+4
Piotras_5 7 stycznia 2016 12:07
Image

Dla zainteresowanych tematem Nowej Zelandii podsylam nasz wpis o 10 miejsach na Poludniowej Wyspie, ktore warto zobaczyc.

Dzisiaj wieczorem bedzie pare nowych zdjec w naszej galerii.

Pozdro! :)Cześć czołem lotnicy i podróżnicy! :)

Trochę czasu (znowu...) minęło zanim dorwaliśmy się do normalnego internetu. Wydawać by się mogło, że Nowa Zelandia, Nowa Kaledonia i Australia to pełna cywilizacja, ale czasami w to wątpię. ;)
Zaległości ciąg dalszy, ale już po tym będzie tylko na bieżąco!

Mam też dwa pytanka:
#1 Na F4F nie widziałem relacji z Nowej Kaledonii. Wprawdzie spędziliśmy tam tylko 11 dni, ale czy warto coś o tym pisać? Jak sądzicie?
#2 O co chodzi z tymi "punktami reputacji"? Trochę chyba wypadłem z tematu. ;)

Ok, dość zbędnych słów, kończymy temat Nowej Zelandii! Na pierwszy ogień 10 miejsc, które według nas warto odwiedzić na Południowej Wyspie. :)

Quote:
Cała Południowa Wyspa to jedna, wielka, naturalna atrakcja. Gdziekolwiek postawisz krok, zawsze Cię coś zachwyci. Przedstawiamy 10 miejsc, które według nas zasługują na chwilę uwagi. Niektóre bardziej popularne, inne mniej – na pewno każde z nich pozostawi dobre wspomnienia. Dla miłośników spania na łonie natury, do większości punktów dołączamy propozycję najbliższego, darmowego i ładnego kempingu. Należy wziąć pod uwagę, że te bezpłatne nie zawsze będą położone kilka kroków od celu, który nas interesuje.

W Nowej Zelandii jest niezliczona liczba kempingów. Jednak nie wszystkie są dostępne dla namiotów, a na niektórych pozostawać legalnie mogą tylko auta oznakowane certyfikatem „self contained”. Żeby otrzymać takie oznaczenie należy spełniać wymagania samowystarczalności, czyli przede wszystkim mieć toaletę, umywalkę i zapas wody. My, proponując kempingi bliskie wymienianych atrakcji, podajemy tylko te bez ograniczenia rozbijania namiotów, z których sami korzystaliśmy. Jeśli przy danej atrakcji nie ma propozycji kempingu, oznacza to, że nie znaleźliśmy w pobliżu żadnego spełniającego nasze wymagania, czyli opłaty 0$ i możliwości rozbicia namiotu.

1. Abel Tasman National Park

Image

Abel Tasman to najmniejszy Park Narodowy Nowej Zelandii. Jest rajem dla wędrowców lubiących długie trekingi w otoczeniu bujnej przyrody. Nagrodą za włożony wysiłek są piaszczyste, prawdziwie zaskakująco piękne plaże. Zaskakująco, bo Południowa Wyspa nie słynie ze złotych piasków i ciepłych, morskich kąpieli. Tutaj, jak w żadnym innym miejscu na wyspie można poczuć się jak na rajskiej plaży, gdzieś pośrodku oceanu.

Park oferuje kilka szlaków. Najpopularniejszy jest Abel Tasman Coastal Track, czyli pięćdziesięcio kilometrowy szlak biegnący wzdłuż zachodniego wybrzeża. Zajmuje on od 3 do 5 dni i jest dobrze wyposażony w miejsca noclegowe. Można wykupić wcześniej miejsce w chatce albo opłacić pole namiotowe.

Dla tych, którzy preferują jednodniowe wypady, proponowane są dwie opcje. Pierwsza to przejście fragmentu opisanego wyżej przybrzeżnego szlaku i powrót tą samą drogą. Druga możliwość to zrobienie trekingu w północnej części parku. Przygotowany szlak jest pętlą, dojeżdża się do niego odbijając na północ w miejscowości Takaka. Trasa zajmuje około 8 godzin (20 km) i jest mało wymagająca – nieduże wzniesienia, idzie się cały czas przygotowaną, czystą, leśną ścieżką. To długi, ale przyjemny spacer.

Proponowany darmowy kemping: Uruwhenua Reserve

Jak dojechać?

Darmowe miejsce na biwak znajduje się 17 kilometrów na południe od miejscowości Takaka, przy drodze Takaka Valley Highway (SH60). Dostępny dla wszystkich środków transportu.

Wyposażenie

Jest jedna toaleta typu toi-toi i stolik. Przechodząc za toaletę, na trawnik, na którym nie wolno się rozbijać, można znaleźć jeszcze dwa dodatkowe stoliki. Ten pierwszy najczęściej okupowany jest przez osoby, które przy nim zaparkują auto. O tych ukrytych mało kto wie.

Opis

Kemping nie zapewnia pięknych widoków, otoczony jest lasem i rzeką. Jest dużo więcej miejsca dla aut, ale przyjeżdżając odpowiednio wcześnie można spokojnie rozbić namioty. Ponieważ nie ma innych darmowych kempingów w pobliżu, ten jest bardzo popularny. Mało prawdopodobne, że będziemy na nim sami. Trzeba liczyć się z tym, że jeśli jest tłoczno, może (ale nie musi) być głośno do późnej nocy. Nie ma możliwości odsunięcia się od sąsiadów, bo teren nie jest zbyt duży. Kemping znajduje się tuż przy głównej drodze, więc w nocy słychać przejeżdżające auta, niektórzy tirowcy dla rozrywki dają znać o sobie trąbieniem.

