+8
ineedadollar 8 listopada 2015 19:29

-Wybieram się na Syberię, koleją transsyberyjską – odpowiedziałem kolejnej osobie na pytanie o plany wakacyjne. -Nie boisz się? – usłyszałem po raz kolejny. W końcu uległem licznym sugestiom i zacząłem się bać. Niepotrzebnie. Strach ma wielkie oczy.

Zastanawiałem się co właściwie wiem o Rosji. Największe państwo świata, które opływa aż 12 mórz. W Moskwie metrem jeździ codziennie 9 milionów pasażerów. To ojczyzna Bułhakowa, Czajkowskiego, czy Rublowa, ale też Lenina i Breżniewa. Z jednej strony artyści światowego formatu, z drugiej dygnitarze zbrodniczego totalitaryzmu, który zabił setki milionów ludzi. Rosja, kraj w którym „sklep” to „grobowiec” a „magazyn” to „sklep”. Wszystko na opak. Czułem, że będzie to wyjątkowy wyjazd.

Latem trudno znaleźć tanie loty do Rosji, szczególnie z bagażem nadawanym do luku. Decydujemy, że do Petersburga dostaniemy się autokarami. Trasę Warszawa – Wilno – Ryga – Petersburg pokonujemy różnymi konfiguracjami autokarów przewoźnika Simple Express i Lux Express.

Petersburg – Wenecja północy


Do Petersburga wyjechaliśmy z Rygi w nocy. Około 4 nad ranem dojeżdżamy do granicy estońsko-rosyjskiej. Podczas kontroli pani celnik nabiera co do mnie podejrzeń. Uważnie lustruje moją twarz i porównuje ją z twarzą z paszportu. Rzeczywiście na zdjęciu z dokumentu miałem dłuższe włosy, a nie miałem brody i okularów. W końcu daje się jednak przekonać. Przechodzę na stronę rosyjską. Około 8 rano zatrzymujemy się już w Petersburgu.

Po drodze do hostelu zagadujemy policjanta, który mierzy akurat prędkość przejeżdżających samochodów. Odkłada „suszarkę”, wyjmuje nowego Iphone’a i dzwoni do kolegi zapytać o ulicę, której szukamy. Co za kontrast. Przedmiot będący jednym z symboli zachodniego świata i policjant, którego powinno cechować odium do amerykańskiego kapitalizmu. Moje wyobrażenia o rosyjskiej policji legły w gruzach. Życzliwie wskazuje nam dalszą drogę, a my docieramy na miejsce.

To był najgorszy hostel, w jakim spałem. Nie chodzi bynajmniej o standard lub czystość, które swoją drogą pozostawiały wiele do życzenia. Lada, za którą spał recepcjonista miała bez mała 160 cm. Nic sobie nie robił z naszego przyjazdu, burknął tylko, że mamy być cicho, bo ludzie śpią. Nie mówił po angielsku, a po rosyjsku mówił równie niechętnie co po angielsku. Później zmieniła go koleżanka, która dała nam do wypisania dokumenty meldunków. Niechętnie przyjęła od nas meldunki i podpisała je. Chyba tłuszczem z wędzonej makreli, którą raczyła się z równym entuzjazmem.

Ruszamy zwiedzić Petersburg, dawną stolicę wzniesioną na bagnach. Symbol carskiej Rosji. Ponad 4,5 miliona mieszkańców, ponad 300 mostów, ponad 2 tysiące bibliotek.

Po Petersburgu najlepiej poruszać się metrem. Jest tanie, szybkie i ponadto oferuje nieograniczoną możliwość przesiadek na jednym żetonie. Tak jest, żetonie! Tam płacisz gotówką za żeton, który wrzucasz do automatu przy bramkach i możesz przejść. Przy bramkach na wielu stacjach znajdują się mini posterunki policji lub ochrony. W głowie tłoczą mi się myśli. To bardziej inwigilacja czy dbanie o bezpieczeństwo?

