+8
TikTak 19 września 2015 11:05
Każdy, kto ma ochotę na trochę egzotyki ale jeszcze nie miał okazji samodzielnie
gdzieś dalej się wyprawić - może zacząć praktykę turystyczną od Peru.

Jeżeli tylko nie zaczniemy od zbyt wygórowanych ambicji typu "Amazonka wpław",
"Samotnie przez dżunglę" itp. to kraj ten jest wyjątkowo łatwy w obsłudze.
Trasa Lima-Cuzco-Puno-Arequipa-Lima, powszechnie tu używana przez amatorów,
nazywana jest żartobliwie "Gringo trail" a ponieważ stanowi zamkniętą pętlę (a są otwarte pętle??)
można ją odbyć albo w jedną albo w drugą stronę - czyli "Odwrócony gringo trail".

Dzięki takiej standaryzacji wszystko jest łatwe i nawet jeżeli nasza nauka języków obcych
poszła w las - miejscowi będą wiedzieli co nam trzeba.
No bo czego może chcieć gringo na dworcu autobusowym w Arequipie?!
Albo jedzie do Limy albo podróżuje na wspak - a zatem do Puno.

A skoro mowa o komunikacji - to jest tu świetnie rozwinięta.
Jeżeli się nam śpieszy, pomiędzy miastami podróżujemy drogą lotniczą -
nie są to żadne awionetki tylko duże Boeingi i Airbusy.
Jeżeli mamy czas albo chcemy, żeby było taniej - wybieramy autobus.

Naszym znajomym, których namawialiśmy na wspólny wyjazd, najwidoczniej zapadła
w pamięć początkowa scena ze "Szmaragd, miłość i krokodyl".
W związku z tym - nie pojechali.
Przerażała ich wizja podróży w rozlatującym się gracie, na dachu ze stertą klatek na kury,
stadkiem kóz obok siedzenia i okresowymi przerwami w podróży, w związku z systematycznie
przeprowadzanymi napadami rabunkowymi.
W rzeczywistości - za kilkanaście dolarów podróżujemy luksusowym autokarem w warunkach,
których u nas nie oferuje jeszcze żaden przewoźnik.

W sumie wcale się naszym znajomym nie dziwię.
Zanim do Peru nie pojechałem i z Peru nie wróciłem - moja wizja tego kraju też była cokolwiek
inna niż teraz...

===================

Odkąd pamiętam, małżonka zawsze chciała zobaczyć Peru.
Nie wiem dlaczego akurat Peru a nie Brazylię, Mongolię albo Czad.
Fakt - w domu dawno już pojawiły się dziwaczne nazwy i terminy - Atahualpa, Manko Inka, ceviche, cuy itd. itp.
A żona z blaskiem w oczach starała się przybliżać mi ich znaczenie.

Mnie natomiast kraj ten wydawał się wyjątkowo ponury, niebezpieczny i nieciekawy.
W związku z tym dokładałem wszelkich starań, aby wizyta w nim nie była konieczna.
Metoda była taka: kiedy już, już trzeba było zacząć myśleć o wakacjach, należało wykazać się inicjatywą
i samemu zaproponować jakiś, możliwie atrakcyjny pomysł na wyjazd, w miarę możliwości do miejsca jak najbardziej
od Peru oddalonego.
Z roku na rok sposób ten wymagał jednak coraz to większych wyrzeczeń i w końcu - poddałem się.

U wyjątkowo podejrzanego przewoźnika, bo nigdy wcześniej o nim nie słyszałem, w lutym kupiłem dwa bilety do Limy.
Ponieważ do końca kwietnia, kiedy mieliśmy wylecieć było sporo czasu, zawsze była trochę nadzieja, że w międzyczasie
coś wypadnie (może na przykład jakiś strajk pilotów?) i będzie można spokojnie zostać w domu.
Po zrobieniu jeszcze kilkunastu innych rezerwacji na samoloty, autobusy, hotele i bilety wstępu sprawiłem ubezpieczenie zdrowotne.
Gwarantowało ono nie tylko zwrot kosztów leczenia ale także kosztów transportu zwłok do kraju.

Niestety, gdy nadszedł termin wyjazdu, tylko Lufthansa strajkowała.
Tymczasem Lot, który miał nas dostarczyć do Barcelony i Air Europa, zapewniająca skok przez ocean miały się bardzo dobrze.
Obie firmy zadziałały jak szwajcarski zegarek i o 5.34 rano, czyli dokładnie tak jak w rozkładzie, znaleźliśmy się w Limie.

Wbrew moim rozmaitym czarnym wizjom lotnisko im. Hugo Chaveza w Limie nie było ani trochę podobne do pola kukurydzy.
Specjalnie nie różniło się od tego w Barcelonie czy Madrycie.

Teza - że najlepszym dla turysty sposobem poruszania się po peruwiańskich miastach jest taksówka, nie jest pozbawiona sensu.
Tak przynajmniej mi się teraz wydaje.
Co by nie było, po przylocie nie było innej alternatywy.
Co najwyżej można było wybierać pomiędzy taxi stojącym zaraz za drzwiami terminala a taksówką do której trzeba było taszczyć się z walizkami
jakieś 300m dalej, za bramę lotniska.
Usługa transportowa polegająca na zawiezieniu do centrum kosztowała tu i tam niby tyle samo tj. dwadzieścia, ale w pierwszym przypadku:
dolarów amerykańskich, w drugim natomiast: nowych soli peruwiańskich.
Sole to bardzo dobra jednostka monetarna, bo łatwo się je przelicza, 1 sola = 1 złoty, mniej więcej.
Nie zdążyliśmy jeszcze nabrać śmiałości, żeby tak zaraz samemu za płot się wyprawiać, więc wybraliśmy wariant droższy.

