+4
NasiGoreng.pl 1 lipca 2014 11:56

Nie oszukujmy się – Afganistan brzmi seksownie… To znaczy seksownie podróżniczo, bo nie zakładam, że potoczne skojarzenia z tym krajem (wojna, talibowie, porwania) mogą się komuś z seksem kojarzyć (choć podobno są tacy, którym się wszystko kojarzy). I ten wpis będzie o podróży, a nie o seksie (choć seks by się pewnie lepiej sprzedał…). O naszej podróży do Afganistanu. No dobra, prawie do Afganistanu. I obiecuję, że nie padnie w nim już więcej słowo na „s” (to konkretne słowo na „s”, bez innych bym sobie pewnie nie poradził; i nie padnie tylko dlatego, żebym nie został posądzony o jakąś obsesję, a nie ze względu na moją pruderię).

Zakupy na afgańskiej ziemi (prawie)

To nasze kirgisko-tadżyckie podróżnicze życie raczej spokojne jest i rzadko musimy się spieszyć (no chyba, że wiemy iż niedługo zamykają nam riestarana, znaczy stołówkę albo sklep z piwem – wtedy wręcz potrafimy biec. Wtedy nawet Piotrek z jego „nie będę się spieszył, nie jestem niewolnikiem czasu” zapomina o własnej godności i gna co sił. Ale raz na tydzień w Iszkaszim, na południu regionu GBAO (Gorno-Badahszanskaja Awtomnaja Oblast – to moja transkrypcja – rusycyści, wybaczcie ewentualne błędy) odbywa się coś, co sprawiło, że porzuciliśmy wygodne Duszanbe i pędem rzuciliśmy w podróż do tego położonego na tadżycko-afgańskiej granicy miasteczka. Pędem, a raczej prawie pędem, bo podróż trochę trwała – najpierw 15 godzin z Duszanbe do Chorogu, a potem 3 godziny z Chorogu do Iszkaszim…

Szczególnie podróż z Duszanbe do Chorogu była pełna wrażeń, zarówno wizualnych jak i czysto fizjologicznych (góra, dół, góra, dół, w prawo, w lewo, w lewo, w prawo, w dziurę, w jeszcze większą dziurę, w strumień itp. itd.). Na szczęście Tadżycy to twardy naród i żaden z naszych współtowarzyszy podróży nie zafundował nam dodatkowych atrakcji, podobnych do opisanych tu: http://nasigoreng.pl/2014/06/10/olin/. Atrakcje fundował nam za to nasz kierowca, rozpędzając niemiłosiernie swoją maszinę, gdy było z górki i gwałtownie hamując na zakrętach nad przepaścią. Największy skok adrenaliny zapewnił nam już w samym Chorogu, gdy zjeżdżając z kolejnej górki przed kolejnym zakrętem zaczął nerwowo wciskać pedał hamulca. Tak wciskał, wciskał i nic. Zakrętu nie udało nam się wziąć, na szczęście skończyło się na poboczu (takim bez przepaści, ot, ze zwykłą rzeczką w dole). Kierowca bardziej zszokowany naszą reakcją (drgawki, blade twarze, głowy prawie między kolanami) niż zaistniałą sytuacją z rozbrajającym uśmiechem stwierdził: tarmoz jebut (znaczy „hamulce się popsuły”) . Dobrze, że nie zrobiły jebut kilka godzin wcześniej… Już byśmy nie żyli. A tak to tylko prawie…


Podróż z widokiem na Afganistan




Nasza maszina, zanim jej jeszcze hamulce “jebutły”