2. Hokitika Gorge

Image

Niecała godzina jazdy z Hokitiki i kilka minut spaceru wystarczy, żeby zobaczyć nieziemski kolor wody rzeki Hokitika. Nie jest to właściwie żaden z kolorów nieba. Takiej barwy rzeki, w takim otoczeniu, nie spotkacie nigdzie indziej. Do wąwozu prowadzi wąski, lekko bujający się most, z którego można oglądać przyrodę z góry. Najbardziej zaskakujący widok jest jednak po zejściu na brzeg, gdzie stojąc na wielkich głazach można wpatrywać się w płynącą rzekę bez końca. Dla fanów dobrych ujęć jest to dobre miejsce do eksperymentów. Zdjęcia stąd na pewno będą wspaniałe.

3. Lake Rotoiti – Nelson Lakes National Park

Image

W Parku Narodowym Nelson Lakes znajdują się dwa polodowcowe jeziora z niesamowicie przejrzystą wodą – Rotoiti oraz Rotoroa. Chociaż oba pozwalają poczuć świeżość górskiej przestrzeni, to Lake Rotoiti oczarowuje najbardziej. Jest dobrym miejscem zarówno na chwilowy odpoczynek, całodzienną wycieczkę albo kilkudniowy treking. Popularny, pocztówkowy obraz przedstawia mały, drewniany pomost na jeziorze z górami w tle. Chociaż woda okropnie zimna, śmiałkowie mogą z pomostu skoczyć. A kto woli pozostać suchym, niech wypatruje w czystej wodzie pływających przy brzegu ryb. Nad brzegiem stoją ławki ze stołami, gdzie można w przyjemnym otoczeniu zjeść kanapkę. Są też toalety, Lake Rotoiti to z pewnością jedno z piękniejszych jezior na Południowej Wyspie Nowej Zelandii.

Proponowany darmowy kemping: Nelson Lakes Freedom Carpark

Jak dojechać?

Kemping znajduje w odległości 2 km od Informacji Turystycznej Parku Narodowego Nelson Lakes, przy State Highway 63.

Wyposażenie

Na kempingu jest tylko toaleta. Nie na stołów ani zadaszenia, ale można zjeść na ławkach nad jeziorem.

Opis

Całkiem spory kemping z trawą, idealny pod namiot. Dostępny dla wszystkich rodzajów aut. Cudowny widok na góry. To najlepszy kemping na jakim spaliśmy, biorąc pod uwagę wygląd otoczenia. Blisko do szlaków prowadzących dookoła jezior.

4. Glow Worm Dell - Grota ze świecącymi robaczkami

Grota znajduje się około 1,5 km od centrum Hokitiki, na głównej trasie prowadzącej na północ, po prawej stronie. Jest parking, więc można łatwo znaleźć. Stamtąd trzeba dojść dosłownie 3 minuty. Warto się tam udać tylko po ciemku, można przyświecić sobie drogę słabym światłem latarki, ale po dojściu do groty koniecznie trzeba wyłączyć wszystkie urządzenia emitujące światło. Po pierwsze, robaczki mogą przestać świecić, po drugie, psuje to tylko efekt. W innych miejscach kraju za taką rozrywkę pobiera się opłatę, tutaj jest to całkowicie darmowe. Tą atrakcję nazwałabym: małe a cieszy. Błyszczące w ciemności światełka dają naprawdę dużo radości. Niesamowite doświadczenie i dobra okazja, żeby cieszyć się chwilą.

5. Avalanche Peak – Arthur's Pass

Image

Avalanche Peak to bardzo wymagający szlak w Arthur's Pass National Park, oceniony jako najbardziej efektowny ze wszystkich w tamtym rejonie. Jego przejście przewidziane jest na 6-8 godzin, wspina się na wysokość 1833 metrów. Żeby nie wracać tą samą drogą, istnieje możliwość zejścia innym szlakiem, trzeba tylko liczyć się z tym, że zakończymy trasę kilka kilometrów dalej od parkingu, z którego ruszaliśmy. Trudność szlaku polega na tym, że leśną ścieżkę tworzą duże kawałki skał. Nieraz trzeba wspomóc się rękoma, żeby wspiąć się wyżej. Można powiedzieć, że kamienie tworzą tak jakby bardzo nierówne schody. Momentami idzie się wzdłuż grani, co już daje przyjemne uczucie bycia ponad wszystkim. Ostatni etap jest najtrudniejszy, bo opuszczając las mamy wokół siebie tylko stertę dużych kamieni. Sami wybieramy, który będzie naszym kolejnym krokiem, podążając w kierunku następnej tyczki wyznaczającej drogę do celu. Obraz jaki widać ze szlaku przedstawia groźnie wyglądające, skaliste szczyty gór. Budzi on zupełnie inny zachwyt niż ten spowodowany widokiem delikatnych, zielonych pagórków z jeziorami pomiędzy nimi.