Taksometrów nie ma, cenę trzeba uzgodnić wsiadając.
Na dobrą sprawę to tutaj chyba wszystkie samochody osobowe to taksówki.
Jeżeli chcemy gdzieś pojechać, to wcale nie trzeba się zrażać tym, że na przejeżdżającym aucie nie ma żadnego oznaczenia,
wystarczy pomachać i na pewno okaże się ono taksówką, chociaż wcale na to nie wygląda.

Wszystkie hotele zarezerwowaliśmy sobie wcześniej, przez booking.com.
Czy to w Limie czy w innych miastach, miały być one w centrum, w miarę blisko atrakcji historycznych, tak żeby można zwiedzać
per pedes.
W Peru bardzo łatwo ustala się, który hotel ma dobre położenie a który nie.
Główny plac w mieście, jakie by ono nie było, nazywa się: Plaza de Armas.
Zatem jeżeli nocleg jest przy Plaza de Armas albo w przylegającej ulicy - to dobrze, jeżeli nie - to raczej źle.

W Limie są dwa duże historyczne place: de Armas oczywiście i San Martin (San Martin - taki ich Piłsudski).
Łączy je ze sobą Jiron de la Union - i tam, do hostelu "Inca Path" (te okna z flagami na zdjęciu) po 45min. jazdy taksówką
dotarliśmy.

Image

Jiron de la Union to deptak.
W nocy ruch tu niesamowity, sklepy, restauracje otwarte do późna.
Co kawałek grajkowie, śpiewacy, sztukmistrze albo jeszcze inni artyści.
Taki codzienny festyn.
Nam to bardzo odpowiadało, ale jeżeli ktoś lubi ciszę za oknem hotelu, to tutaj się raczej nie wyśpi.

Zaraz za oknem mieliśmy kościół Lamerced - na jego elewacji pojawiła się znajoma twarz:

Image

I dalej, w stronę Plaza de Armas:

ImageDzięki za posty:)

Mam nadzieję, że kradzież hotelowa, to sprawa pecha a nie cechy kraju.
Nocowaliśmy raczej w mniejszych hotelikach, gdzie właściciel sam sobie sterem, żeglarzem, okrętem
i na działanie złodziei nie ma miejsca.
Kłopot tutaj bywał tylko taki, że "two beer please" było zwrotem niezrozumiałym i nie pomagało
nawet tłumaczenie na migi.
Po dwóch dniach nauczyłem się jednak podstawowej hiszpańskiej formuły: "dos cervezas por favor"
i od tej pory żadnych kłopotów już nie było.

Znajomi co do tego wyjazdu z nami jednak trochę nosa mieli.
Filmik z podróży zobaczyli i zrobiło się im szkoda, że odpuścili.
W związku z tym wybrali się z nami później w inne miejsce i ...
- trafiliśmy na trzęsienie ziemi.

======================

Po Limie specjalnie dużo sobie nie obiecywaliśmy wcześniej.
Ot, miał to być dzień odpoczynku po podróży.

Tymczasem z zagospodarowaniem czasu nie mieliśmy najmniejszego problemu.
Plaza de Armas jest tu bardzo urodziwy a w południe, przy pałacu prezydenckim jest uroczysta
zmiana warty.

Image

Image

Na dobrą sprawę to bardziej koncert niż musztra.
Orkiestra zaczęła od Haendla - "Music for Royal Fireworks", przeleciała przez repertuar współczesny i podsumowała całość, jakże by inaczej - "El Condor Pasa".
Ludziom się podobało, a niektórzy na wyłączonej na chwilę z ruchu ulicy zaczęli nawet potańcówkę.

Image

Warto pokręcić się po przylegających do placu ulicach.
Zaraz za pałacem jest Desampaderos - budynek dworca kolei andyjskiej zbudowanej przez Ernesta Malinowskiego.
W restauracjach przy Plaza de Armas strasznie drogo nie jest ale jeżeli odejść trochę w bok -
można trafić na lokale w których stołują się urzędnicy z ratusza i innych okolicznych instytucji.
Tam porządny trzydaniowy obiad można kupić za cenę w okolicach 10 soli no i jest ciekawiej.

Do dziś żałuję, że nie kupiłem upatrzonego obrazka olejnego w sklepie z dewocjonaliami.
Cuzcańska szkoła malarstwa to zaszczepiona przez Hiszpanów sztuka religijna ale przetworzona przez indian w swoisty sposób.
Obrazki ręcznie malowane, na płótnie, w bardzo bogatych złoconych, ręcznie rzeźbionych w drewnie ramach, kosztowały niewiele ponad 100 soli.
Aby nie taszczyć się z takim nabytkiem od hotelu do hotelu odłożyłem zakup na ostatni dzień, w drodze powrotnej.
Potem czasu zabrakło, no i obrazka nie ma.

Na drugi dzień rano zapłaciliśmy za taksówkę dwadzieścia, tym razem soli, i znów byliśmy na lotnisku.
Aby stopniowo przyzwyczajać się do wysokości odwróciliśmy kierunek "gringo trail" .
Arequipa leży mniej więcej 2000m npm, więc z chorobą wysokościową, póki co, nie powinno być problemów.

Do Arequipy można wybrać się autobusem, po drodze zahaczając o Paracas i Nazca albo samolotem.
Samolot tani nie jest, bo za przelot rezerwowany z góry przez Internet trzeba zapłacić ok. 400 PLN/os.
Ale wsiada się do samolotu w Limie przed południem a o pierwszej można już spacerować po Plaza de Armas w Arequipie.
To alternatywa - zamiast kilkunastu godzin tłuczenia się nocnym autobusem.

