwa jazda bez trzymanki w lekkim chłodzie. Walczyliśmy o życie podziwiając gwiazdy nad nami, gdy tylko samochód zwalniał na zakrętach lub przed większymi dziurami. W Linquin przesiedliśmy się na prywatnego busa i czekaliśmy chwile, aż wszyscy turyści się zejdą. Musiałem po negocjować cenę, za którą pojedziemy do Coban, aż w końcu udało się zejść z 70 do 50 Quetzali. Reszta pasażerów miała wykupione bilety i mogliśmy pojechać.

Z Linquin do Coban to jeszcze 2 godziny powolnej jazdy po wertepach. Z drugiej strony widoki są tak piękne, że nie można się nudzić. Szkoda, że nie zrobliśmy postoju na zdjęcia. Wreszcie dojechaliśmy, okazało się, że kierowca zostaje w Coban a do bus-a wsiądzie inny. Niestety musimy znaleźć owego kierowcę, więc krążymy po Coban przez paręnaście minut. Na szczęście drugi kierowca jest na tyle miły, aby podwieźć nas na dworzec północny, reszta jedzie do Antiguy lub dalej nad jezioro Atitlan. My też jedziemy w tamtą stronę, jednak chcemy przejechać przez góry do Chichicastenango, co powinno zabrać dużo krócej, niż przejazd przez Antigua-ę. Nie mówiąc już o koszcie przejazdu.

Niestety nie mamy szczęścia, nasz autobus czeka na dworcu prawie 2 godziny, aż się napełni. Nie wiem co to za maniery, powinniśmy czekać nie dłużej, niż 10 minut! Przecież zawsze tak było. Po godzinie jazdy asfaltowa droga się kończy i chwilę potem dojeżdżamy do wielkiego korka. Okazuję się, że z powodu deszczu ziemia się osunęła i nie ma przejazdu. Czekamy kolejne dwie godziny, bo może koparki i spycharki rozwiążą problem. Podziwiamy jak ziemia osuwając się, uwalnia ogromne głazy, które przywalają świeżo ubitą ziemię, ku uciesze znudzonych czekaniem pasażerów. Nareszcie! większy kawał ziemi doszczętnie zasypuje drogę i kierowcy podejmują decyzję, aby oddać część pieniędzy. Z plecakami podążamy za biegnącymi lokalsami, którzy widać dobrze znają inną drogę. Musimy się spieszyć ponieważ nie wiadomo ile busów czeka po drugiej stronie zawaliska.

Niby byliśmy ostrzegani, że tak może się zdarzyć już w hostelu w Samuc Champey, ale mimo wszystko nie chcieliśmy jechać z turystycznym busem za dużo większe pieniądze. Może trzeba było jechać publicznym busem z Coban do Guatemala City i poróbować łapać inny autobus w stronę Lago Atitlan. Przyznaję trochę się wymęczyliśmy, a podróż w sumie zajęła nam około 13h. Z drugiej strony nikt nie daje tutaj gwarancji na czas przejazdu, udało nam się dojechać, a krajobrazy spodobają się wszystkim miłośnikom górskich pejzaży.

Po zmroku dojeżdżamy wreszcie do Chichi, widać jak mieszkańcy i przyjezdni przygotowują się do jutrzejszego, czwartkowego targu. Błąkamy się trochę po głównej ulicy starając się zorientować w topografii miasta. W pierwszym hostelu nie ma miejsc. Szukając kolejnego trafiamy na "miłego" pana, reklamującego się jako licencjonowany przewodnik po mieście. Idziemy z nim do małego hoteliku na obrzeżach centrum. Straszny syf i chyba ze zmęczenia godzimy się tam zostać. Panowie przekonują nas też, że skoro zostajemy na dwa dni to możemy zapłacić za 2 noce z góry. Rano oczywiście postanawiamy się przenieść. Oczywiście nie ma mowy o zwrocie pieniędzy za kolejną noc, nawet po karczemnej awanturze i rzucaniu klątw czy straszeniu policją - swoją drogą policję tu ciężko znaleźć. No cóż tracimy Q50, ale zyskujemy pewność, że nasze rzeczy będą bardziej bezpieczne w hostelu z przewodnika.