Decydując się na zdobycie Avalanche Peak trzeba koniecznie sprawdzić prognozę pogody. Lekka mżawka i mgła na pewno utrudnią treking, bo będzie ślisko, a widoki zamazane. Nie musi to jednak być przeszkodą. Radość ze zdobycia góry będzie ogromna po takim wysiłku, nawet jeśli nie zobaczycie dookoła nic prócz chmur (coś o tym wiemy). Gdyby jednak cały dzień miał padać ostry deszcz, taka wspinaczka nie będzie niczym dobrym. Ta atrakcja znalazła się na naszej liście głównie dzięki nieopisanej satysfakcji, jaką dało nam przejście szlaku. Po zakończeniu podróży po Południowej Wyspie oceniliśmy go jako najtrudniejszy, jaki zrobiliśmy. Widoki niestety mogliśmy zobaczyć tylko na fotografiach innych wędrowców, ponieważ sami nie mieliśmy tyle szczęścia.

Proponowany darmowy kemping: Klondyke Corner Campsite

Jak dojechać?

Ten darmowy kemping znajduje się 9 kilometrów na południowy-wschód (w stronę Christchurch) od wioski Arthur's Pass. Leży przy drodze głównej West Coast Road (SH73). Żadnych problemów z dojazdem.

Wyposażenie

Podstawowe – toaleta model toi-toi oraz jako jeden z nielicznych kempingów miał zadaszoną altankę ze stołem i ławkami w środku, gdzie można ugotować, zjeść albo pograć w karty. Bardzo dużo miejsca dla wszystkich – kamperów, osobówek i namiotów.

Opis

Idealna baza wypadowa na wszystkie szlaki w okolicy. Łatwy i szybki dojazd do Arthur's Pass czy Bealey Spur. Podstawowe udogodnienia, ale jak na darmowy kemping jest super. W pobliżu rzeka, gdzie można zaczerpnąć trochę wody. O każdej porze dnia powalający widok na okoliczne góry. Trochę irytujące mogą być duże ilości Sandfly'ów. Z relacji innych ludzi wiemy, że pokazują się tam czasami ptaki Kea, które lubią przeszkadzać ludziom w spokojnym spędzeniu nocy. Dla tych, którzy śpią lekko problemem może być bliskość drogi głównej - hałas samochodów.

6. Mueller Hut – Mount Cook National Park

Image

Mount Cook to miejsce, do którego dociera każdy zwiedzający Południową Wyspę. Mimo, że znajduje się on w każdej broszurce i przewodniku turystycznym, nie jest ani trochę przereklamowany. Mueller Hut to najdłuższy z możliwych szlaków w Parku Narodowym Mount Cook. Przewidziany jest na 6-10 godzin (bez pośpiechu można go zrobić w 7) i chociaż nie jest łatwy, pokona go każdy o przeciętnej sprawności. Można go przejść jednego dnia albo zostać na noc w chatce na szczycie (po wcześniejszej rezerwacji z dość dużym wyprzedzeniem). Pierwszy etap trasy polega na pokonaniu ponad 2000 schodów i kończy się miejscem do odpoczynku z drewnianą ławką. Niektórzy za cel wyznaczają sobie właśnie to miejsce, inni podążają dalej do Mueller Hut. Drugi etap wymaga dużo więcej uwagi i koncentracji, ponieważ trzeba wspinać się po mniejszych i większych kamieniach. Czasami są bardzo drobne, osuwające się spod stóp, czasami ogromne tak, że zmieszczą się na nich dwie osoby siedząc. Zbliżając się do końca można z bliska zobaczyć jęzor lodowca, co nie zdarza się co dzień. Trzeba być przygotowanym na obniżenie temperatury i bardzo silny wiatr.

Najpiękniejsze w tym szlaku jest to, że nie ważne czy dopiero zaczynamy czy jesteśmy pod szczytem, zawsze możemy spojrzeć na spiczasty, ośnieżony czubek Mount Cook. Najlepiej jeśli nie jest zanurzony w chmurze. :) Otoczeni przez lodowce na pewno będziecie zachwyceni. Będąc już przy samej chatce nie zrobicie zdjęcia z dobrym widokiem, ale macie na to czas przez całą drogę na szczyt. Wrażenia niezapomniane.

Na terenie Parku znajdują się schroniska dziennego użytku, gdzie można zjeść, odpocząć albo uciec od deszczu. Są stoły i umywalki z wodą oraz toalety. Przy jednej z nich jest także prysznic z ciepłą wodą (2 dolary za 5 minut). Nie mając auta należy wziąć pod uwagę, że szlak rozpoczyna się w odległości kilku kilometrów od informacji turystycznej i schroniska.

Proponowany darmowy kemping: Lake Pukaki Camping

Jak dojechać?

Żeby dotrzeć do kempingu trzeba zjechać z drogi głównej numer SH8 pomiędzy miastem Twizel, a jeziorem Tekapo. Leży on około 11 km od Twizel, 45 km od Tekapo i 60 km od wioski Mount Cook.

Wyposażenie

Jest toaleta ukryta w lesie oraz kran z wodą pitną.

Opis

Ogromy kemping dla aut i namiotów. Przestrzeń jest tak duża, że spokojnie każdy może się rozłożyć z daleka od sąsiadów. Jezioro wygląda pięknie, jest bardzo duże, a za nim rozciągają się góry. Widać w dali Mount Cook. Według opinii wielu podróżników, jest to najpiękniejszy darmowy kemping w Nowej Zelandii. Dobra baza wypadowa do Mount Cook oraz jeziora Tekapo.