Z metra wysiadamy w pobliżu Soboru św. Izaaka, największej prawosławnej świątyni w Petersburgu. Jest to budynek o dramatycznej historii, który w zależności od trendów politycznych zmieniał funkcję. Imponuje nam jego monumentalizm, jednak chcemy wejść do środka. Odstrasza nas jednak cena. Przy ograniczonym budżecie, z czegoś musimy rezygnować. Szkoda, bo na szczycie znajduje się taras widokowy. Ruszamy coś zjeść. W Rosji jedzenie w restauracjach to luksus. Wiąże się z wydatkiem rzędu 50 zł wzwyż. Postanawiamy więc zjeść w lokalnej stołówce. Jest to coś w rodzaju polskich barów mlecznych. Kupujemy kawę, pierożka i nabieramy energii do dalszego zwiedzania.


Petersburg to przede wszystkim ermitaż, w którym można spędzić cały dzień albo i kilka dni. Jest to świątynia sztuki, która gromadzi zbiory największych europejskich artystów. Nie bez powodu wiele osób twierdzi, że jest to Luwr wschodu. Może nawet coś więcej? Pałace mogą oszołomić swoim przepychem, zbiory zachwycić, a cała atmosfera natchnąć. Koszt? Jako studenci wchodzimy za darmo, ale uwaga – przyda się znajomość rosyjskiego.


Po zwiedzaniu, długich spacerach po Newskim Prospekcie, Bartek i Marianna udają się do opery, ja z Judytą do ohydnego hostelu. Oni zaspakajają zmysły estetyczne, my zapewniamy nogom chwilę odpoczynku. Umówiliśmy się, że zajdziemy po nich na koniec spektaklu o 21. Długo szliśmy w dobrym kierunku, ale pogubiliśmy się w gąszczu ulic. Wtedy z nieba spada nam przesympatyczna Rosjanka, która nie tylko pokazuje drogę, ale sama nas zaprowadza pod operę. Dodam, że jej angielski był kiepski, naszego rosyjskiego nie było wcale, ale i tak szło się sympatycznie. Sympatycznie i długo, bo aż pół godziny! A na dodatek nasza przesyłka z nieba powinna iść w przeciwnym kierunku. Nie wiedziałem nawet jak jej dziękować. To jest chyba ta słynna rosyjska gościnność!

Spektakl się przedłuża, więc czekamy. Niebo nad nami robi się lekko granatowe i przypominamy sobie, że jesteśmy tu na początku lipca, łapiemy się na białe noce! Jest 22:00, a wciąż jest jasno.




Następnego dnia przeszliśmy się na spacer do Twierdzy Petropawłowskiej. Więzieni byli tam m.in. Tadeusz Kościuszko, Fiodor Dostojewski czy Michaił Bakunin. Istotnie to ważne miejsce w dziejach Petersburga i historii Rosji. Na terenie twierdzy znajdują się toalety w… autobusach. Nie wiem czy przyświecała temu jakaś wzniosła idea, ale zazdroszczę pomysłowości.


Wracamy, kierując się do stacji metra. Zagadują nas dwie Rosjanki pracujące w charakterze naganiacza na turystyczne rejsy po Newie. Cena była zaporowa, ale Judyta podsunęła Bartkowi pomysł negocjacji. Udało się. Płyniemy o połowę taniej niż reszta. Rejs trwa godzinę i zapewnia niesamowite wrażenia. Polecam oglądanie Petersburga z poziomu statku wycieczkowego, to coś niepowtarzalnego.




Z Petersburga udajemy się koleją do Moskwy. Połączenie jest szybkie i wygodne, ale drogie. Bilet kosztuje 110 złotych, ale daje coś więcej niż przejazd 650 kilometrów w 4 godziny. Pozwala zrozumieć ideę podróżowania pociągami. Świetnie wygłuszony, czysty tabor, sympatyczna obsługa. Dostępna prasa, poczęstunek, a nawet akcesoria do spania takie jak zatyczki do uszu. To zdecydowanie moja najlepsza podróż koleją.


