0
panrobson 16 grudnia 2015 22:56


Poprzednią część relacji można przeczytać na: http://panrobson.fly4free.pl/blog/1305/sao-miguel-portugalia-czyli-z-krakowa-na-azory/ oraz na http://www.hihigh.pl - gdzie można znaleźć również inne wpisy.

Po porannym locie z Sao Miguel, około dziesiątej rano meldujemy się w Lizbonie. Do centrum najszybciej dostaniemy się metrem, do którego nie sposób nie trafić. Automaty biletowe akceptują jedynie gotówkę oraz portugalskie karty płatnicze. Wyrabiamy sobie karty, które po doładowaniu odpowiednią kwotą mogą nam służyć jako bilety jednorazowe, dobowe itd. Jedziemy do wcześniej zabukowanego hostelu – Go Hostel przy Rua Maria da Fonte 55, gdzie zostawiamy plecaki i ruszamy na rekonesans po okolicy, zanim będziemy mogli się zameldować. Temperatura daje znać, że nie jesteśmy już na środku oceanu i z podziwem (lub bardziej z myślami typu „pojebani?!”) patrzymy na mijających nas co chwile biegaczy. Obieramy azymut na Av. da Liberdade, klasycznie nadrabiając kilka kilometrów chodząc, raz pod górkę, raz w dół wąskimi uliczkami. Siadamy w cieniu, pijemy czerwone wino, tracąc systematycznie kolejne szanse, na zakup prawie oryginalnych okularów i innych prawie-rzeczy w prawie-okazyjnych cenach (jeśli jedziesz na wakacje po nowe „rajbany”, wybierz Maroko, ten sam badziew, dużo taniej). Każdy popełnia błędy, więc dla zasady skusiliśmy się w końcu na nie-okulary, niestety nie był to najlepszy wybór (tu znów polecam Maroko, hehe).


Po południu wracamy do hostelu, gdzie poznajemy Marię z Francji, Diego z Chile a po chwili jeszcze koleżkę z Kanady, którego imienia nie zapamiętałem. Szybie ogarnięcie typu prysznic i zmiana ubrań, by po chwili raczyć się pysznym winkiem za mniej niż 4zł na hostelowym patio. Dołącza do nas Sophie – koleżanka Marii, oraz grupa studentów z Wielkiej Brytanii (i może ktoś jeszcze, sam już nie wiem). Po krótkiej integracji, idziemy w kilka osób zwiedzać centrum. Szukamy lokalnej i taniej szamy (weź teraz porównaj sobie co znaczy „tanio” dla Polaka, a co dla Kanadyjczyka), udaje nam się to na raty. W pierwszym barze próbujemy lokalnego i taniego (chyba) bimbru, a kończymy na kebabie z marchewką. Gdzieś po między tym wszystkim takie widoki:


Sam hostel bardzo spoko, pomijając fakt, że piętrowe łóżka są dość wątpliwej jakości, mocowane na trytytki. Okazały się jednak wytrzymałe, a bujając się na boki dostarczyły nawet trochę zabawy. Jeśli nie masz choroby morskiej, polecam (jeśli masz to też polecam, będzie to dobry trening). Śniadania całkiem smaczne (jogurty na kaca szanuję mocno), zaplecze sanitarno-kuchenne również na plus. Nawet blisko do centrum, do najbliższej stacji metra (Intendente) pięć minut na nogach (w drugą stronę może być dłużej, bo droga i myślenie trochę pod górkę). Zabytkowy żółty tramwaj zatrzymuje się niemal przy wejściu. Ludzie najsuper, jak to zwykle bywa w najtańszych miejscach, zarówno obsługa jak i współtowarzysze tworzą świetny klimat, gdzie wisienką na torcie jest Philipe, który pomimo swojej choroby (obstawiam porażenie mózgowe) „opiekuje” się hostelem i podróżnymi.

Wieczorem, razem z Philipe’m i kilkoma znajomymi idziemy na festiwal muzyczny nieopodal naszej miejscówki, super zabawa, którą kończymy nad ranem w pobliskim klubie.

Rano przy śniadaniu, powitanie z naszym nowym kumplem nie do opisania, chyba podobało mu się wyjście z nami, hehe. Próbujemy dostać się na plaże, których w mieście nie ma, trzeba kawałek jechać. Kupujemy 24h bilety na komunikację, aby dowiedzieć się (w momencie wsiadania do autobusu, czyli trochę za późno, ze względu na brak gotówki), że akurat tę linię potrzebny jest dodatkowy bilet. Jebać ich – myślimy sobie, znajdujemy inną plażę, do której można dojechać koleją miejską… na którą nasz bilet również nie obowiązuje. Szalę naszej mini porażki dopełnia pogoda, jest ciepło ale chmury i wiatr pozwalają nam stwierdzić, że nie jest to idealny moment na kąpiel w oceanie. Idziemy zwiedzać Belem.


„Żyć jak Bajer w Belem”. Belem, jedna z dzielnic, gdzie czas w niektórych miejscach zatrzymał się wieki temu. Wiele zabytków, ogrody, charakterystyczne kafelki na elewacjach kamienic i drobna kostka na chodnikach. Oglądamy sobie po kolei: Wieżę Belem, pomnik samolotu Fairey III-F D, którym po raz pierwszy odbyto lot nad południowym Atlantykiem w 1922r, dalej idąc wzdłuż wybrzeża mijamy zatokę i dochodzimy do pomniku Odkrywców.