7. Droga do Mount Cook wzdłuż jeziora Pukaki

Image

Zmierzając do Mount Cook nie można się nie zatrzymać przy drodze, żeby się zastanowić czy to, co widzę to nie namalowany obraz. Wijąca się droga, po jednej stronie lekko oświetlone wstającym słońcem góry, po drugiej niekończące się jezioro Pukaki. Natomiast przed Tobą sekretny Mount Cook jeszcze skryty za chmurą, ale w każdej chwili może się z niej wydostać. Czuć, że jest już coraz bliżej. Oczywiście Twój obraz będzie inny, ale na pewno zasłuży na zarejestrowanie go.

8. Katiki Point – żółtookie pingwiny

Image

Na wschodnim wybrzeżu, w miejscowości Moeraki warto zatrzymać się chociaż na chwilę, żeby poszukać żółtookich pingwinów. Nie mają one żółtych oczu, ale żółtą otoczkę wokół nich. Największa szansa na ich spotkanie jest wieczorem, bo właśnie wtedy wychodzą z wody na brzeg. Jednocześnie z pingwinami można podpatrywać wylegujące się na kamieniach foki. Nie śmialibyśmy tej atrakcji porównywać z powalającymi widokami gór czy jezior, ale jak najbardziej warto, bo to po prostu ciekawa fauna Nowej Zelandii.

9. Lake Matheson – Fox Glacier

Image

Przy wiosce słynącej z wypraw na lodowce – Fox Glacier znajduje się kolejne jezioro zasługujące na chwilę uwagi. Bardzo blisko otoczone lasem i górami, osłonięte od wiatru pozostaje prawie niewzruszone. Dzięki temu zachodzi zjawisko niemalże idealnego odbicia i w lustrze wody można zobaczyć ośnieżony szczyt Mount Cook. W ciągu 40 minut można przejść miły, płaski szlak w buszu dookoła jeziora.

Proponowany darmowy kemping: Gillespies Beach Campsite

Jak dojechać?

Kemping znajduje się 21 kilometrów na zachód od wioski Fox Glacier. Połowa drogi to normalna asfaltówka – Cook Flat Road, resztę trzeba dojechać po szutrówce – Gillespies Beach Road. Przeciętny samochód daje radę bez problemu.

Wyposażenie

Bardzo dobrze wyposażony jak na darmowy kemping, są dwie toalety, deszczówka do mycia rąk i do picia (ale polecamy przegotować), altanka z dwoma stołami.

Opis

Duży parking dla aut oraz sporo trawnika na rozbicie namiotów. Kemping znajduję się zaraz nad brzegiem oceanu, więc dla chcących oglądać romantyczny zachód słońca to bardzo dobre miejsce. Aby tego było mało, można ruszyć z niego na treking i nie przejmować się o miejsce do spania po powrocie. :) Jedna uwaga – jest to bardzo popularne miejsce do spędzania nocy za darmo, więc trzeba się liczyć z tym, że w cieplejsze pory roku może być sporo ludzi. Warto ze sobą zabrać dobry repelent, może być sporo komarów i Sandfly'ów.

10. Roys Peak

Image

Wyjątkowy, bo biegnący przez pastwisko z owcami szlak, z którego w każdym momencie można odwrócić się i podziwiać kolorową dolinę. Chociaż zajmuje około 7 godzin, nie należy do trudnych. Co prawda cały czas trzeba iść pod górę, ale droga jest szeroka i czysta, bez przeszkód w postaci kamieni czy korzeni drzew. Zatrzymując się chwilę przed samym szczytem można zachwycić się obrazem zapierającym dech w piersiach. Satysfakcja gwarantowana. :)

Proponowany darmowy kemping: Rum Curries Hut & Campsite

Jak dojechać?

Kemping ten leży 29 kilometrów na wschód od Queenstown oraz 12 kilometrów na południowy-wschód od Arrowtown. Znajduje się blisko drogi głównej – Gibbston Highway (SH6), więc nie ma żadnych ograniczeń co do dojazdu.

Wyposażenie

Ten kemping oferuje kilka gratisowych rzeczy. Jest tam toaleta typu toi-toi, kilka stołów na zjedzenie miłego śniadania oraz chatka, która jest pusta w środku. Widzieliśmy, że ktoś rozbił w niej namiot, więc będąc odpowiednio wcześniej można się tam schronić.

Opis

Całkiem sporo miejsca na parkingu oraz duży trawnik na rozbicie namiotów. Kemping przede wszystkim znajduje się bardzo blisko popularnych miejsc, takich jak Queenstown i Arrowtown. Można coś zjeść z widokiem na rzekę Kawarau, która ma piękny kolor i całkiem wartki strumień. Dla odważnych – można się kąpać. ;) Nie testowaliśmy tej opcji. Można też wybrać się stąd na krótki treking. Gdy my tam spaliśmy, było kilkanaście samochodów oraz kilka namiotów. Można wnioskować, że w sezonie jest tu dość tłoczno.



Kolejnym i ostatnim z serii Nowej Zelandii jest nasza osobista, subiektywna relacja z Północnej Wyspy. Podróżowaliśmy przez ponad 2 tygodnie, a później spędziliśmy 8 dni na szukanie jachtu. :) Zapraszamy!