Ale wróćmy do meritum, czyli powodu naszego prawie pędu. Ano chodzi o to, że co sobota, w dzień targowy, 3 km od Iszkaszim, odbywa się rynek (bazar, market, targ, rynek, rinok – niepotrzebne skreślić). No może nie co sobota, tylko prawie co sobota, bo czasem jest odwoływany, gdy sytuacja w regionie jest niespokojna i granica jest zamykana. Bo to rynek nie byle jaki, tylko transgraniczny. Odbywa się na ziemi niczyjej, pomiędzy dwoma budkami granicznymi (tadżycką i afgańską), choć technicznie już po afgańskiej stronie rzeki granicznej Panj (bardziej swojsko, po słowiańsku, wymawianej jako Pjandż). I co najważniejsze – nie trzeba mieć wizy afgańskiej, żeby wziąć w nim udział. Czyli prawie Afganistan. Wystarczy paszport, który wręcza się (z obowiązkowym uśmiechem) pilnującym mostu tadżyckim żołnierzom. Żołnierze paszporty rekwirują na czas pobytu na targowisku (mają przynajmniej jakąś rozrywkę – mogą pooglądać zdjęcia, wizy, pobawić się w wymawianie nazwisk…), a my przekraczamy graniczną rzekę i wkraczamy w to handlowe skrzyżowanie kultur.

Dużo towarów się tam się nie krzyżuje, ot rynek pewnie mniejszy od tych odbywających się w miastach powiatowych. A towary to głównie tekstylno-plastikowa chińszczyzna (choć parę lokalnych „perełek” też można znaleźć, np. afgański second-hand po, jak się domyślamy, wojskach koalicji). Najważniejsze jest tam krzyżowanie się ludzi (bez skojarzeń proszę, i to zarówno tych związanych ze słowem na „s” i tych związanych z „Golgota picnic”)… Kulturowe krzyżowanie się mieszkańców Afganistanu i Tadżykistanu, z bardzo niewielką domieszką białych turystycznych buł (no może nie wszystkie buły były białe – podróżowali z nami dwaj Singapurczycy, Andi i Azar – z kronikarskiej uczciwości nadmieniam, że część zdjęć użytych w niniejszym wpisie jest ich autorstwa). I dla obserwowania epatujących mądrością życiową (w niektórych przypadkach „prawie mądrością”) twarzy warto afgański rynek odwiedzić (no i oczywiście również dla „prawie bycia w Afganistanie”).




Żołnierze strzegący mostu do ziemi niczyjej (czyli ziemi targowej)














Nasi singapurscy przyjaciele w trakcie skomplikowanego procesu negocjacyjnego (w który zostały zaangażowane nawet władze)

Prawie jak sportsmieny

Piękne graniczne krajobrazy z drogi Duszanbe-Chorog utwierdziły w nas w przekonaniu, że tak łatwo tego prawie Afganistanu nie odpuścimy. Afganistanu, a raczej widoków na niego. Z Iszkaszimu zdecydowaliśmy się ruszyć w głąb dzielonej przez Tadżykistan i Afganistan Doliny Wachanu. Po obu stronach granicznej rzeki biegną drogi, przy czym po stronie bogatszego Tadżykistanu jest to „droga”, na wielu odcinkach wręcz pokryta prawie asfaltem, a po stronie biednego Afganistanu „prawie droga”, czyli polna ścieżka. Nasza „droga” doprowadziła nas do wioski Darszaj, z której mieliśmy zamiar wyruszyć na kilkudniowy trek doliną rzeki Darszaj, w stronę lodowca.


W stronę Darszai…


Sympatyczni rolnicy wachańscy, którzy sami poprosili o zrobienie zdjęcia. Jako że do rolnictwa mam sentyment, to nie dałem się długo prosić…

Trek zaplanowaliśmy wspólnie z naszymi sympatycznymi Singapurczykami. To znaczy my planowaliśmy, a oni prawie planowali, czyli kiwali głowami. W pewnym momencie przestali kiwać i stwierdzili, że oni są bardzo wolni i potrzebują osiołka do niesienia plecaków (a w sytuacji skrajnego zmęczenia również niesienia Singapurczyka). A jak osiołka, to może i przewodnik by się przydał…


Jakby ktoś nie wiedział – osioł wygląda następująco:

W tym miejscu powinno się znaleźć zdjęcie miny mojej i Piotrka, gdy to usłyszeliśmy (niestety paparazzi zaspali). Nie po to w Himalajach obywamy się bez tragarzy, żeby w jakimś Pamirze osiołka męczyć! I swą podróżniczą godność kalać! Jakby to na blogu wyglądało, że my z osiołkiem, w góry? I może jeszcze z przewodnikiem?! Nie po to zdobywaliśmy stare radzieckie mapy, żeby zdawać się na przewodnika. Idziemy sami, bez osiołka! Singapurczycy zrezygnowani kiwnęli głową (znaczy głowami, każdy swoją).