Image

Samolot był punktualny, stewardesy ładne i wszystko inne też było w porządku aż do momentu kiedy zaczeliśmy odbierać bagaż.
Po terminalu w Arequipie, jak na wielu innych lotniskach chodzą panowie z pieskami.
No tak, stwierdziliśmy - Ameryka Pd. to trzeba sprawdzać, żeby jakiś przemytnik narkotyków nie przewoził.
Kręciło się nawet paru gości, których bagaż na miejscu pieska szczególnie dokładnie bym obwąchał już chociażby ze względu
na same ich facjaty.
Tymczasem stworzenie zapałało zachwytem dla naszego ekwipunku.
Siadło przy walizkach i z zapałem zaczęło kręcić ogonkiem, szczególnie przy tej mniejszej.

Zostaliśmy pozbawieni trzech jabłek, które uchowały się nam jeszcze z domu.
Okazało się, że piesek żadnymi tam narkotykami się nie interesuje, bo to w końcu świństwo, natomiast ekscytują go owoce.
A tych przywozić nie wolno, bo mogą mieć jakąś zarazę groźną dla miejscowych upraw.
Zatem - jeżeli ktoś chce sobie zabrać do Arequipy jabłka, banany, gruszki, śliwki, morele itd. - samolot odpada,
bo piesek dalej tam może czekać.

Image

Hotel a właściwie hostel "Maison Plaza" był w samym sercu miasta, dokładnie pod arkadami przy Plaza de Armas.
Jeżeli ktoś nie przepada za hostelami, bo kojarzą mu się ze wspólną łazienką na korytarzu, w Peru niekoniecznie należy je odrzucać.
Standard jest w miarę przyzwoity, są ręczniki, mydło, codzienne sprzątanie i z reguły śniadanie w cenie.
A nazwa "hostel" zamiast "hotel" to pewnie sposób na obejście jakiś przepisów podatkowych albo porządkowych,
Coś podobnego jak u nas "hotel-ik", "obiekt hotelowy" itp.Co tu dużo mówić, Arequipa jest fajna.
A jak za progiem hotelu ma się tak:

Image

a wieczorem za oknem tak:

Image

to robi się trochę żal, że nie zaplanowaliśmy tu przynajmniej jednego dnia więcej.

Plaza de Armas jest duży i urokliwy.
Wnętrze widocznej na zdjęciu katedry zostało współcześnie odrestaurowane po trzęsieniu ziemi i w związku z tym
szału nie ma.

Za to Iglesia de La Compania del Jesus w przeciwległej pierzei rynku robi wrażenie, zwłaszcza zakrystia / kaplica,
do której wstęp trzeba niestety dodatkowo opłacić.
Ale warto.

Image

Jeżeli minąć kościół i wyruszyć przylegającą ulicą nieco w dół, oddalając się od rynku, trafimy na mercado.
Tak, tak, na pewno nie jeden powie, że widział już rozmaite targowiska i lepiej czas poświęcić na coś ciekawszego.
Może i tak, ale żeby spróbować soku z żaby to tylko tu:

Image

Niestety, tylko pooglądałem.
Mimo, że jugo de rana jest con maca, do żaby zmielonej blenderem jakoś zabrakło mi śmiałości.
Za to do nadziewanych i zapiekanych ziemniaków sprzedawanych na sztuki - nie.
Są świetne i warto popróbować je na różnych straganach.
Wydawałoby się, że co tam, ziemniak to ziemniak, co tu można wymyślić, tymczasem u każdego sprzedawcy to całkiem inna potrawa,
raz pikantna, raz słodka, raz chrupiąca raz miękka.
Bardzo mi też pasowały owoce z opuncji. Na straganie bym ich nie kupił, bo kolczaste jakieś takie ale - na wyspecjalizowanym stoisku,
złożonym ze stoliczka i taborecika - pani dwoma zgrabnymi nacięciami skórki owoca odsłaniała jego zawartość i można było się poczęstować.
Jak cukierkiem wyjmowanym z papierka.

Owoców nieznanych marek jest nieprzebrane mnóstwo, w wielu wypadkach zastosowanie ich niekoniecznie jest jasne i warto przynajmniej
spróbować dopytać, czy nadają się do bezpośredniego spożycia, czy raczej jako dodatek kulinarny do czegoś tam.

Image

Z andyjskich wynalazków najbardziej chyba odpowiadało mi grenadino (tak się pisze?).

W Peru artykułem podstawowym, pierwszej potrzeby i najbardziej niezbędnym są kapelusze.
Dlatego też pewnie jedna szósta targowiska albo i lepiej to sombrereria.
Jakieś sombreo trzeba sobie KONIECZNIE kupić, nawet gdyby miało tylko służyć jedynie do wieczora.
Wydatek rzędu 20 soli a jaka frajda!

Image

Późnym popołudniem, żeby do reszty pozbyć się ostatnich sił, wsiedliśmy w taksówkę (20 soli) i wyjechaliśmy na punkt widokowy Yanahuara.
Powoli robiła się szarówka a i powietrze nie było zbyt przejrzyste, więc jakichś szczególnie pięknych widoków nie było, ale wulkan Misti w całej okazałości
dał się oglądnąć.

Image

Nazajutrz zaplanowaliśmy wyjazd do kanionu Colca.
Można wybrać się tam na wycieczkę dwudniową, z noclegiem w Chivay.
Uznaliśmy, chyba słusznie, że na Chivay szkoda czasu i przeprowadzki z bagażem i kupiliśmy za 60 soli/os. wyjazd jednodniowy.
Jedyny minus takiego rozwiązania, to konieczność pobudki o 2.00, bo kondory przyjmują gości tylko pomiędzy 8.00 a 9.00.
Potem to można sobie najwyżej sfotografować kondora z tektury, ustawionego w punkcie widokowym.
Chyba właśnie z myślą o spóźnialskich.

