+1
igore 27 grudnia 2015 16:30
arre1.jpg



Zrobliliśmy się głodni. Postanowiliśmy zjeść coś typowo peruwiańskiego. Weszliśmy do pierwszej lepszej jadłodajni, zamawiając rocoto relleno i pastel de papa. Pierwsze danie to nadziewana papryka ( w Areguipie bardzo popularna), jedno z najbardziej znanych peruwiańskich dań. Drugą potrawą jest coś na kształt zapiekanki ziemniaczanej.


rocoto.jpg



pastel.jpg



Były to kolejne ziemniaki jedzone przez K. w ciągu naszych pierwszych kilku dni w Peru. Do dziś żartuje, że jako wegetarianka jadła w Peru wyłącznie ziemniaki. Tak, dla wegetarian nie jest to kraj łatwy. Na pytanie o coś bez mięsa, Peruwiańczycy sugerowali kurczaka (przecież to nie mięso) lub szynkę. :) Kuchnia peruwiańska jest dosyć monotonna - dominują ziemniaki i różne rodzaje mięsa (krowa,lama,kurczak) podawane z grilla,smażone,gotowane etc. Dla mnie jedzenie podczas podróży jest bardzo ważne, próbowałem więc wielu rzeczy :)

Następnego dnia mieliśmy jechać do boliwijskiej Copacabany - należało się więc rozejrzeć za biletami do Puno (tam mieliśmy mieć przesiadkę). Niestety nie było już biletów na poranne autobusy,nie mieliśmy więc szans zdążyc na pojazd do Boliwii. W bilety zaopatrzyliśmy się w jednej z agencji - nie chcieliśmy jechać na dworzec - jest parę kilometrów od centrum (kosztowało nas to parę soli więcej). Zapłaciliśmy i dostaliśmy instrukcje, by pojawić się za 2 godziny, by odebrać bilety. Niestety w skutek wizyty w niedalekim barze, nie zdązyliśmy dotrzeć do agencji przed jej zamknięciem :) Przed drzwiami spotkaliśmy pana, który okazał się właścicielem agencji. Zadzwonił do swojej pracownicy i przekazał nam, że nasze bilety są bezpieczne w hostelu. By się upewnić, postanowił odprowadzić nas na miejsce. Bilety oczywiście czekały na nas:)

Wiedzieliśmy już, ze przyjdzie nam zostać na noc w Puno. Nie martwiliśmy się tym faktem zbytnio i udaliśmy się w miasto, uczcić naszą ostatnią noc w Arequipie.

Czy Arequipa się nam podobała?Tak. Jest chyba trochę zbyt "europejsko" :). Niemniej jest to świetne miejsce, by powoli się zaaklimatyzować i uniknąć choroby wysokościowej (Arequipa leży na wysokości ponad 2300 m n.p.m) lub by udać się do Kanionu Colca. Jeśli ktoś ma więcej sił i czasu, może również wykupić trekking na pobliski wulkan El Misti. Arequipa jest również uważana za stolićę peruwiańskiej gastronomii , o czym można się przekonać w jednej z licznych Picanterii. Miasto można zwiedzać pieszo, odległości od poszczególnych zabytków są niewielkie.19 Pażdziernika

Puno

Tego dnia nie musielismy wstawać zbyt wcześnie. Nasz autobus do Puno miał odjechać około południa. Niestety nie udało się nam zakupić biletów na żadną ze znanych nam linii. Pojechaliśmy więc typowym peruwiańskim autobusem - zawsze to trochę więcej kolorytu. Koloryt zaczął się od samego początku :). Na dworcu spędziliśmy godzinę, nim wyruszyliśmy. Kierowca czekał, aż wszystkie miejsca zostaną zajęte. Po kilkudziesięciu minutach pasażerowie zaczęli skandować: "Vamos!Vamos!Vamos!" i rytmicznie tupać. Przyłączyliśmy się nieśmiało :) Nie zmieniło to jednak zdania kierowcy, który i tak nie chciał przyspieszyć wyjazdu. Po drodze standard w tego typu autobusach: wsiadają ludzie, sprzedaja różne "pierdoły" (święte obrazki,cudowne specyfiki). Dwie panie przygotowują strawę na oczach pasażerów (wyglądało to jak wieprzowe czipsy ale zapomniałem już nazwy). Cruz del Sur jechalibyśmy ok. sześciu godzin - naszym autobusem udało się nam dotrzeć w osiem :). Po drodze takie widoki. Jedna z ładniejszych tras,jaką było nam dane jechać podczas tej podróży.