Następnie przemieszczamy się ogrodami pod Klasztor Hieronimitów, robimy małą przerwę na szamę i ruszamy w kierunku mostu 25tego kwietnia, który często porównywany jest do innego mostu w USA (odpuszczam banały, ze względu na szacunek do Ciebie – czytelniku). Po drodze całkiem przypadkowo trafiamy na jakąś alternatywno-hipsterską miejsówkę, gdzie oprócz, knajp, sklepów, sklepo-galerii ozdobionych street-atrem, mamy okazję zobaczyć kilkanaście zabytkowych Citroenów.


Po strzeleniu kilku fot (i winka) przy wyżej wspomnianym moście, wracamy do hostelu,chcemy zrobić grilla przed wieczorną eskapadą. Na miejscu okazuje się, że cały misterny plan w pizdu, chyba chodziło o brak węgla. Albo brak grilla. Nieważne. Spadamy na cztery łapy, a ściślej ujmując na cztery kuchenki, robiąc jedne z najlepszych burgerów, jakie… miałem okazję przyrządzić w Lizbonie.


Wieczór, można by powiedzieć standardowo spędzamy na ostatnim dniu koncertów. Poznajemy mocno wykręconego typa z Litwy, który okazuje się być miejscowym biznesmenem. Z nim i innymi ludźmi spędzamy wesoło czas i około nie-wiem-której wracamy do naszej bazy, usmażyć resztę mięsa i iść spać. Trochę odpowiedzialnie, ponieważ przed dwunastą rano musimy być na lotnisku (mamy zapas w postaci wieczornego lotu do Porto, ale ambitnie lecimy wcześniejszym).

Przed czternastą jesteśmy w Porto, tutaj podobnie jak w Lizbonie do centrum z lotniska jedziemy metrem (które jest tramwajem). Nie mamy zbyt wiele czasu, ponieważ lot do Paryża (no prawie) mamy chwilę po szóstej rano. Jedziemy skosztować Porto, z kilkunastu winnic, które oferują darmowe zwiedzanie połączone z degustacją wybieramy Taylor’s, około pół godzinny spacer z sympatyczną panią przewodnik, zakończony dwoma lampkami sztandarowego trunku.


Dalej idąc przez most Luís’a I dochodzimy do centrum. W jednej z mniejszych uliczek znajdujemy małą knajpkę, gdzie zamawiamy obiad z pomocą jednego z gości (właściciel nie mówił po angielsku), choć rachunek wyszedł wyższy niż powinien (okazało się, że dostaliśmy inne pozycje z menu, niż te wybrane przez nas) to i tak miło wspominam. Pewnie dlatego, że był to pierwszy prawdziwy obiad od pięciu dni, hehe.

Ponieważ wcześniej piliśmy wina za kilkadziesiąt euro za butelkę, przyszedł czas, aby w ramach eksperymentu poznawczo-badawczego stestować inne, mniej wytrawne trunki. Po obejściu sporej części starego miasta, siedliśmy sobie na placu Avenida dos Aliados, gdzie po krótkiej rozmowie z miejscowymi okazuje się, że za chwilę zaczynają się tutaj koncerty. O dwudziestej drugiej. W poniedziałek. Tego luzu, przy oficjalnych wydarzeniach trochę brakuje w Polsce.

Bawimy się do ostatniego metra jadącego na lotnisko (01:30?), gdzie chcemy się chwilę zdrzemnąć przed porannym lotem. Na stacji poznajemy grupę dziewczyn z Łotwy, które mają podobny plan, więc czas mija dość szybko, choć śpimy zbyt krótko.

Rano szybkie śniadanie w saloniku lotniskowym, ostatnie Porto w Porto i po kilku godzinach lotu z szybką przesiadką w Beauvais lądujemy we Wrocławiu.

After w mieście mostów to materiał na kolejny artykuł (hehe), a to nie czas i nie miejsce na takie rzeczy. Chcę tylko podziękować całej ekipie z 71 za super powitanie, Robertowi za akompaniament, oraz Panu Arturowi Skibie, który znalazł mój tablet i wykazał się szlachecką uczciwością.

Informacje praktyczne:

- cena za dobę w Go Hostel – €8
- pojedynczy bilet na autobus, tramwaj, windę lub metro w Lizbonie – €1.40
- bilet 24 godzinny na tramwaje, metro, windy, autobusy w Lizbonie – €6
- zapping – doładowanie kwotą od €2 do €15, ważna na wszystkie środki transportu w Lizbonie. Koszt pojedynczego przejazdu w takim przypadku to €1,25 metrem, autobusem, windą lub tramwajem. €1,80 na podróż do Sintry lub Cascais z Lizbony, a promami od € 1,10 do €3,60 w zależności od wybranej trasy.
- bilety w Porto zależne są od strefy oraz rodzaju przejazdu,tutaj można zobaczyć cennik
- obiad w Porto udało nam się kupić za ok. €8 (włącznie z małym piwem)
- ceny w marketach nie różnią się sporo od naszych (całkiem niezłe wino można kupić już za €2-€3)

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

zlo1991 19 grudnia 2015 18:01 Odpowiedz
Fajna relacja, bez zanudzania i pisania oczywistości które każdy moze znaleźć w Internecie :)
panrobson 8 lutego 2016 17:16 Odpowiedz
zlo1991Fajna relacja, bez zanudzania i pisania oczywistości które każdy moze znaleźć w Internecie :)
Dzięki:)