Moskwa – w największym mieście Europy

Wita nas deszcz, jest chłodno, a my zmęczeni. Ruszamy do hostelu. Zarezerwowaliśmy nocleg na Patriarszych Prudach. Dla fanów Bułhakowa to najlepsze rozwiązanie. Ogród z Mistrza i Małgorzaty, muzeum Bułhakowa, mieszkanie Bułhakowa. Jest tam pięknie. Hostel daje radę, jest niedrogo i bardzo przyzwoicie.


Bezsprzecznie Moskwa to miasto przepychu. Co chwilę mijamy drogie samochody, eleganckich mężczyzn i kobiety. Bogactwo jest tam wręcz ostentacyjne. Ruszamy w kierunku Placu Czerwonego.


Wbrew pozorom jego nazwa, nadana w XVII wieku, nie ma nic wspólnego z komunizmem. Wywodzi się ją od starosłowiańskiego słowa „krasny”, co oznaczało „piękny”. Z czasem przymiotnik ten zaczął mieć podwójne znaczenie – obok „piękny” także „czerwony”. Jest to miejsce wyjątkowe i absolutny must-see Rosji. Choćby ze względu na Sobór Wasyla Błogosławionego. Dziś chyba najbardziej rozpoznawalny budynek sakralny w Rosji. Darmową atrakcją Placu Czerwonego jest możliwość obejrzenia zwłok Lenina. Spacer po mauzoleum trwa może z pięć minut. Lenin wyglądający jak figura woskowa, prezentuje się znacznie lepiej niż na ostatnich zdjęciach przed śmiercią. Jeszcze trochę nad nim popracują, to będzie przystojniejszy od Johnego Deppa z Madame Tussauds w Londynie.


Warto udać się także do Wierchnije Torgowyje Riady, czyli moskiewskiego domu towarowego. Przy jednym z wejść jest świetna lodziarnia, gorąco polecam na ochłodę. Nieopodal znajdziecie most, z którego widać będzie Kreml i cały Plac Czerwony. Jest to most, na którym zamordowano Borysa Niemcowa. Jego śmierć została upamiętniona licznymi obrazami, a także flagami rosyjskimi. Dowodzi to tylko tego, że nawet w polityce nic nie jest jednoznaczne.


Oczywiście jak Moskwa to i metro. Jedno z najwspanialszych na świecie. Piękne stacje i długie korytarze mogą zainteresować, ale to przede wszystkim najlepszy środek komunikacji po mieście. Dojedziesz wszędzie i tanio. A propos przejazdów warto wybrać się z Placu Czerwonego na Targ Izmajłowski. Tam kupicie tanie pamiątki. Od wyjściowej ceny, niższej dwa razy od cen na Arbacie, możecie utargować dodatkowo nawet 50%. Co można kupić? Wszystko! Oczywiście matrioszki – tradycyjne, ale i takie z Putinem czy Leninem. A propos Putina są także koszulki z jego wizerunkiem. Jedna z nich jest opisana hasłem „najwrażliwszy człowiek na świecie”. Tak, Rosjanie są dumni, ale o tym później. Kupicie także karafki nawiązujące symboliką do Rosji bolszewickiej lub carskiej. Dziewczyny kupią ludowe chusty. Oprócz tego cała masa różnych śmieci – stare aparaty analogowe, znaczki, karty do gry, kieliszki, sztućce – czego dusza zapragnie. Im dłużej stoisz tym bardziej pewne, że sprzedawca wyjdzie z kramiku i będzie schodził z ceny.






Dalej warto przespacerować się po Arbacie, jest to odskocznia od przytłaczających ulic, po których gnają samochody. Trochę serca starej Moskwy. Zwróćcie uwagę na pomnik Okudżawy i mural z generałem Żukowem.


W końcu jednak pora opuścić zachodnią Rosję, cywilizację wielkich miast, bogactwa, splendoru. Jedziemy pociągiem do Omska, a stamtąd dalej.