dr.jpg



dr1.jpg



dr2.jpg



dr3.jpg



dr5.jpg



dr4.jpg



Przed wyjazdem obawialiśmy się trochę choroby wysokościowej. Po drodze mieliśmy się po raz pierwszy znaleźć na wysokości ponad 4 tys. m n.p.m. Wszystkie dobre rady typu "nie pij alkoholu przed wyjazdem na taką wysokość" zignorowaliśmy i przed tym sprawdzianem naszych organizmów, byliśmy niesamowicie skacowani (ostatnia noc w Arequipie :)). Nawet nie zauważyliśmy, kiedy autobus wjechał na 4300 m n.p.m. widzieliśmy jednak osoby, które doświadczyły choroby wysokościowej i nie wyglądało to zbyt ciekawie.

Po drodze zatrzymaliśmy się na chwilę w Juliace. Było to dla mnie "mistyczne" przeżycie :) Miasto sprawia bardzo ciekawe wrażenie, które tak naprawdę trudno opisać. Byliśmy wciąz trochę "wczorajsi".Potwornie wiało, w powietrzu unosiły się tumany kurzu i śmieci. Gromadzące się wkoło i kopulujące psy. Brakowało tam chyba wyłącznie Clinta Eastwooda :) Z chęcią bym wysiadł i "doświadczył" tego miasta. Niestety, przystanek był bardzo krótki i musieliśmy jechać dalej. Jeśli kiedykoliwiek zapomnę większość widoków z tej podróży, ten (a nie np. Machu Picchu) będę pamięł :)


Juliaca.jpg



W Puno musieliśmy znależć nocleg. Na dworcu ktoś wręcza nam wizytówke hostelu, udajemy się tam. O dziwo,nie mają wolnych miejsc (w mieście nie widać żywego ducha - turysty). Pokierowana nas do hostelu obok. Bierzemy. Pokój z łazienką (wyłącznie zimna woda) za 40 soli. Idziemy zwiedzać,czyli naszym standardem do knajpy, a właściwie restauracji specjalizującej się w stekach. Niestety nie pamiętam już nazwy - szkoda, bo mięso było wyśmienite. Jemy, pijemy i ruszamy dalej. W mieście odbywał się festyn: wokół mnóstwo lokalsów w ludowych strojach gra,tanćzy, śpiewa i pije pisco. Jakiś pan bierze mnie pod ramie,chce tańczyć i częstuje wódką, nie zważając na fakt, że jestem od niego trzy razy większy. Wyglądamy komicznie :) Spacerujemy nadal,wszędzie mijając orszaki świętujących Peruwiańczyków. Podoba nam się. Jest mało turystów, na co narzeka każdy właściciel okolicznych sklepów. Tak właśnie spędzamy naszą jedyną noc w Puno. Jutro jedziemy do boliwijskiej Copacabany.


Puno.jpg



Puno1.jpg



Puno2.jpg



pun.jpg

20 Pażdziernika

Copacabana

Wstajemy wcześnie rano, by jednym z nielicznych autobusów wybrać się do boliwijskiej Copacabany. Cała podróż przebiega bez problemów. Na granicy należy wysiąść z autobusu, przejść kilkaset metrów i udać się najpierw do biura peruwiańskich pograniczników (do dwóch różnych stanowisk). Później przekraczamy granicę i udajemy się do pograniczników boliwijskich. Następnie wsiadamy do tego samego autobusu, którym przyjechalismy i po 15 minutach jesteśmy w Copacabanie. Formalności na granicy trwają trochę ponad godzinę. Kierowca autobusu namawia do wymiany pieniędzy. Nie róbcie tego - na miejscu dostaniecie lepszy kurs. W miasteczku nie ma dworca autobusowego,wysiada się przy głownej ulicy.


copa (1).jpg



copa (2).jpg




Copacabana jest znana na kontynencie z sanktuarium Matki Boskiej Gromnicznej. Znana dzielnica Rio de Janeiro wzięła swoja nazwę od kaplicy, do której sprowadzono z Boliwii kopię figury Dziewicy z Copacabany. Miejscowość jest niewielka - wystarczy kilka godzin, by ją przemierzyć wzdłuż i wszerz. Nie mieliśmy noclegu,znależliśmy go jednak bardzo szybko. Nie pamiętam już dokładnej ceny, ale na pewno mniej niż 100 boliviano za noc. Pokój z łazienką i (kolejny już raz) wyłącznie zimną wodą :) Zostawiamy plecaki i włóczymy się bez celu po mieście. Jest tu mnóstwo restauracji,knajp - ceny niższe niż w Peru. Udajemy sie do jednej z nich, nad samym jeziorem. Zamawiamy piwo i kontemplujemy taflę jeziora. Po chwili zauważam znajomą twarz, wpatrującą się we mnie ze zdiwieniem. Okazuje sie, że to moja koleżanka z liceum, której nie widziałem prawie 10 lat :) Świat jest maly. Przyjechała z dwiema znajomymi, a że nasze plany troche się pokrywają, będziemy się jeszcze często spotykać podczas naszej wycieczki.