Targ ponoć najokazalszy jest właśnie w czwartek i niedzielę każdego tygodnia. Ponoć w niedzielę też można podziwiać poranne parady i przemarsze lokalnej ludności przebranej w kolorowe stroje. Szkoda, nie można wszystkiego zaplanować. Południową granicę targu wyznaczają dwa główne kościoły miasta - Iglesias de Santo Tomas i Capilla del Calvario - gdzie najlepiej zacząć zwiedzanie i zakupy. Potem można się zgubić podążając wzdłuż 5 alei (oznaczonej wstążkami) na północ oraz wielu innych ulic odchodzących od tej głównej. Na targu jest prawie wszystko. Oczywiście najbardziej widoczne są pamiątki i tkaniny, a każdy sprzedawca zaprasza turystów do siebie, ale zaopatrują się tu także lokalne społeczności w wszelkie rzeczy potrzebne w gospodarstwie domowym, czy przy wytwarzaniu odzieży. O godzinie 2 po południu targ się powoli wyludnia, a o 4 widać głównie niedobitki turystów, nie mogących się zdecydować co wybrać. O 6 wszystkie stragany są już prawie złożone, a na ich miejescach pojawiają się stoiska z jedzeniem. Sprzedawcom się już trochę śpieszy i są gotowi sprzedać swój towar o wiele taniej niż na początku dnia.

Trochę o jedzeniu. Oczywiście można zjeść coś w turystycznych restauracjach miasta, jednak krążąc pomiędzy straganami nie sposób przegapić wiele stoisk z jedzeniem. Te mniejsze oferują tortije z farszem oraz dziwne smażone na grillu kule z masy kukurydzianej oraz ziemniaczanej zwane chichitos. Można też dostać gorący napój z wody po gotowaniu kukurydzy słodzonej cukrem - w mirę OK, albo gorącą wodę po smażeniu czy gotowaniu bananów - żadkie świństwo. Na porządne jedzenie trzeba się udać do środka targu. Stojąc plecami do większego z kościołów należy się kierować na prawo i do środka. Trzeba się chwilę przedzierać przez stragany ze szmatami i ceramiką, aby dotrzeć do całej masy małych i większych "restauracyjek". Ceny kształtują się od Q20 do Q30 za porcję, a wybór jest bardzo duży i wszystko było bardzo dobre. Nam przynajmniej nic nie było. Z lekkim zdziwieniem patrzyliśmy na chłopców sprzedających lody z kartonowych pudeł, które noszą na plecach. Nie chcieliśmy zgadywać jak długo takie lody wytrzymują na słońcu.

Wydaliśmy jakieś Q500 na drobne pamiątki, torebki, korale, ręcznie wyszywaną narzutę i poszewkę na poduszki. Za każdym razem udało nam się zejść z ceną o Q10-20, trzeba próbować. Jakościowo wszystkie zakupione przez nas rzeczy prezentują się bardzo przyzwoicie. Staraliśmy się kupować ręcznie wyszywane wzory, gwarantujące niepowtarzalność wyrobów.

Nad ranem w piątek przeszliśmy się jeszcze raz wokoło targu szukając czegoś na śniadanie. Centrum wyglądało bardzo mizernie, po wczorajszym przepychu pozostało już tylko wspomnienie, a gorące mleko i płatki kukurydziane zajęły miejsce masek i koralików. Szukając chichitos przystanęliśmy przy jednym straganie z jedzeniem. Przez pierwsze kilka chwil nikt nie zwracał na nas uwagi, jakbyśmy chcieli tylko popatrzeć jak tubylcy jedzą śniadanie. Naszczęście stojąc tak nad nimi ktoś powiedział, że musimy poczekać bo na razie nie ma miejsca. Wkońcu dostaliśmy to co chcieliśmy, ale nie było to tak dobre jak wczorajsze. Trochę przeraziło nas gorące mleko przelewane do woreczków foliowych, aby można je było zabrać na wynos. Przed głównym kościołem nic się już nie pali, jedynie buczenie trąbki, dochodzące z wieży kościoła, ożywia ospałe miasteczko.

Czas zbierać się w stronę Panajachel. Szukając busa dowiedzieliśmy się, że miasto będzie sparaliżowane z powodu parady z okazji (5 grudnia feria). Parada była podzielona na kilka grub ubranych w inne stroje. Pierwszą grupą byli ubrani w odświętne stroje mężczyźni, tak trudni do zobaczenia na co dzień. Potem orkiestra, potem dzieci przebrane za potwory, przystrojone skutery do przewozu pasażerów, kolejna orkiestra, itd. Przez to całe zamieszanie musieliśmy się wdrapać na obrzeża miasta skąd mogliśmy złapać busika do Encuentros i dalej do Sololi.

Dodaj Komentarz