Kolej transsyberyjska

Do tej pory nie widziałem nigdzie konkretnego poradnika, który odpowiedziałby na najważniejsze pytania związane z podróżowaniem koleją transsyberyjską. W Internecie czytałem uwagi, że najlepiej jechać pierwszą lub drugą klasą. Nie mam pojęcia po co przepłacać. Trzecia klasa oferuje to samo co druga. No, może poza wydzielonym przedziałem. Zamiast przedziału otrzymujecie za to nieskrępowaną wygodę nawiązywania kontaktów z pasażerami. A jak wstydzicie się zagadać, to nic straconego. Zawsze znajdzie się ktoś kto sam zagada.


Warunki są przyzwoite. Czysta pościel, koc, poduszka dla każdego pasażera. Oczywiście każdy ma miejsce do spania, mi trafia się przy samych drzwiach do WC. Pani konduktor jest zarazem naszą opiekunką. Ma kilka złotych zębów i chętnie się uśmiecha. Bardzo przejęła się na wieść, że jedziemy koleją po raz pierwszy i jesteśmy inostrantsy czyli obcokrajowcy. Oprowadziła nas po wagonie, pokazała ubikację – przyzwoicie, schludnie, ale nie ma co liczyć na luksusy. Vis a vis WC znajduje się duży, zamykany śmietnik i gniazdko, które raz działa raz nie. Po drugiej stronie wagonu jest samowar, z którego można nalewać gorącej wody tyle ile dusza zapragnie. Niestety, nie ma możliwości zamówienia sobie obiadu. Pani konduktor uśmiecha się i mówi, że możemy coś kupić na stacji od tzw. „babuszek”, ale stanowczo odradza obiad: „mogą próbować sprzedać to od wczoraj, szkoda zdrowia”

W końcu pociąg staje. Żołądek bezapelacyjnie domaga się czegoś więcej niż zupki chińskiej, czaju i sucharków. Są „babuszki”, kupujemy od nich półlitrowy kubek malin. Pycha. Kosztował tylko 8 złotych.


Zagaduje mnie jakiś starszy pan, ale nie mam pojęcia co mówi. W ogóle nie mówię po rosyjsku, ale w trakcie tego wyjazdu nauczyłem się kilku zwrotów:
-Ja nie gawari pa ruski… my z polszy privod w archeologiczeski lagier… w sybir – wydukałem mając nadzieję, że coś zrozumie
-Jeszcze Polska nie zginęła póki my żyjemy… – odpowiedział mi starszy pan.

Potem dosiadł się Bartek i Marianna, a rozmowa zaczęła się kleić. Okazało się, że starszy pan jest Ukraińcem, który mieszka od dawna w Moskwie. Opowiedział nam, że jesteśmy biedni, bo naszym krajem rządzi Hollande i Merkel. Wypowiedział się na temat Rotschildów, dodał kilka popularnych w Rosji teorii politycznych i dał nam spokój.

W kolei transsyberyjskiej spożywanie alkoholu jest zabronione. Grozi za to grzywna w wysokości… 30 złotych. Rosjanie jednak są temu zakazowi po części posłuszni. Prawie każdy pije, ale każdy się tajniaczy. Przypomina mi to picie piwa na wycieczce szkolnej w liceum. Groźba otrzymania mandatu jest realna, w czasie podróży przynajmniej raz dziennie wagonami przechodzi policja.

Po długim wieczorze i co najmniej pół litra tajniaczenia się, zagaduje do nas sąsiad mający łóżko obok mnie i Judyty. Dobrze, że na miejscu był Bartek, bo z rozmowy nic by nie wyszło.

-Skąd jesteście?
-Z Polski
-Dlaczego nie przyjeżdżacie do Rosji?
-Przecież właśnie tu jesteśmy
-Tak, tak, tak, ale mało was tu, dlaczego Polacy nie jeżdżą do Rosji?
-Bo z wizą są problemy, bo drogo…
-Tak, tak, tak, ale jakby nie było problemów z wizą to byście przyjeżdżali? – spytał z niedowierzaniem
-No jasne, Rosja to piękny kraj.
Uśmiechnął się i zaprosił nas na spływ kajakowy na Syberii.
–A ja tam nie chcę mnie tam po cholerę – zadźwięczały w głowie słowa piosenki Wysockiego.
– Jedziemy na obóz archeologiczny – odpowiedzieliśmy
– Da, ale jak wrócicie, to możecie jechać do nas.
-Nie mamy wizy.
-Eto ne problema. Załatwimy