copa2.jpg



copa3.jpg



copa4.jpg



copa5.jpg



Resztę dnia spędzamy głównie nad jeziorem i w jego okolicy. Udajemy się też na obiad - stek z lamy i wyśmienity pstrąg (okolica słynie z tej ryby). Przy samym jeziorze jest mnóstwo budek, które serwują ten "specjał" w bardzo przystępnych cenach. Do obiadu zamawiamy butelkę boliwijskiego wina (smaczne). Pózniej próbujemy napić się lokalnego wyrobu spirytusowego. W jednej z knajp dostajemy zwykłą wódkę, a na pytanie jak nazywa się ten boliwijski wynalazek, słyszymy odpowiedź - "alcohola de boliviana" :) W dobrych humorach udajemy się do naszego "apartamentu" by wsakując w śpiwory i przykrywając się czym tylko się da (jest bardzo zimno), idziemy spać.


copa6.jpg



copa7.jpg



copa8.jpg



copa9.jpg



copa10.jpg

21 Października

Isla del Sol


Już przy planowaniu podróży wiedzieliśmy, że na jeziorze Titicaca odwiedzimy Isla del Sol. Ta święta dla Indian Keczua i Ajmara wyspa, jest wedle wierzeń miejscem narodzin słońca i boga Viracocha. Na wyspie znajdują się też zabytki z okresu inkaskiego.
Najlepsza opcja, by się tam dostać, to popłynąć łódką z Copacabany (przy okazji można też na Isla de la Luna). Bilety można kupić w jednej z licznych agencji, lub bezpośrednio na przystani (my wybraliśmy tę drugą opcję). Podróż rozpoczynamy o 8.30, by po 1.5 godziny znaleźć się na wyspie - w Yumani. I tu popełniliśmy błąd - powinniśmy płynąć do Challapampy, skąd jest trochę więcej możliwości na zwiedzanie. Przede wszystkim można przejść do Yumani, by zdążyć na łodkę z powrotem. My - gringo bez przewodnika, myśleliśmy że taki trekking można też zrobić w drugą stronę. Można, ale wymaga to albo niesamowicie szybkiego marszu, albo noclegu na wyspie. Na nasze szczęście (nieszczęście?) przekonaliśmy się o tym po dwóch godzinach "spaceru" i gdy udało nam się powrócić do Yumani, byliśmy niesamowicie wycieńczeni. Nie jesteśmy okazami tężyzny fizycznej i wytrenowania, dlatego chodzenie na wysokosci prawie 4 tys. m. n.p.m sprawiało nam pewne problemy. Już na początku dały nam się we znaki Schody Inków :)


isla (1).jpg



isla (2).jpg



isla (3).jpg



isla (4).jpg



isla (5).jpg



isla (6).jpg



isla (7).jpg



Podobno na Isla del Sol nie można się zgubić - nam się to udało. Musieliśmy pytać miejscowych (nie jest łatwo kogoś spotkać,dogadać się jeszcze trudniej :)) jak trafić na szlak :) Na wyspie mieszka kilkadziesiąt rodzin. Żyją z rolnictwa,rybołóstwa lub prowadzą swoje drobne biznesy (hostel,knajpa etc.). Należy pamiętać, że podczas trekingu napotkamy punkty, w których pobierane są opłaty za poruszanie się po wyspie. Są też miejsca, gdzie można coś zjeść,wypić - warto więc mieć ze sobą gotówkę.


isla8 (2).jpg



isla8 (3).jpg



isla8 (4).jpg



isla8 (5).jpg



isla8 (6).jpg



isla8 (7).jpg



isla8 (1).jpg



Sama wyspa jest niesamowicie ładna - gdybyśmy mogli popłynąć tam raz jeszcze, z pewnością zostalibyśmy na noc. Turystów jest niewielu, bywały momenty, że nie widzieliśmy żywego ducha (szczególnie kiedy się zgubiliśmy) :).
W Copacabanie byliśmy ok. 17. Zjedliśmy przepyszne pstrągi w jednej z budek nad samym jeziorem. Następnie chodziliśmy bez celu, wstąpilismy do kilku knajp, by udać się na zasłużony odpoczynek. Następnego dnia jedziemy do Cuzco :)22-23 Października