Nocleg przed rozpoczęciem treku spędzaliśmy w wiosce Darszai, w prawie gospodarstwie turystycznym prowadzonym przez nauczyciela historii Kujbeka, jego żonę i ojca.

Kujbek: A osła wam nie nada? Haroszewa donkeja? (następny z osłem wyskakuje)

My: No nie nada…

Kujbek: A wy szto, sportsmieny?

My: No niet, ale nie nada…

Kujbek: A gida toże nie nada?

My: Niet, my chotim sami…

Kujbek: Oj, riebiata, zajebioszsja…

Pełni energii, natchnieni dobrym słowem od Kujbeka, następnego ranka wyruszyliśmy na trek. Nocleg zaplanowaliśmy w opuszczonej jurcie, która miała znajdować się 6-7 godzin marszu od wioski, z której wyruszaliśmy. No i znajdowała się… prawie. Bo zanim tam dotarliśmy to:

- jeden z naszych sympatycznych kolegów Singapurczyków nie czuł się zbyt pewnie na jednym z odcinków trasy, więc musiał się posiłkować pomocną dłonią Piotrka…,

- plecak Singapurczyków okazał się bardzo ciężki, w związku z czym potrzebne były pomocne plecy Piotrka…,

- ścieżka na zboczu góry nagle zaczęła nam się usuwać spod nóg, w związku z czym trzeba ją było na nowo budować (i żeby nie było – moje pomocne ręce i nogi też tu się przydały, a i jeden z Singapurczyków pomagał)…,

- nasi przyjaciele rzeczywiście okazali się woooolni…,

- słońce paliło niemiłosiernie…

W związku z powyższym do opuszczonej jutry dotarliśmy po 11 godzinach, gdy słońce chyliło się już ku zachodowi. A chyliło się dość wcześnie, bo znajdowaliśmy się w wąwozie zamkniętym od wschodu i od zachodu górami.


Pomocna dłoń Piotrka


A tak właśnie wyglądał trek






















W prawie opuszczonej jurcie

W jurcie było prawie czysto, była przestronna i co najważniejsze – znajdowało się w niej palenisko (idealne, żeby zagotować wodę na kolację i się ogrzać – bo po tym jak się słońce ostatecznie schyliło ku temu zachodowi, upał zmienił się w prawie upał, czyli 7 stopni Celsjusza). Nazbierałem drewna, Piotrek bez problemu wzniecił ogień pokrzykując „Jestem królem ognia, jestem królem ognia” (historia Króla Ognia tutaj: http://nasigoreng.pl/2013/12/31/wyspa/). Ja jego skłonność do palenia wszystkiego nazwałbym raczej piromanią, ale niech mu będzie…

Szczęśliwi, że zaraz będziemy mogli się wziąć za przygotowywanie kolacji, zaczęliśmy rozglądać się za wodą. Nagle do naszej jurty wparowała 3-osobowa rodzinka: mały chłopiec z ciemną twarzą – od brudu, a nie od karnacji (no dobra, sami za czyści nie byliśmy…), bezzębna kobieta (ok, przyznaję się, sam mam ubytek) i mężczyzna o pucułowatej twarzy (o nie, pucułowatej twarzy nie dam sobie wmówić! Prawda, że nie mam pucułowatej twarzy?).

Mężczyzna, jako przewodnik stada oznajmił, że są pasterzami, kilkaset metrów stąd jest jego prawdziwe stado (czterysta owiec), a oni przychodzą tutaj sobie gotować. I że teraz będą gotować kolację… No i przez następną godzinę gotowali… Korzystając nie tylko z wznieconego przez nas ognia, ale także zużywając zebrane przez nas drewno. Trzeba im przyznać, że poza tym byli bardzo mili, zarzucali nas pytaniami i opowieściami. I zarzucali, i zarzucali… A my marzyliśmy o tym, żeby sobie poszli i pozwolili nam przygotować sobie kolację i pójść spać. W końcu, prawie wypychani, wyszli, przedtem wskazując nam źródło (w sensie rzeczkę), z której mogliśmy wziąć czystszą niż w głównej rzece wodę.