Quote:
Zachwyceni urokami Południowej Wyspy z lekkimi obawami przeprawiliśmy się na Wyspę Północną. Baliśmy się, że po tak cudownych trekingach i nieziemskich widokach już niewiele może nas bardziej pozytywnie zaskoczyć. W dodatku, nie mieliśmy już tak dużo czasu, żeby ze spokojem zajrzeć w każdy mały zakątek wyspy. Nasz plan musiał skupić się na najważniejszych atrakcjach. Plusem było to, że cały czas towarzyszyła nam nasza wierna Honda Orthia. To ona nie raz uratowała nam tyłki przed wielką ulewą. Maj w Nowej Zelandii to nie czas gorących dni i pachnących kwiatków.

Wellington

Image

Autostrady, 5 pasów, sznur aut, korki, tłum ludzi, co tu się dzieje? Przeżyliśmy mały szok, bo na Południowej Wyspie żyje garstka ludzi w porównaniu z północą.
W stolicy przyjęli nas u siebie Aga i Michał wraz ze swoim synkiem – niesamowicie pozytywna rodzina, która w poszukiwaniu swojego miejsca na ziemi sprawdza jak wygląda życie w różnych miejscach globu. Chociaż mieliśmy tylko jeden wieczór i poranek na rozmowy, bardzo ich polubiliśmy.

Naszym głównym celem w Wellington było odwiedzenie Muzeum Te Papa. Myśleliśmy, że muzeum w Christchurch jest ogromne, ale Te Papa zdecydowanie wygrywa pod tym względem. Dwie godziny zajęło nam przejście popularnej aktualnie wystawy "Gallipoli" – o walce żołnierzy nowozelandzkich i australijskich (ANZAC) w Turcji podczas I Wojny Światowej. Chociaż w Polsce muzea są pełne wojennych historii, jeszcze nie spotkałam tak ciekawie i przystępnie przygotowanej prezentacji. Były rzeźby postaci w ogromnych wymiarach (wysokości nawet trzech metrów). Wpatrując się w żołnierza można było wysłuchać jego monologu o tym, co się w danej chwili działo w jego otoczeniu i w głowie.
Inna ciekawa wystawa dotyczyła trzęsień ziemi i erupcji wulkanów. Weszliśmy do małego pomieszczenia, w którym poczuliśmy na własnej skórze namiastkę tego, jak to jest, kiedy wszystko wkoło się wali. Naprawdę polecam, nawet jeśli ktoś nie jest fanem muzeów, tutaj każdy znajdzie coś dla siebie. :)

Śledząc na bieżąco prognozę pogody okazało się, że mój pięknie opracowany plan na Północną Wyspę musi runąć. Zapowiadało się kilka dni deszczu, co nie bardzo sprzyjało kilkugodzinnym trekingom. Tylko jednego dnia miała być luka pogodowa. Chcieliśmy przejść szlak w Parku Narodowym Taranaki i słynny Tongariro Alpine Crossing. Ponieważ przez kolejne trzy dni miało padać, musieliśmy zdecydować się na jeden z nich. Nie mogliśmy odpuścić Mordoru z Władcy Pierścieni, więc niestety pominęliśmy Taranaki.

Tongariro Alpine Crossing

Image

Tongariro Alpine Crossing uważany jest za najpopularniejszy szlak w Nowej Zelandii. Dziewiętnasto kilometrowy spacer pozwala zobaczyć wszystkie trzy aktywne wulkany: Ruapehu, Ngauruhoe oraz Tongariro. Ponieważ zaczyna się i kończy w zupełnie innym miejscu, trzeba wcześniej pomyśleć o transporcie. Autostop jak najbardziej wchodzi w grę, trzeba tylko się postarać i w miarę sprawnie przemaszerować trasę, żeby nie łapać w ciemności. W lato nie ma problemu, jesienią i zimą dzień kończy się całkiem wcześnie.
Już o 7 rano dotarliśmy na parking rozpoczynający szlak. W nocy z nieba spadły hektolitry deszczu. Wierzyliśmy mocno, że wypadało wszystko, co miało i już do końca dnia nie skapnie na nas nawet kropelka. :)
Początek Tongariro Alpine Crossing to prawdziwy spacer, bez żadnych wzniesień. Można spokojnie podziwiać wulkan Ngauruhoe – najbardziej symetryczny ze wszystkich trzech.

Image

Później zaczynają się schody. Nie w przenośni, a prawdziwe schody. Być może wiecie z poprzednich wpisów – za wchodzeniem po schodach nie przepadam, wolę po prostu wzniesienia. Na szczęście nie była to nieustająca drabina, jak w Mount Cook, tylko wzniesienia przeplatane kilkunastoma stopniami. Szlak jest przygotowany pod turystów, może go przejść każdy – jeśli tylko pora roku sprzyja. My byliśmy już poza sezonem, więc w okolicach najwyższego punktu zastaliśmy śnieg. Pogoda zmieniła się w mgnieniu oka. Wiatr mroził nam nosy i wyprowadzał z równowagi. Momentami było nawet ślisko. Zaczęliśmy się poważnie zastanawiać czy odpuścić wysokim ambicjom i po zejść tą samą trasą. Nie byliśmy przygotowani sprzętowo na przemierzenie zaśnieżonego szczytu. W dodatku chmury zasłoniły niebo i prawdopodobnie nie zobaczylibyśmy niczego po drugiej stronie. Jak większość trzeźwo myślących osób, po dotarciu do Czerwonego Krateru, zawróciliśmy.