Cuzco po raz pierwszy

Z samego rana udaliśmy się na autobus do Puno, by stamtąd jechać do Cuzco. Mieliśmy spędzić prawie cały dzień w podróży. Na granicy standardowe formalności i ok. południa jesteśmy w Puno. Nie mieliśmy zarezerwowanego autobusu, pojechaliśmy więc "pierwszym lepszym". Jest ich dosyć dużo - my wyjechaliśmy poł godziny od dotarcia na dworzec. Autobus jechał wolno i zapewniał nam podobny lokalny koloryt, jak wcześniejszy wehikuł z Arequipy do Puno. Cała podróż zajęła nam ok. 8 godzin i w samym Cuzco znaleźliśmy się po 20 wieczorem. Ulokowaliśmy się w hostelu Ukukus (w porządku - mówią po angielsku). Z racji braku miejsc, zostalismy tylko na jedną noc. Samych hosteli,hoteli jest w mieście mnóstwo. Zjedliśmy jeszcze pizzę i wypiliśmy chichę w pobliskiej pizzerii, pochodzilismy po wąskich uliczkach i poszliśmy spać.

Następnego dnia zmieniliśmy hostel. Mieliśmy już dosyć zimna i zimnej wody, wybraliśmy więc coś lepszego, choć trochę dalej od centrum miasta (Tayta Wasi Hostel - pokój z łazienką i śniadaniem - ok. 90 złotych). Okolica wyglądała mniej więcej jak na poniższych zdjęciach.



cuzco2.jpg



cuzco1.jpg



cuzco3.jpg



Bardzo szybko zapoznaliśmy się z okolicą, poznawaliśmy twarze sprzedawców, mielismy nawet kawiarnię, do której co rano chodziliśmy na espresso :)
Z początku Cuzco zwiedzalismy na swój stały sposób - po prostu chodząc, gdzie nas poniesie. I spodobało nam się tak, że już nie zmienialiśmy swojego planu. Najwięcej czasu spędzilismy oczywiście na Plaza de Armas i w okolicy. Zobaczyliśmy Quirikancha (Swiątynie Słońca), San Blas i ... Muzeum Koki. Do tego drugiego wstęp był darmowy (nie wiem czy jest tak zawsze), obok bardzo miła kawiarnia. Można zwiedzić wystawę związana z koką a także kupić cukierki,herbatę etc. Wystawa jest niewielka,ale ciekawa. Można na rysunkach obejrzeć np. proces wytwarzania kokainy.


cuzco4.jpg



cuzco5.jpg



cuzco6.jpg



cuzco7.jpg



cuzco9.jpg



cuzco8.jpg



cuzco10.jpg



Po mieście spaceruje się idealnie. Jest mnóstwo knajp,restauracji. Nie kupowaliśmy "biletów turystycznych", które upoważniają do wejścia do wielu muzeów a także ruin w okolicy Cuzco (Ollantaytambo, Pisac etc.). Nie jestesmy po prostu "fanami" muzeów i ruin. Wolimy poszwędać się po ulicach (również w nieturystycznych miejscach) lub usiąść w knajpie i choćby przez cały dzień obserwować życie miasta i jego mieszkańców.

Postanowiliśmy też w końcu kupić bilety na Machu Picchu :). Ponieważ nie chcieliśmy jechać drogim pociągiem, zdecydowaliśmy się wykupić całą wycieczkę w agencji. W okolicy Plaza de Armas jest ich mnóstwo. Weszliśmy do jednej i rozpoczęliśmy proces negocjacji. Nie poszedł on po naszej myśli. (Wczesniej na placu, jakiś pan poprosił mnie o pieniądze. Gdy odmówiłem, wymamrotal coś pod nosem i puknął kilka razy w moją noge. K. stwierdziła, że mnie przeklał :) Chyba tak właśnie było, gdyż utargowawszy cenę niższą niż wyjściowa, zapłaciłem więcej, niz chcieli w agencji na samym początku :) Na co dzień pracuję z liczbami, tym bardziej dziwiło mnie, że tak się "zamotałem"). W sumie nie było tak żle: za sto dolarów/os. mieliśmy przejazd busem do Hidroelectrici, obiad po drodze, nocleg ze śniadaniem w Aquas Calientes i bilet na MP. Pan wypisał nam to wszystko na papierze, który wyglądał jak wyjęty lamie z pyska i wszyscy byli zadowoleni :) Dziwię się, że widząc jak radzę sobie z targowaniem, nie chcieli nam sprzedać czegoś jeszcze :D24 Października