Z powrotem rzuciliśmy się w wir pracy, na nowo zbieranie drewna (z latarką), gotowanie wody… No właśnie, woda… Woda okazała się prawie czysta. To znaczy kolor miała odbiegający od przezroczystości, w dodatku pływały w niej różnego rodzaju (wolę nie wiedzieć jakiego) drobiny. Niewiele pomogło filtrowanie jej przez ręcznik (kilkakrotne). Zdesperowani uznaliśmy, że trudno, woda jaka jest każdy widzi, zagotuje się ze dwa razy i do zupki chińskiej będzie jak znalazł. No więc rozpoczęliśmy gotowanie. Woda gotowała się, gotowała i jeszcze trochę gotowała, ale upragnionych bąbelków oznaczających wrzątek nie było. Ba, nawet prawie bąbelków nie było… Prawie płacząc (prawie…!) podjęliśmy heroiczną decyzję – zupek chińskich i czaja dziś nie będzie – zadowolimy się prawie świeżym chlebem i prawie smacznym tuńczykiem z puszki. W poczuciu klęski poszliśmy spać (nie umywszy nawet zębów po tuńczyku… Ale niby w czym mieliśmy umyć?).


Nasza prawie 5-gwiazdkowa jurta…


Prawie zagotowana woda…


Droga Mleczna nad prawie naszą jurtą

Ranek powitał nas pięknym słońcem i jeszcze piękniejszymi widokami. Ożywieni zapytaliśmy Singapurczyków, czy idziemy dalej na lodowiec. Na szczęście odpowiedzieli „Nie ma mowy, nie mamy sił” i mogliśmy z czystym sumieniem wracać do Darszai (oczywiście my bardzo chcieliśmy iść, ale jak tu zostawić przyjaciół w potrzebie, przecież nie daliby rady sami wrócić).

Droga powrotna okazała się przyjemniejsza niż ta z dnia poprzedniego – żadne ścieżki nam się spod nóg nie usuwały, znaleźliśmy źródełko z naprawdę czystą wodą, wzięliśmy kąpiel w lodowatej rzece – sielanka. I nawet widoki na horyzoncie nam sprzyjały – w oddali majaczyły szczyty Hindukuszu. Nazwa tego pasma górskiego oznacza „zabójca Hindusów” – o mojej sympatii do Hindusów już pisałem tu: nasigoreng.pl/2014/04/06/kaszmir/ i tu: http://nasigoreng.pl/2014/05/07/cudwiranie/ (nie to, żebym komuś życzył śmierci, ale jakoś przyjemniej się robiło patrząc…).


I pomyśleć, że w tej prawie ciepłej wodzie kąpaliśmy się, żeby zmyć z siebie brud dnia poprzedniego





Prawie robi różnicę?

Do Afganistanu właściwego nie wjechaliśmy. Żeby to zrobić, trzeba było 3 rzeczy: odwagi (nawet jeśli w afgańskim Korytarzu Wachańskim jest bezpiecznie, to bardziej chodzi o przełamanie psychologicznej bariery), pieniędzy (wiza afgańska i transport na miejscu są bardzo drogie) i czasu (no bo jak już się zainwestuje, to szkoda byłoby jechać tylko na kilka dni). Odwaga była, pieniędzy trochę szkoda, tym bardziej, że po Tadżykistanie chcieliśmy jeszcze pobyć trochę na kirgiskiej wsi. Decydujące było jednak to, że z naszego „prawie Afganistanu” (czyli tadżyckiej strony Doliny Wachanu) byliśmy bardzo zadowoleni. I obstajemy przy tym, że tym razem trawa była bardziej zielona po naszej stronie płota!


Jeśli chcecie wiedzieć, jak skomentował nasz trek Kujbek, ściągnąć mapki trekkingu (naszą i wojskową z czasów ZSRR) i zobaczyć filimik z usuwającą nam się spod stóp ścieżką, zapraszamy na: http://nasigoreng.pl/2014/06/29/afgan/

Polub nas na facebooku: https://www.facebook.com/nasigorengpl/

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

lollenka 11 lipca 2014 23:24 Odpowiedz
Super! :)