No i weź tu z takim dyskutuj. Ostatecznie umówiliśmy się, że rano obgadamy szczegóły. Ale następnego dnia nasz rozmówca zapomniał o zaproszeniu. Nocą, po 23:00 światło jest przygaszane, cichną rozmowy, kończą się wieczorne wizyty w toalecie, po północy prawie cały przedział idzie spać.

Noc mija spokojnie, około 1 w nocy robi się już całkiem cicho. Czasem jest trochę duszno, czasem trochę zimno, ale kto by się przejmował. Jedziemy, a za oknem już azjatycka część Rosji, już Syberia.
Zostało kilka godzin podróży. Może ktoś się zastanawia jak wygląda pociąg po dwóch dniach jazdy? Otóż tak jak przed dwoma dniami jazdy. Podłoga jest zamiatana i myta co kilka godzin, na większych stacjach wyrzucane są śmieci. Jest czysto, czyściej niż w PKP.

Wysiadamy w Omsku, wita nas Larysa – szefowa ekspedycji archeologiczno-antropologicznej. Ładujemy się w marszrutkę i jedziemy załatwić formalności związane z zameldowaniem – pozostałość po Rosji sowieckiej. Po dwóch godzinach jedziemy w stronę rosyjskiego „międzyrzecza” – wsi położonej godzinę jazdy od Tary.

Tu zaczyna się przygoda – Syberia


W podróży jesteśmy już około 50 godzin. Wszystkie podstawowe potrzeby biologiczne wydają się być niezaspokojone. Jest pierwsza w nocy. Dojeżdżamy do celu, słyszę, że jesteśmy blisko[1]. Nagle z rykiem silnika wyprzedza nas samochód osobowy, który wymusza pierwszeństwo i zajeżdża nam drogę. Autobus zatrzymuje się, a z osobówki wytacza się z czterech pijanych Rosjan. Nie wyglądają jakby chcieli się bawić, chyba że formą zabawy jest ściganie „obcego” na swoich rewirach. Jeden z nich podchodzi do drzwi autobusu. Rozglądam się w poszukiwaniu męskiej części pasażerów. Jeden profesor, dwóch kolegów i ja. Nie wygląda to dobrze, bo żaden z nas nie „przekona” nowych „kolegów”, żeby sobie odpuścili. Wtedy wkracza Larysa, prosi ich o dokumenty, podniesionym głosem informuje, że zna drogę i nie chce, żeby nam zawracali głowę. Uwierzcie lub nie, ale podziałało. Może to urzędniczy ton, może to stanowczość w głosie, nie wiem. Ważne, że uniknęliśmy starcia. Ruszamy, a po pięciu minutach znowu stajemy.

-Autobus dalej nie pojedzie – informuje Larysa i wysiadamy.

W szczerym polu. Między nigdzie a nigdzie. Bliżej stąd do Kabulu niż Warszawy. Komary tną jak szalone, jest zimno i mokro. Czeka nas pięć morderczych kilometrów marszu do obozu. Pewnie nastrój poprawiłaby mi karta bez limitu albo karabin na niedźwiedzie i pijanych Rosjan zajeżdżających nam drogę. Miałem tylko plecak i paszport. Ścisnąłem to mocno i z topniejącą jak bałwan w marcu pewnością siebie, ruszyłem za resztą do obozu.

Jedzenie faktycznie było, nawet ciepłe. Smakowało dziwnie, ale kto by narzekał. Prawie trzy dni nie jadłem nic ciepłego. Jest druga nad ranem. Kierujemy się do namiotów i idziemy spać.


Dzwonek obozowy bije na alarm. Po nim rozlega się przyjemny, tubalny głos.
-Nada wstać. Nastrajenie atliczna. Pagoda haroszyja.