Cuzco i Pisac

Już poprzedniego wieczora naszła mnie myśl, że zakupiona w agencji wyprawa na Machu Picchu może nie dojść do skutku. Moje wątpliwości pogłębiały się, gdy patrzyłem na świstek potwierdzający nasze uczestnictwo :) Zdziwiło mnie też, że organizator nie spisał danych naszych paszportów - słyszałem, ze są one potrzebne do zakupienie biletu na Machu Picchu. Postanowiliśmy upewnić się u źródła. Pan w agencji wszystko potwierdził: "Spokojnie amigo,jutro rano przyjedzie po was bus i wszystko będzie dobrze". Cóz, pozostawało nam wierzyć. Wiedzieliśmy, że następnego dnia spędzimy dużo czasu w drodze, postanowiliśmy się więc nie przemęczać i pojechać do Pisac. Można się tam dostac bardzo łatwo busem. Przystanek na Av. Tullumayo nie jest daleko od Plaza de Armas - można dotrzeć pieszo. Standardowo, kierowca czeka aż pojazd się zapełni i jedziemy. Trasa bardzo malownicza.To tylko 35 kilometrów, więc szybko jesteśmy na miejscu. Pisac to właściwie wieś (małe miasteczko?) słynąca z inkaskich ruin i targu. Bardziej interesowało nas to drugie :) Jest spokojnie, turystów niewielu a czas płynie bardzo wolno. Chodzimy po targu rozglądając się i kupując prezenty dla rodziny i znajomych. Duży wybór szali,chust, swetrów,czapek etc.


pisac.jpg




Dodaj Komentarz

Komentarze (10)

zeus 27 grudnia 2015 16:33 Odpowiedz
Oooo muy bien! Za parę miesięcy lecę do Peru, i jeszcze nie mam zaplanowaną trasę. Będę śledzić tą relacje :D
igore 27 grudnia 2015 16:41 Odpowiedz
Relacja będzie się ukazywać stopniowo. Mam nadzieję, żę coś Ci się przyda :). Byliśmy w sumie dwa tygodnie w Peru z wizytą w boliwijskiej Copacabanie.
gosiagosia 28 grudnia 2015 20:49 Odpowiedz
Piękne zdjęcia!
alison 29 grudnia 2015 08:38 Odpowiedz
Fajnie napisane :) Czekam na więcej - zbieram wskazówki na swoją podróż do Peru za parę miesięcy :)
ara 31 grudnia 2015 13:22 Odpowiedz
oo @igore widzę, że jest i Peru :D super!
igore 31 grudnia 2015 14:12 Odpowiedz
Niestety na tym moje podroze po Ameryce Poludniowej sie koncza. Przynajmniej do przyszlego roku :)
ara 31 grudnia 2015 14:22 Odpowiedz
na szczęście przyszły rok już za pasem 8-)
poncz 3 stycznia 2016 17:20 Odpowiedz
igore napisał:I tu popełniliśmy błąd - powinniśmy płynąć do Challapampy, skąd jest trochę więcej możliwości na zwiedzanie. Przede wszystkim można przejść do Yumani, by zdążyć na łodkę z powrotem.Moim zdaniem, opcja z noclegiem jest jedyną rozsądną, w przypadku chęci zrobienia trekkingu. Wtedy można to zrobić na spokojnie, rozkoszując się widokami itd. A na prawdę warto. Dla mnie ten trek jest szczególny, bo przez własną głupotę przeszedłem go 6 razy w ciągu dwóch dni ;).
igore 3 stycznia 2016 17:23 Odpowiedz
Ja do dzisiaj pamiętam zmęczenie, które towarzyszyło nam w drodze powrotnej :)
poncz 10 stycznia 2016 10:30 Odpowiedz
Rzeczywiście na cena 100$ jest ok - myśmy robili wszystko samodzielnie, i cenowo wyszło podobnie. Z tą różnicą, że po drodze zahaczyliśmy Salineras de Maras, no i spaliśmy jedną noc w Aguas Calientes i jedną koło Hydroeletrici (w namiocie).