Gdy tylko wspomnieliśmy, że potrzebna jest nam wycieczka do kanionu, portier w hotelu od razu zaproponował pomoc
i u niego dokonaliśmy sprawunku.
Ceny w biurach, których przy rynku jest pełno są mniej więcej takie same, poziom usług też, więc szkoda w tym
wypadku zelówek na poszukiwania.
Na wycieczkę najprawdopodobniej pojedzie się czymś takim:

Image

Przewodnik o umówionej porze zabrał nas spod recepcji, potem przyszła kolej na innych amatorów kondorów, zrobiliśmy rundę
po mieście od hotelu do hotelu.
Busik wielki nie był, więc szybko się wypełnił.

Do rana nie ma specjalnie nic do roboty, widoki żadne, bo ciemno, więc najlepiej pospać.
Z początku żaden z tym kłopot, zwłaszcza gdy mamy za sobą długi wieczór.
Im bliżej poranka jednak, tym coraz częściej coś zaczyna nas dusić i odbierać oddech.
No tak, zanim dojedziemy do Chivay busik wspina się na blisko 5000m i tlenu tutaj mniej, podobno aż o połowę.
Nie wiem czy aż tak kiepsko, ale rzeczywiście co chwilę trzeba sobie trochę posapać dla lepszego samopoczucia.

Dobrze, że po południu znów będziemy w Arequipie. Choroba wysokościowa nie rozwija się od razu.
Teraz, kiedy jej perspektywa nabrała jakby bardziej realnych kształtów, przypomnieliśmy sobie, że przy portierni
w hotelu stała butla z tlenem.

Kanion Colca to chyba obowiązkowy punkt wszystkich zorganizowanych wycieczek do Peru.
No i myślę, że słusznie.
Sam kanion jakiegoś porażającego wrażenia na mnie nie zrobił.
Owszem widoki bardzo ładne ale kondory to taki trochę punkt do zaliczenia, no chyba, że ktoś jest fanem ornitologii.
Za to to co przed i po kanionie - niezapomniane.

Dolina wzdłuż której poruszamy się została zagospodarowana chyba jeszcze przed Inkami a wycięte tarasy pokrywają
tysiące hektarów.

Image

Image

Jadąc do kanionu wycieczki wpadają też do wiosek po drodze.
Do jednej, dwu albo i więcej, jeżeli czas na to pozwoli.
Nasz bus zajechał do miejscowości Maca.

Atrakcję stanowi mały kościółek kolonialny, wokół którego skupiły się kramy z pamiątkami i cały ruch.
Miejsce przyjemne, ładne połączenie widoku na góry z prostą i dość surową architekturą, ale pytanie:
"po co nas tu właściwie przywieźli?" jednak po głowie się kołacze.

"Po co" - sprawa wyjaśnia się, gdy zajrzymy do wnętrza kościółka.
Jest to pierwsza okazja do zetknięcia się z barokiem andyjskim.
I chociaż później wystrój podobnych kościołów w rejonie Cuzco jest znacznie bogatszy - Maca pozostaje
w pamięci.

Image

Może dlatego, że wydaje się najbardziej autentyczna. Do środka zaglądają wierni a nie tylko turyści a przy ołtarzu ksiądz sprawuje
poranną eucharystię.

Image

Ponieważ nigdy do końca nie wiadomo, czy kondory będą czy nie - warto skorzystać z usługi fotograficznej przy kramach.
Za parę groszy wielkie ptaszysko chętnie uwieczni się z nami w kadrze.
To wprawdzie aguia a nie kondor ale zawsze coś już będzie, jakby kondorom nie chciało się akurat dziś latać.

Image

Co do kondorów, na miejscu okazało się, że przewodnik miał całkowitą rację, gdy po śniadaniu w Chivay (bardzo dobre jedzenie, w cenie wycieczki)
zaczął nas trochę popędzać, twierdząc, że ptaki na nas nie poczekają.
Gdy dotarliśmy na miejsce, kłębiła się ich w powietrzu cała masa, aż strach brał, że się w końcu pozderzają.

Image

Kiedy natomiast nasyciliśmy już oczy i obiektywy aparatów, ptaki najprawdopodobniej popatrzyły na zegarek,
zobaczyły, że jest równo 9.00 i zakończyły pracę.
Przewodnicy wycieczek, które zjeżdżały na miejsce, gdy my już ruszaliśmy z powrotem, mogli najwyżej poopowiadać, jak to taki
kondor wygląda i jaki to on jest wielki.

Image

A że jest wielki, to fakt.
Zdarzyło się parę razy, że ptak przeleciał bardzo blisko platformy widokowej, niemal w zasięgu ręki.
WARTO było przyjechać!W dolinie rzeki Colca są gorące źródła.
W związku z tym żelaznym punktem chyba każdej wycieczki do kanionu jest kąpiel.
Atrakcja ta jawiła nam się w postaci paskudnego, obłażącego z farby baseniku, jaki widzieliśmy na zdjęciach
naszych znajomych, którzy mieli okazję zaglądnąć w ta okolicę dwa lata wcześniej.

Kąpielówek zatem nie zabraliśmy i zastanawialiśmy się, co zrobimy z czasem, kiedy pozostała część wycieczki będzie
moczyła kości.
No i to był błąd.
Kąpielisko okazało się atrakcją już chociażby ze względu na sam wygląd.
Dojście - po chwiejącym się na boki wiszącym mostku, okolica jak z obrazka.
A żadnego betonu i farby nie było.
Woda do kąpieli przepływała przez niecki wykute w kamieniu.

Kąpielisk jest tutaj więcej i to gdzie się trafi - pewnie zależy trochę od szczęścia.
Ale na drugi raz, gdy tu przyjadę, gatki do kąpieli już będę już miał przy sobie.
Za sam wstęp trzeba było zapłacić 5 soli a za kąpiel 15 więc można było się co najwyżej pocieszyć zrobionymi oszczędnościami.