Jest godzina szósta rano. Pada i ogólnie jakoś tak szaro. Skoro trzeba to trzeba. Wstajemy. Śniadanie w obozie jest podłe. Co gorsza na kolacje serwuje się praktycznie to samo. Codziennie rano i wieczorem jemy mniej więcej tak: dwie puszki tuszonki, kilka kilo makaronu/ryżu/kaszy, kilka marchwi, sałatka. To trzeba podzielić na ponad dwadzieścia osób. I tak rano i wieczorem przez najbliższe 10 dni. Po dwóch dniach złapałem infekcję jamy ustnej i jedzenie sprawiało tyle bólu, że wybierałem między grypą a gruźlicą. Schudłem tam 4 kilo. Obiady były tylko trochę lepsze. Od jednego z członków rosyjskiej ekipy, chodzącego w czapce armii czerwonej, usłyszeliśmy, że mamy ugotować uchę (zupa rybna) na bazie ryby z puszki. To był zarządca obozowej spiżarni i jego zdanie było wiążące. W takich chwilach przypominam sobie jak bardzo nie cierpię armii czerwonej. No cóż, pozostaje się tylko pomodlić o świeżą rybę, co w myślach robię. Bóg najwyraźniej także ma dosyć sowietów – kolega w czapce z sierpem i młotem zmienia zdanie i każe nam ugotować zupę na bazie świeżych ryb z okolicznego jeziora.




Następne dni spędziliśmy na robieniu wywiadów z mieszkańcami okolicznych wsi. Najbliższa drewnaja (czyli wieś) znajdowała się pięć kilometrów od obozu. Czujemy się obcy, ludzie obserwują nas z zaciekawieniem. Jesteśmy atrakcją. Pytamy o różne rzeczy. O życie, o to czym się zajmują, o przeszłość, szukamy też śladów polskiego osadnictwa. Tym zajmuje się nasz kolega Michał, który wyjechał na Syberię na cały rok, żeby przeprowadzić badania.




Najbardziej w pamięci został mi dzień, którym wybraliśmy się do Jekatierinskoje. Jednej z okolicznych wsi. Z obozu wg zapewnień naszych opiekunów mieliśmy iść pięć kilometrów, szliśmy dziesięć. Za to co się działo na miejscu! Udało nam się zwiedzić miejsce pamięci, czyli coś pełni funkcję muzeum lokalnej historii. Dopiero tam, daleko od Moskwy, gdzieś we wsi za Uralem zdałem sobie sprawę z potęgi rosyjskiej propagandy. Pani będąca lokalnym historykiem i muzealnikiem przekonywała nas, że Katyń to zbrodnia niemiecka. Że nawet potwierdził to jakiś europejski sąd lub trybunał (nie bardzo wiem na co dokładnie się powołała). Mówiła szczerze, bez cynizmu. Wierzyła, że to co mówi to prawda:
„No bo jak my Rosjanie moglibyśmy zabijać Was, nasz bratni naród!”
Nikt z nas nie wyprowadził jej z błędu. Taka rozmowa nie miałaby sensu. W muzeum oglądamy jeszcze stare przedmioty związane z prowadzeniem gospodarstwa wiejskiego, zdjęcia poległych żołnierzy rosyjskich z okolicznej wsi. Żołnierzy biorących udział w II wojnie światowej, ale też w późniejszych konfliktach, w które angażowała się Rosja. Pytamy o Polaków, czy zna jakichś, którzy mieszkają w okolicy. To był strzał w dziesiątkę. Nasza przewodniczka zaprowadza nas do jedynego Polaka, który mieszka w tej wsi. Jest inwalidą, ma amputowaną nogę. Zgadza się, żebyśmy porozmawiali z nim u niego w domu. Wnętrze jest skromne, ale czyste. Na ścianie obok prawosławnych ikon wiszą obrazy katolickie. Oczywiście nasz rozmówca oprócz „Ojcze nasz” i „psia mać” nie mówi po polsku. Opowiedział nam, że jak był dzieckiem rodzice musieli wyrzucać i palić polskie książki, łatwo domyślić się jakie to były lata. Rozmawiamy długo i serdecznie.