Image

Image

Taupo

Jeszcze tego samego dnia dotarliśmy do miasta Taupo, leżącego nad największym jeziorem w Nowej Zelandii o tej samej nazwie. Wieczorem wybrzeże wyglądało całkiem klimatycznie. :) Pozytywnie zmęczeni siedmiogodzinnym trekingiem zmierzaliśmy już tylko na kemping, gdzie rozłożyliśmy nasze małżeńskie łoże w tyle auta. Odkąd podróżujemy nim sami, nie rozkładamy już namiotu, tylko składamy tylne siedzenia, pompujemy materace i mamy całkiem wygodne posłanie. Oszczędzamy czas na suszenie namiotu. :)
Rano zaczęliśmy dzień wcześnie, żeby zdążyć zobaczyć kilka atrakcji zanim zaskoczy nas zapowiadany znowu deszcz. Tak, jak na południowej wyspie mieliśmy ogromne szczęście do pogody, tak północ nie przyjęła nas radośnie.
Pojechaliśmy obejrzeć słynny wodospad Huka Falls, gdzie woda spada z zawrotną prędkością. Przelewa się tam 220.000 litrów wody w ciągu sekundy. Nie zatrzymaliśmy się tam na długo, bo kolejna atrakcja – Aratiatia Rapids wydawała się bardziej ekscytująca. Kilka razy dziennie, o stałych, wyznaczonych porach, otwierana jest zapora na rzece Waikato, dzięki czemu na kilkanaście minut woda wpuszczana jest w jej stare koryto. Przedstawienie naprawdę robi wrażenie. Fajne było też samo oczekiwanie na otwarcie. :)

Co robimy kiedy pada deszcz tak bardzo, że nie chce się nigdzie wychodzić? Zazwyczaj siedzimy w bibliotece. Sprawdzamy co się dzieje w sieci, kontaktujemy z rodziną i znajomymi, porządkujemy zdjęcia i filmy, szukamy informacji o miejscach, które zamierzamy odwiedzić, zapisujemy artykuły, które możemy później przeczytać bez dostępu do Internetu, rzucamy też okiem na to, co się aktualnie w Naszej Polsce dzieje.

Tak właśnie zrobiliśmy w to majowe popołudnie w Taupo.

Hobbiton

Hobbiton Movie Set to obowiązkowe miejsce do odwiedzenia dla fanów Władcy Pierścieni i nie tylko. Półtoragodzinna wycieczka z przewodnikiem po farmie, na której nagrano serię Władcy Pierścieni i Hobbita kosztuje grube miliony (79 NZD = około 225 zł/os), co uważamy za bardzo przesadne. Wiadomo, że wszystko przeliczone na złotówki będzie drogie, ale w tym przypadku nawet cena dolarowa jest niezrozumiale wysoka. Mimo to, zaliczamy Hobbiton do grona tych atrakcji, które chcemy raz w życiu zaliczyć. I jak było? Pięknie. :) Pośród zielonych łąk wyłaniają się kolorowe norki hobbitów, które mają w sobie coś bajecznego. Dzięki opowieści pani przewodnik dowiedzieliśmy się dużo o historii, jak to się stało, że reżyser wybrał właśnie to miejsce, dlaczego domki zbudowane na potrzeby filmu nie zostały zburzone i jak zrobiono z tego wszystkiego niezły biznes. Zobaczyliśmy, gdzie nagrywane były wybrane sceny, co budziło naprawdę dużą radochę. Nie będę opisywać filmowych ciekawostek, żebyście mieli po co sami tam przyjechać. :) Jedną tylko podzielę się informacją. Zastanawialiście się jak to jest, że Bilbo taki mały, Gandalf taki duży, a przecież w rzeczywistości obaj są normalnej wielkości aktorami? Żeby pokazać znaczną różnicę wysokości reżyser stosował różne triki. Kazał na przykład zbudować dwie norki Bilba – dużą i małą. W jednej nagrywane były sceny z hobbitem, w drugiej z czarodziejem, chociaż w filmie przebywają oni w jednym domu. Taki cwaniak z niego :)

Image

Hobbiton poleca się zwiedzać przy dobrej pogodzie i właśnie taka nam się trafiła tego dnia. Byliśmy szczęśliwi jak dzieci. Zwieńczeniem spaceru było piwo lub cydr w słynnej karczmie „Green Dragon”.

Blue Springs, Rotorua i Tauranga

Nadrabiając trochę kilometrów, z Hobbitonu pojechaliśmy do słynącego z gorących źródeł miasta Rotorua. Po drodze mieliśmy jednak do zobaczenia krystalicznie czyste źródła Blue Springs. W wodzie można się dosłownie przejrzeć. Nie zabrania się też popływać. :) Co ciekawe, temperatura wody jest stała, ale niekoniecznie ciepła. To tylko 11 stopni!

Image

Przejeżdżając przez Rotoruę nie da się nie poczuć wszechobecnego zapachu siarki. Cała okolica pełna jest gorących źródeł i gejzerów. Można skorzystać z naturalnych SPA. :) Nie planowaliśmy zatrzymać się w tym mieście na długo. Zobaczyliśmy ogromne jezioro Rotorua i dwa mniejsze, ale bardziej urokliwe jeziora o barwnych nazwach: niebieskie i zielone.
Jeszcze tego samego dnia spieszyliśmy do Taurangi zobaczyć się z Asią i Adamem – znajomymi, z którymi wcześniej podróżowaliśmy w Australii i na Południowej Wyspie. Tradycyjnie zjedliśmy razem nowozelandzkie fish and chips. Oczywiście knajpę prowadzili Chińczycy, bo jakżeby inaczej. :)

Zamarzył nam się jachtostop...