Image

Image

Na obiad w drodze powrotnej organizator wycieczki zawiózł nas w miejsce, gdzie pewnie miał stałą umowę z właścicielem lokalu.
Gdzieś w pobliżu Chivay.
W cenę wycieczki wliczono tylko śniadanie i tym razem trzeba było zapłacić ale jakiegoś strasznego ździerstwa nie było.
Otwarty bufet kosztował, jeśli mnie pamięć nie zawodzi 25 soli.

Image

Jeżeli ktoś miał okazję korzystać z takich przydrożnych restauracji dla wycieczek np. w Turcji albo Tunezji - tym razem jak i później
ich Peruwiańskie odpowiedniki były na znacznie wyższym poziomie.
Miejsca czyste, elegancko wyposażone a jedzenie bardzo urozmaicone i świeże.
Nigdy nie miałem wrażenia, że jakiś restaurator chce za wszelką cenę oszczędzać moim kosztem.

Kiedyś czytałem relację znanego podróżnika, którego wódz plemienia zagubionego w ostępach lasu równikowego
przywitał łamaną polszczyzną a potem dodał: "mozies mie mofic Wojtek!".

W takiej przydrożnej restauracji dosiedliśmy się do częściowo zajętego stolika - dwie panie o latynoskim emploi
i pan po siedemdziesiątce, wypisz, wymaluj - Don Leoncio.
Po zdawkowym angielskim powitaniu, każdy zajął się sobą, swoim talerzem i rozmowami w ojczystym języku.
Don Leoncio przysłuchiwał się nam bacznie, przyglądał i nagle zapytał:
- Wy moficie po Polskyu ??
Jako dziecko wyemigrował z kraju, osiadł w Wenezueli i tam się ożenił.
Języka nie zapomniał i mogliśmy dość swobodnie i długo poopowiadać, jak to teraz w Polsce jest.
- A fy gdzie mieszkają?, zapytał po jakimś czasie.
- Jesteśmy z Łańcuta, to na południu, jakieś 150 km na wschód od Krakowa.
- Eee, no ja fiem gdzie jest Lancut, moja mama byla s Lancuta.
:shock:

Aha, przy okazji wizyty w restauracji, uzupełniłem kolekcję zdjęć peruwiańskich taksówek.
Ta jest fajna, ale później, w Puno były jeszcze fajniejsze.

Image

Kiedy wraca się z wycieczki do domu, to z reguły człowiek jest zmęczony i chce sobie pospać, zwłaszcza, gdy musiał wstać o 2 rano.
Niestety, na tej wycieczce - nic z tego.
Po drodze, o ile nie zdecydujemy się później na jakiś bardziej ekstremalny trekking - będzie rekord wysokości pobytu w Peru, prawie 5000m.
Bicie rekordu łączy się z oglądaniem widoków na wianuszek wulkanów i ciągłym szukaniem zgubionego oddechu.

Image

Po drodze, jak obiecywał organizator wycieczki, miały być też zwierzęta - lamy, alpaki, wikunie.
Spodziewałem się, że zobaczymy jakąś zagrodę, gdzie trawożerne czworonogi w zamian za wikt pozują do zdjęcia.
A tu tymczasem okazało się, że bez problemu można zobaczyć całe ich stada w naturze.
Ba, i to całkiem z bliska.

Image

Image

Kiedy wulkan Misti zdominował horyzont, wiadomo było, że Arequipa już blisko, więc i koniec wycieczki też.

ImageBardzo dziękuję, to duża satysfakcja, że czytacie :)

=============================

Teraz będzie trochę nudny fragment relacji, ale gdyby ktoś chciał cokolwiek z niej
wykorzystać do planowania swojej podróży, to sprawy nie sposób pominąć.

Wybierając się do Peru trzeba brać pod uwagę konieczność zderzenia się z chorobą wysokościową.
Czy ktoś jest stary czy młody, wysportowany czy życie spędza za biurkiem - nigdy nie wiadomo,
czy niedobór tlenu da się mu we znaki czy nie.

Krótsze wyprawy "w górę" - znaczenia dla organizmu nie mają.
Gdy w trakcie podróży z Arequipy do Kanionu Colca taszczyliśmy się na przełęcz powyżej 5000m,
po prostu dostaliśmy zadyszki, a każdy krok na postoju powodował przyśpieszone kołatanie
serca.
Samopoczucie mniej więcej takie, jak po krótkiej przebieżce - czyli nic niemiłego.

Ewentualne kłopoty pojawić się mogą, gdy śpimy na większej wysokości.
Nudności, silna migrena, koszmary senne - to może być znak, że trzeba wygramolić się
z łóżka i zejść do hotelowej recepcji.
Chyba w każdym hotelu mają tutaj butle z tlenem do podratowania sytuacji.

Nas choroba wysokościowa prawie nie dopadła.
Być może dlatego, że wybraliśmy "odwrócony gringo trail".
Trasa Lima-Arequipa-Puno wspina się stopniowo w górę, podczas gdy przelot
Lima-Cuzco to przeskok znad morza od razu na ponad 3000m.

"Prawie" - bo naczytaliśmy się, że przeżuwanie liści koki pomaga zwalczyć niedobór tlenu...

Nie wiem, czy Koledzy też poczynili taką obserwację, ale mnie wydaje się, że panie
w swoich poczynaniach są zawsze bardziej skrupulatne, konsekwentne i zdyscyplinowane, niż my.
Jeżeli np. w instrukcji jakiegoś urządzenia będzie pisało, że trzeba pięć razy pokręcić korbką,
a znajdzie się ono w kobiecych rękach, to bez wątpienia rzeczona korbka zatoczy nie więcej
nie mniej tylko pięć okręgów.
Gdy my się za to zabierzemy, to zaraz okaże się, że może wystarczą cztery razy, no to po co się
niepotrzebnie męczyć albo - na odwrót, trzeba sprawdzić, czy po sześciu pokręceniach maszynka
nie będzie funkcjonowała lepiej.