Potem nasza rozmówczyni zabiera nas do biblioteki. Tam pani bibliotekarka z dumą prezentuje biblioteczne zbiory. Pokazuje nam też wywołane i opisane zdjęcie z poprzedniej wizyty ekipy z naszego uniwersytetu. Na koniec prosi o pamiątkowe zdjęcie. Jakie to miłe!


Przed opuszczeniem wsi kupuję zapas słodkich ciasteczek i gazowane świństwo w puszce – to moja alternatywa dla porcji tuszonki z rozgotowanym makaronem i marchwią. Powrót jest męczący, bo słońce daje się we znaki. Dla nieświadomych Syberia jest zimna, ale przede wszystkim zimą. Istotnie w lutym zdarza się i -20 stopni, ale latem temperatura przekracza 30 stopni. Dodajcie sobie brak wiatru. No i komary.


Wieczorem tego dnia pomyśleliśmy, że fajnie byłoby się napić piwa. Oficjalnie w obozie konsumpcja alkoholu była zabroniona, ale tak to jest, że Polak zawsze zrobi na przekór głupim przepisom. Około 20 wychodzimy z Bartkiem do wsi kupić każdemu po piwie. Droga jak zwykle się dłuży, bynajmniej nie przez brak tematów do rozmowy. Wszystkiemu winne są moskity. Ale dochodzimy do wsi, zimne trunki coraz bliżej. Znikąd pojawia się terenowy radiowóz. Na domiar złego zatrzymuje się przy nas, a my nie mamy żadnych dokumentów. Policjant pyta o drogę do jednego z mieszkańców wsi. Odpowiadamy, że nie jesteśmy miejscowi. Kiwa głową i odjeżdża.

W sklepie decydujemy się nie tylko na piwo. Pytamy o wódkę. Okazuje się, że pół litra wódki kosztuje 8 złotych. Uwierzcie, to wódka lepsza niż nasze odpowiedniki, za które płacimy 20 zł. To jeden z rosyjskich paradoksów. Rząd walczy z alkoholizmem, więc podniósł podatek od alkoholu. Tyle, że podrożało tylko piwo, które kosztuje około 4 złotych. Wódka czy wino pozostały tanie.


Obóz po kilku dniach dawał się we znaki. Codziennie spacerowaliśmy ponad 20 kilometrów. Najlepszym remedium na wszelkie dolegliwości była kąpiel w okolicznym jeziorze. Jeśli jeszcze nie brzmi to szpanersko mogę dodać – kąpiel w jeziorze na Syberii. O tak, będę co miał opowiadać wnukom na starość. A w zimne dni? W zimne dni przy jeziorze gospodarze postawili prowizoryczną banię. Trzeba było rozpalić drewno (najłatwiej od kory, nie ma tam rozpałki i tego typu bajerów) i posadzić na piecyku wiadro z zimną wodą. Jak się nagrzeje nabrać trochę gorącej wody, wymieszać z zimną i voilà. Można wymyć się w misce. Tam przynajmniej komary nie gryzły. Po wyjściu zaczynał się dopiero sprint, bo przy jeziorze moskitów jest najwięcej. Zastanawiasz się pewnie „taki mądry, a o deet’ie nie słyszał, a Wojtek Cejrowski polecał”, no to odpowiadam, że słyszał. Każdy z nas miał repelent z deetem, w kulce i w spray’u. Coś tam pomagał, ale syberyjskim komarom nawet deet nie straszny. Chyba działa tylko na te południowoamerykańskie. Na każdej kończynie miałem po 15-20 ukąszeń. Swędziało strasznie.


Co jeszcze się działo? Codziennie robiliśmy wywiady z mieszkańcami okolicznych wsi, czasem rąbaliśmy drewno na ognisko i do bani, wieczorami słuchaliśmy pięknych rosyjskich piosenek do gitary, czas mijał a my coraz bardziej oswajaliśmy się z miejscem. Zdarzyło się nawet zagrać w siatę, urwaliśmy Rosjanom tylko jednego seta. Mimo to daliśmy dobre mecze.