Od tego momentu nasza podróż po Północnej Wyspie zaczęła mieć nieco inny charakter. Nasze myśli nie skupiały się już na zwiedzaniu. Upływ ważności wizy zbliżał się coraz bardziej, a nam marzyło się opuścić Nową Zelandię drogą morską, a nie samolotem. Zanim jednak mogliśmy oddać się zupełnie poszukiwaniom kapitana, który zechciałby nas na swoim pokładzie, musieliśmy sprzedać samochód. W tym właśnie celu udaliśmy się do Auckland – największego miasta Nowej Zelandii, w którym mieszka chyba więcej ludzi niż na całej Południowej Wyspie. Już dużo wcześniej byliśmy umówieni z kilkoma osobami na oglądanie auta, więc jak tylko dojechaliśmy na miejsce, zaczęliśmy działać. Chociaż pierwsza osoba nie zechciała naszej Orthii, kolejna była już bardzo zachwycona i zdecydowała się od razu. Takie biznesy to ja mogę robić. : ) Koniec końców wyszliśmy na tym na plusie, zwróciło się parę fish and chips.

Jak tylko sprzedaliśmy auto, ponownie zaczęła się autostopowa przygoda. Z samochodem jest niebiańsko wygodnie, ale stop to dopiero frajda z podróży. Stopowaliśmy na północ, w kierunku portów Opua i Whangarei, gdzie mieliśmy szukać naszego szczęścia z jachtostopem.

W Nowej Zelandii już zima i chociaż wygodniccy nie jesteśmy, nie chcieliśmy już nocować pod namiotem. Wróciliśmy do Couchsurfingu, dzięki czemu mieliśmy przyjemność poznać prokuratora hodującego świnki, który pewnego razu pokazał nam jak szybko i sprawnie zapewnić sobie kilkanaście kilogramów mięsa na obiad. Żeby było śmiesznie, zaraz po wizycie u tego pana zamieszkaliśmy z grupką młodych wegan, którzy w szafkach mieli głównie jedzenie oznaczone modnym aktualnie: organiczne. Ludzie na świecie są tak bardzo różni. Właściwie dlatego jest tak ciekawie. :) Ostatnia osoba, która gościła nas w Nowej Zelandii to William – Maorys z milionem pomysłów w głowie, próbujący zrealizować je wszystkie na raz, co kończy się marnym skutkiem. William zabrał nas do Ngawha Springs, gdzie mogliśmy zanurzyć się w kilkunastu basenach z gorącą wodą wydobywającą się prosto z ziemi. W każdym z nich temperatura wody jest inna i podobno ma inne właściwości lecznicze. Chociaż ciężko było się przyzwyczaić to takiego gorąca – nawet 40 stopni, wyszliśmy stamtąd cudownie wypoczęci. To miejsce będziemy wspominać najlepiej z całej Północnej Wyspy.

A co z tym jachtem?

Nasza wiza była ważna do 5 czerwca 2016. Poszukiwania zaczęliśmy 22 maja (nie biorąc pod uwagę dużo wcześniej wysłanych listów do marin z prośbą o wywieszanie naszego ogłoszenia na tablicy). Dzień w dzień odwiedzaliśmy na zmianę mariny i pytaliśmy kapitanów, czy nie potrzebują załogi. Dzień w dzień stopowaliśmy kilkadziesiąt kilometrów z Waipapa, Kerikeri albo Kaikohe (w zależności, gdzie akurat mieszkaliśmy) do portów i z powrotem. Dzięki temu w tydzień poznaliśmy więcej nowych osób, niż przez całą naszą podróż w Nowej Zelandii. Wiedzieliśmy, że sezon na żeglowanie w stronę wysp Południowego Pacyfiku jeszcze się nie skończył, więc nadal mamy szanse. Wiedzieliśmy też, że większość jachtów wypłynęła dwa tygodnie wcześniej i została już tylko garstka, ostatni rzut czekających na dobrą pogodę. Nie traciliśmy wiary. Nauczyliśmy się już, że jeśli czegoś chcemy to musimy na to zapracować, nic się samo nie dzieje. Minęło 8 dni, dokładnie za 3 dni odlatywał nasz samolot (niestety w razie niepowodzenia z jachtem musieliśmy mieć zapewniony transport na opuszczenie kraju). Byłam już zrezygnowana, już miałam dosyć. Nawet jeśli się ktoś zgodzi, to mało prawdopodobne, że wypłynie akurat za chwilę, żebyśmy zdążyli jeszcze przed datą ważności naszej wizy. Piotrek, chociaż też zasmucony, nie poddał się. Już mieliśmy wracać do domu i szykować się do podróży do Auckland, kiedy nagle zadzwonił telefon. Kapitan ze swoją żoną znaleźli nasze ogłoszenie w pralni w marinie i zaprosili nas na spotkanie. Rozmawialiśmy dwie godziny, nie pozwalając sobie za wcześnie się ucieszyć. Mieliśmy dostać odpowiedź w ciągu kolejnych dwóch dni czy chcą, żebyśmy im towarzyszyli w podróży do Nowej Kaledonii. Jak na szpilkach sprawdzaliśmy co chwilę skrzynkę mailową...

31 maja dostaliśmy telefon – PŁYNIEMY!!!
Lepszego prezentu urodzinowego nie mogłam sobie wymarzyć. :)


Image

Daria


Ciąg dalszy autostopowych i jachtostopowych przygód nadejdzie niedługo. :)
Tymczasem zapraszamy do galerii z Nowej Kaledonii oraz Nowej Zelandii.