Prawidłowość ta, w przełożeniu na naszą peruwiańską praktykę, połączoną z ogólnie dostępnymi
wskazaniami, że żucie liści koki pomaga przyzwyczaić się do wysokości, wyglądała następująco:

- Ale jutro to zaraz kupimy kokę? Dobrze? Trzeba koniecznie, bo inaczej będziemy się źle czuli!,
żona zaczęła upominać się, ledwie wysiedliśmy w Arequipie z samolotu.
- Gdzie się kupuje te liście?! Nigdzie ich nie widać (:, zaczęło się zmartwienie na drugi dzień, już
od śniadania.
A koło południa:
- No jak zaraz nie zaczniemy żuć, to jutro będzie bieda !!!

Zatem, gdy na mercado trafiliśmy na stoisko z rozmaitym zielskiem, w sprawie zakupu odpowiednio
dużej porcji suszonych liści koki nie było żadnej dyskusji.

Image

Wyposażeni w odpowiednio duży wór paskudztwa wróciliśmy do hotelu i zaczęli przeżuwanie.
- Blee..., ale to paskudne, stwierdziła Ela, ale nie poddawała się.
- Masz, żuj, dopilnowała, żeby mnie też zabezpieczyć przed skutkami choroby wysokościowej.

Na szczęście byliśmy zmęczeni po całym dniu wrażeń i konsumpcja podejrzanego listowia ustała
wraz z ułożeniem się do snu.

Nazajutrz, gdy tylko usadowiliśmy się w busiku, który wiózł nas do kanionu - wróciliśmy do dzieła.
- Wiesz co, strasznie mi niedobrze. I głowa mnie okropnie boli - stwierdziła Ela.
- To chyba ta choroba wysokościowa!
- A tych liści to ja już nie mogę więcej !!!
I koka powędrowała do najbliższego kosza na śmiecie.

Godzinę później - wszystkie dolegliwości ustąpiły.
No i teraz nie wiemy, czy dzięki temu, że żuliśmy przez pół dnia to zielsko czy dlatego, że je wyrzuciliśmy?!

PS.
Liście koki z narkotykiem, kokainą, mają tylko tyle wspólnego, że stanowią podstawowy surowiec
do jego uzyskania, w wyniku wielu złożonych procesów chemicznych.
Herbata z koki jest powszechnie używanym i sprzedawanym w Peru produktem, który
można sobie sprawić w każdym sklepie spożywczym.Zazdroszczę trekingu.
Urządziliśmy sobie później trek na Wyspie Słońca i - bez dwóch zdań, to najprzyjemniejsze zwiedzanie.
Tutaj, niestety, musieliśmy trochę gonić czas.
Napisz coś więcej, jaki był jego plan.

Mnie najbardziej urzekł Klasztor Św. Katarzyny w Arequipie.
Nic nadzwyczajnego tutaj nie ma, ale podobało mi się przeogromnie.
Może pod wpływem chwili?

=================================

Arequipa jest przez zorganizowane wycieczki traktowana trochę po macoszemu.
Szybkie odwiedziny po drodze i dalej...
Tymczasem, zasięgnęliśmy języka u miejscowych - i tak jak się nam wydawało - to stolica kulturalna kraju.
Taki nasz Kraków.

Dla Arequipy trzeba zatem wygospodarować jeden pełny dzień, tak, żeby nigdzie się nie spieszyć ani nie
myśleć o przeprowadzce do następnego hotelu.

Przed śniadaniem oblecieliśmy rynek w koło.
A potem poszliśmy do Klasztoru Św. Katarzyny.
Ani gdy jesteśmy na ulicy, przy wejściu ani nawet gdy już mijamy kasy biletowe (20 soli) nic specjalnie nie zapowiada
żadnych ekstra atrakcji.
Tymczasem będąc całkowicie świadomym i przy pełni władz umysłowych - twierdzę, że jest to najbardziej
fotogeniczne miejsce, na jakie do tej pory trafiłem.
Gdzie by nie popatrzeć aparatem - trudno oprzeć się pokusie zwolnienia migawki.
Nie ma żadnych spektakularnych przedmiotów ani zdobień ale kolory i światło robią swoje.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Katarzyna zauroczyła nas na dobre i trzy godziny przepadły w plątaninie uliczek, patiów, schodków, tarasów i podcieni.To już całkiem konkretna wyprawa. Niestety, pewnie już nie dla każdego.
A swoją drogą - mnie też się z reguły tak składa, że gdy tylko trafię
w miejsce wymagające trochę więcej wysiłku lub inwencji niż przeciętnie,
to spotykam rodaków :)

================================

Z Arequipy do Puno mieliśmy się dostać autobusem.
W sprawie autobusów mogą obowiązywać w Peru różne zwyczaje.
Bywa, że w danym mieście, na przykład w Limie, firmy przewozowe mają własne, oddzielne przystanki,
każdy w innym zakątku.
Tak jest strasznie niewygodnie, zwłaszcza, gdy trzeba coś zaimprowizować.

W Arequipie, na szczęście, władze lokalne wykazały się talentem organizacyjnym i wybudowały wspólny
terminal terrestre.
Od przewoźnika kupuje się bilet a potem, w oddzielnym okienku, za dwie sole, znaczek opłaty tranzytowej.
Pewnie z tego ten dworzec utrzymują.

Image

Jak widać na obrazku, przewoźników jest mnóstwo, ale czy w razie potrzeby można bez rezerwacji dostać od ręki bilet - nie wiem.
Z reguły, gdy czegoś potrzebuję, od razu okazuje się, że towar jest deficytowy, więc wolałem nie ryzykować zburzenia porządku
wycieczki i bilet kupiłem zawczasu, jeszcze z Polski.
O liniach Cruz del Sur czasem ktoś pisał, że drogie i przereklamowane ale nikt nie narzekał, że nie zawiozły go do celu,
a ponieważ strona przewoźnika z rezerwacjami działała jak należy, no to wypadało na nich.
Do wyboru był był bilet za 25 USD albo za 28.
Kupiłem ten droższy, a co.