Jednego dnia wybraliśmy się marszrutką do Tary. Tara to drugie z najstarszych miast na Syberii. Piękna drewniana architektura. Teatr, kino, restauracje, kawiarnie. Szkoda, że byliśmy tam tylko kilka godzin. Ogólnie polecam pojeździć marszrutką po Syberii. Połowa drogi była asfaltowa, połowa piaskowa
-Tu kończy się Europa, zaczyna Azja – stwierdził kierowca kiedy wjechał na piaskową część.






Zakupiona za 8 złotych wódka przydała się kilka dni później, pod koniec naszego obozu. Coś co przypominało imprezę integracyjną zorganizowano tu na koniec. W tajemniczych okolicznościach pojawiła się polska wódka żołądkowa gorzka, która zasmakowała kolegom z Rosji. Na marginesie dokładny skład wódki i jej definicję opracował Dymitr Mendelejew, autor układu okresowego pierwiastków. No to ura! A propos, jakie były toasty? Za Słowian, za bratnie narody, za zakopanie politycznych niesnasek. Typowi panslawiści. Wszyscy jesteśmy Słowianami, pod warunkiem, że Polacy będą Rosjanami – trochę tak się czasem czułem, ale może to moje uprzedzenia?

„Nie będziemy z nimi gadać, bo mówią po angielsku lepiej niż my po rosyjsku” – tak skomentowali to między sobą kiedy myśleli, że nie słyszymy. To oczywiście nieprawda. Mój angielski jest zaledwie przyzwoity, a reszta paczki utrzymywała, że i tak lepszy niż ich. Cóż, każdy pretekst jest dobry, żeby nie robić sobie problemów. Któregoś dnia poczęstowaliśmy ich arbuzem (wyobraźcie sobie jak smakuje arbuz, kiedy cały tydzień jesz obrzydliwe śniadania i kolacje, a z nieba leje się żar) i usiedliśmy w kółku. Była gitara i w ogóle sielankowy klimat. O tak, wtedy nawet na chwilę nauczyli się angielskiego. Przynajmniej dobrze śpiewali znane amerykańskie numery rockowe.

Wyjazd był dość krótki, ale bez wątpienia wykorzystaliśmy każdą minutę z trzech tygodni spędzonych w największym państwie na świecie.
P.S. Część zdjęć jest mojego autorstwa, za pozostałe serdecznie dziękuję Mariannie Nowickiej i Bartkowi Gizińskiemu.

Koszty:
400 zł – kolej transsyberyjska
530 zł – autobusy i przejazd Petersburg-Moskwa
35-40 zł – za nocleg w hostelu
10 zł – tani obiad w barze mlecznym

Na pełną relację zapraszam na mojego bloga - https://krokwnieznane.wordpress.com/2015/11/05/petersburg-moskwa-syberia-podroz-po-najwiekszym-panstwie-na-swiecie/

Dla leniwych zmontowałem też krótki filmik z tej podróży -

Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

lubietenstan 19 listopada 2015 17:06 Odpowiedz
fajny opis, gratulacje!
guru 20 listopada 2015 11:39 Odpowiedz
lubietenstanPiszesz, że z waszej czwórki tylko jedna osoba znała rosyjski, w jaki sposób przeprowadzaliście wywiady z mieszkańcami?
gona31 22 listopada 2015 09:05 Odpowiedz
zupa z wiadra musiała smakować wyśmienicie :-)
ineedadollar 16 stycznia 2016 09:03 Odpowiedz
guru
lubietenstanPiszesz, że z waszej czwórki tylko jedna osoba znała rosyjski, w jaki sposób przeprowadzaliście wywiady z mieszkańcami?
Jedna osoba znała bardzo dobrze rosyjski, jedna trochę mówiła. Do rozmów to już by wystarczyło, a najczęściej mieliśmy ze sobą jeszcze rosyjskiego naukowca, który trochę pomagał :) Dzięki za miłe słowa i przepraszam, że dopiero teraz odpisuję.