Image

Bagaż oddaje się przy okienku, za pokwitowaniem, tak jak na lotnisku.
Firma ma oddzielną poczekalnię dla swoich klientów, otwieraną na pół godziny przed odjazdem.

Autobus był punktualny, wystartował o 9 rano, potem jechał, jechał aż dojechał.
Bez przygód i niespodzianek.
Ani dobrych ani złych.

Image

O 15.00 byliśmy w Puno.

Tak to chyba jest, że jeżeli coś się samo nam pcha w ręce, to od razu w głowie zapala się lampka ostrzegawcza
i zamiast cieszyć się z wygody albo okazji, spodziewamy się jakiegoś podstępu losu.
- Taxi, sir?
- No, gracias.
A kawałek dalej:
-Taxi, sir ?
- No, gracias.
-Taxi, sir ?
- No, gracias.
I tak krok za krokiem, jak terminal terrestre w Puno długi.
Powtarzałem w nieskończoność "no, gracias", a tak naprawdę, to właśnie taksówka była nam najbardziej potrzebna.

Pięć metrów przed wyjściem na ulicę skapitulowałem - i tak oto poznaliśmy Roberto.

Roberto postanowił w nas zainwestować.

Zainwestował to co miał, to znaczy czas i chyba dobre chęci.
Bo taksówki, jak się okazało - nie posiadał.

Postój był niemal za drzwiami, więc złapał nas w ostatniej chwili.
Najpierw cały nasz bagaż wylądował w leciwej Toyocie kombi, potem my a na koniec,
w bagażniku, pomiędzy walizkami usadowił się Roberto.

???

Business plan Roberto stał się dla nas jasny dopiero w hotelu.
Roberto - to jednoosobowa w pełni mobilna agencja turystyczna, która uznała, że jesteśmy dobrym
materiałem na klienta.
No i pomyłki nie było.

Mieliśmy ochotę zobaczyć wieże grobowe w Sillustani, ale jeszcze w autobusie doszliśmy do wniosku,
że trzeba będzie z wyprawy zrezygnować.
Zanim dojedziemy, zostawimy manatki w hotelu, zorientujemy się co jak i gdzie, znajdziemy transport -
pora zrobi się zbyt późna.

Roberto, zrazu ponury, gdy dowiedział się, że nie planujemy wycieczki na Uros ani na Taquilę na
słowo Sillustani natychmiast się rozochocił.
Czym prędzej wyciągnął wymiętolony breloczek z pokwitowaniami, wpisał na karteczce: "Sillustani - 100 soli",
zainkasował banknot, zerwał się i już od drzwi zawołał, że będzie za pół godziny.

Zastanawiam się, czy bardziej się dziwiłem swojej łatwowierności, czy później, kiedy przed portiernią
wynurzył się Roberto wraz z kierowcą.

Sillustani jest jakieś 30 km za miastem.
Podobno najlepiej je oglądać w zachodzącym słońcu.
Potwierdzam.

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (20)

marcino123 19 września 2015 11:16 Odpowiedz
tylko po skończonej relacji nie wysyłaj linka tym znajomym :Pa bardziej serio ciąg dalszy oczekiwany :)
michcioj 19 września 2015 11:42 Odpowiedz
nie podoba mi sie bardzo tytul, przyjazny kraj ? taki bardzo przyjazny ? okradli mnie w renomowanym hostelu w limie na 250 dolcow i zeskanowali karty kredytowe z ktorych ukradziono 9000 PLNkase z kart odzyskalem, gotowki oczywiscie nie.
jacakatowice 19 września 2015 11:45 Odpowiedz
Zapowiada się bardzo interesująco. Więcej zdjęć z pleneru bym poprosił.
ewaolivka 20 września 2015 11:04 Odpowiedz
Cudownie było na chwilę przenieść się do miejsca, o którym marzę (na razie, niestety ;-)).Świetny, lekki styl pisania, ładne zdjęcia. Dziękuję :-)
igore 20 września 2015 11:19 Odpowiedz
Oj,przypominała się podróż z zeszłego roku - nawet panie ze zdjęcia targu w Arequipie wyglądają znajomo:)
marcino123 20 września 2015 21:07 Odpowiedz
TikTak napisał:Don Leoncio przysłuchiwał się nam bacznie, przyglądał i nagle zapytał:- Wy moficie po Polskyu ??Jako dziecko wyemigrował z kraju, osiadł w Wenezueli i tam się ożenił.Języka nie zapomniał i mogliśmy dość swobodnie i długo poopowiadać, jak to teraz w Polsce jest.- A fy gdzie mieszkają?, zapytał po jakimś czasie.- Jesteśmy z Łańcuta, to na południu, jakieś 150 km na wschód od Krakowa.- Eee, no ja fiem gdzie jest Lancut, moja mama byla s Lancuta. :shock: Nie mam więcej pytań ! :D taka akcja "na drugim końcu świata" to naprawdę fenomen ! :)
lia 20 września 2015 21:28 Odpowiedz
Pozwolę sobie wyrazić opinię, że Canion Colca to najlepsze wrażenia z całej podróży po Peru. Pewnie Cię nie zachwycił, bo go praktycznie nie widziałeś będąc na 1-dniowej wycieczce. My byliśmy 3 dni i było rewelacyjnie, widoki niezapomniane. Podobało mi się bardziej niż na Machu Picchu. Co do cen trekkingu 3-dniowego to jak najbardziej są zróżnicowane w różnych biurach i warto trochę ponegocjować, a przynajmniej nie kupować w pierwszym, do którego się wejdzie. Pewien Nowozelandczyk z grupy, która wędrowała tą samą trasą co nasza omal zawału nie dostał, jak się dowiedział ile przepłacił.
lia 21 września 2015 00:05 Odpowiedz
Pierwszy dzień był lightowy, głównie schodzenie w dół, szliśmy w grupie 9 -os. Francuzi, Amerykanie, na dole nocleg w warunkach b. polowych chata trzciną kryta, bez prądu, jedyne wyposażenie 2 łóżka i tak nie mogłam spać, bo Canion tak huczał. Następny dzień góra, dół i tak na zmianę, do b. przyjemnego miejsca oasis Sangalle, tam było już całkiem internacjonalnie, spotkaliśmy tam Polaków i na tej wysokości zagraliśmy w siatkę mecz Polska contra reszta świata (zwycięski ma się rozumieć). Trzeciego dnia masakra: pobudka przed świtem i już tylko kierunek pod górę z 2200 na 3500 (dokładnie nie pamiętam), ale ciężko było. Potem obiadek i źródła termalne.Widoki niezapomniane, atmosfera też. No i oczywiście niesamowity fart, jeśli chodzi o pogodę - było to w lutym dokładnie w najgorszym miesiącu jeśli chodzi o porę deszczową, a nam świeciło cały czas słoneczko.
cygi76 21 września 2015 23:03 Odpowiedz
Ciekawa relacja.....Mógłbyś napisać ile czasu zajęła Wam ta jednodniowa wycieczka do kanionu ? O której byliście z powrotem w Arequipie ?
tiktak 22 września 2015 22:04 Odpowiedz
Z hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
z-gdanska-do 23 września 2015 10:04 Odpowiedz
tiktakZ hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
Dwudniowa wycieczka jest niesamowita. Byliśmy 2 lata temu w Peru i zdecydowaliśmy się właśnie na dwudniowy trek. Nocleg jest w oazie Sangalle, a nie w Chivay. W oazie nie ma prądu, nie ma ogrzewania, nie ma gorącej wody. Każdy radzi sobie jak może :-). O 5:00 pobudka i w górę. Polecam. Było niesamowicie.
z-gdanska-do 23 września 2015 10:04 Odpowiedz
tiktakZ hotelu wyjechaliśmy nieco po 2.00 a wróciliśmy ok. 17.00.Czas do śniadania w Chivay, ok. 7.30 przespaliśmy, potem przejazddo kanionu, po drodze kościółek kolonialny w Maca.Po kondorach - czasowypełniacz w kąpielisku.Obiad, po obiedzie - powrót z dwoma postojami: Mirador de Volcanoes de Los Andesi zwierzątka.Wycieczka bardzo przyjemna, ciekawa i, o dziwo - pomimo bardzo wczesnej pobudki,nie męcząca.W Chivay nie zauważyłem nic specjalnie intrygującego, więc przypuszczam, że dwudniowa wycieczka,z noclegiem, to pewnie dobra rzecz dla miłośników kąpielisk termalnych i wieczorków folklorystycznychw hotelu.PozdrawiamTomek
Dwudniowa wycieczka jest niesamowita. Byliśmy 2 lata temu w Peru i zdecydowaliśmy się właśnie na dwudniowy trek. Nocleg jest w oazie Sangalle, a nie w Chivay. W oazie nie ma prądu, nie ma ogrzewania, nie ma gorącej wody. Każdy radzi sobie jak może :-). O 5:00 pobudka i w górę. Polecam. Było niesamowicie.
gosiagosia 24 września 2015 22:40 Odpowiedz
@TikTak - ja swoja rozrzutność na wyjazdach usprawiedliwiam długością urlopu... Albo raczej krótkością :D
igore 24 września 2015 22:58 Odpowiedz
Rozrzutność podczas wakacji to dla mnie standard ale na Isla Del Sol płynąłem zwykłą łódką - o dziwo,była punktualna. Sytuacja z biletami jest typowa dla tego kraju: w Arequipie byliśmy umówieni na odbiór biletów w agencji,która okazała się zamknieta a bilety spokojnie czekały na nas w hostelu.
mikus 29 września 2015 11:12 Odpowiedz
Bardzo podoba mi się Twój styl pisania. Czekam na dalszą część opowieści.
tomazs 10 października 2015 21:37 Odpowiedz
Witam,Piękny opis - mam pytanie - czy pamiętasz nazwę firmy, która was wiozła z Arequipy do Kanionu Colca?naczytałem się,że niektóre firmy tak długo zbierają pasażerów, że później nie zdążają na Cruz del Condor - przyjeżdżają jak już jest "po ptokach".
tiktak 11 października 2015 08:47 Odpowiedz
Nazwy niestety nie pamiętam.Ale w pamięć zapadło mi to, że inna firma sprzedała mi bilet a inna zabrała z hotelu.Wygląda na to, że oni mają tam taką "spółdzielnię" - i jeżeli ktoś nie nazbieradostatecznej ilości chętnych - oddaje swoich klientów innemu.Drogą do Chivay ciągnęła kawalkada niemal identycznych, niezbyt dużych busików, czasem tylko przetykana dorosłym autobusem.Pozbieranie ludzi do takiego kilkunastoosobowego pojazdu - nie powinno zająć za wiele czasu.PozdrawiamTomek
dewuska 6 listopada 2015 23:46 Odpowiedz
fajna relacja... dobrze powspominać... niektóre miejsca takie znajome ;)
japonka76 25 listopada 2015 17:08 Odpowiedz
Bardzo podobała mi się Twoja relacja. Masz "lekie pióro". :D Ciekawie napisana i ładne zdjęcia.I niestety, po raz kolejny, spowodowała u mnie chęć wybrania się do Peru. A toczę podobną wojnę (jak Ty wcześniej) z moim mężem o wyjazd tam.
ewaolivka 25 listopada 2015 17:44 Odpowiedz
Super napisana relacja i piękne zdjęcia! Czytałabym jeszcze :-)