Daria & PiotrekCześć wszystkim!

Dokładnie dzisiaj, w imieniny mojej siostry Sandry :) wybiło nam równe 9 miesięcy. Z tej okazji gorąco pozdrawiamy wszystkich naszych bliskich (a ostatnio jest ich jakoś coraz więcej), którym w brzuszkach siedzą małe, wesołe stworzonka albo którym niedawno się takie urodziły. A jeśli o kimś jeszcze nie wiemy, chwalcie się! :) Dla nas to zawsze miłe wiadomości. :)

U nas to jeszcze nie to, jeszcze chwilę chcemy podróżować we dwójkę. Świętujemy 9 miesięcy naszej wyprawy, podczas której jakieś magiczne przyciąganie trzyma nas w okolicach Nowej Zelandii i Australii. Australię uwielbiamy. Spędziliśmy tu najpierw 3 miesiące, teraz jesteśmy ponownie już ponad miesiąc. Tu po prostu się dobrze, bezpiecznie i spokojnie żyje. Nie mówiąc o tym, że jest pięknie i autostop działa wyśmienicie!

Tylko bez obaw, nie kończymy na tym kraju, dopiero zaczynamy! :)

Image

DariaCześć :)

@rafgrzeg Dziękujemy Ci serdecznie za ten komentarz. Nie ukrywamy, że gorące słowa otuchy są dla nas naprawdę bardzo ważne i często motywują do dalszego działania, w tym wypadku pisania. :) Co do odwagi, wiesz... Ja dwie noce przed naszym wyjazdem wcale nie spałem, miałem mnóstwo obaw, a to o za duży bagaż, a to że nam zniknie dobytek na lotnisku, a to że nas w Azji okradną, a w Australii zabiją pająki i inne węże. Wszystkie siedzi w naszych głowach, wszystkie bariery i limity. Jakbyś miał jakieś pytania co do takiej podróży pisz śmiało! Bardzo chętnie odpowiemy. ;)

@ara Dzięki wielkie za te słowa. :) 26 września już nas tu nie będzie, ale nasz kolejny kierunek jest jeszcze tajemnicą. ;) W przyszłym maju to hoho, ja nawet nie wiem gdzie będziemy. :D Ale bądź z nami, zawsze miło będzie pogadać czy popisać. ;)

Zachęceni Waszymi "lajkami" i komentarzami przedstawiam kolejną porcję naszych opowieści. Tym razem będą szanty, marynarskie historie i o tym, jak przeżyliśmy prawie dwa miesiące na jachcie "Wakaya".

Uzupełnieniem tej relacji jest nasza jachtostopowa galeria oraz krótki filmik z tej przeprawy.

Miłego czytania! :)

Quote:
Życie na łodzi jest nudne! Każdy dzień wygląda podobnie dopóki... No właśnie. Dopóki coś się nie zepsuje, dopóki coś nie narobi wielkiego huku, dopóki nie złowisz ryby, nie zobaczysz delfinów albo ogromnej platformy wiertniczej wyglądającej jak statek kosmiczny. Jest nudno dopóki nie zostaniesz wyrwany ze snu wielkim krzykiem kapitana ogłaszającego alarm – kotwica się zerwała, odpłynęliśmy pięć kilometrów od miejsca zakotwiczenia, na szczęście w stronę oceanu, nie wyspy. Morskie opowieści mogą się ciągnąć w nieskończoność, jak w tej marynarskiej pieśni. Podobno co się dzieje na łodzi, zostaje na łodzi, ale… Uchylę rąbka tajemnicy co się u nas działo. Nie ze strony technicznej, a z naszych wrażeń jako zafascynowanych, „świeżych” żeglarzy.

Warty

Szklanka Coli nie wystarczy. Żeby nie spać wyśpiewałam już chyba wszystkie piosenki, jakie znam. Nocne warty to czas wzmożonej pracy mózgu. Myśli hulają, skacząc z tematu w temat. Byle nie zasnąć.

Będąc sama ze sobą oglądam gwiazdy i przypatruję się wszelkim migoczącym na niebie światełkom. Czasami to satelita, innym razem samolot. Niesamowity jest księżyc. W Polsce widzimy „rogalika” z lewej strony, w Australii z prawej. Nie spodziewałam się, że może być widać jego dolną część – a tak właśnie objawia się nad Morzem Koralowym.

Przez kilka dni pełniłam warty o najpiękniejszych porach – od 6.00 do 9.00 rano i wieczorem. Rano zaczynałam w zupełnej ciemności i obserwowałam powoli wstający dzień. Wieczorem na odwrót. Tych zachodów słońca nie pokona nic. A tym bardziej zachodów księżyca, który wygląda jakby płonął i rozpalał wszystko dookoła.

Podczas nocnych wart – a takie pełniliśmy podczas najdłuższej, 12 dniowej przeprawy, tylko księżyc ratował nas swoim blaskiem. Smutno było, kiedy zupełnie zgasł, a gwiazdy zakryły chmury.

Image

Małe przyjemności

Na mojej niepisanej liście małych marzeń już od dawna znajdowało się zobaczenie delfinów w naturalnym środowisku. Moje rosnące w uśmiechu policzki cieszyły się niesamowicie na widok tych pięknych stworzeń. One chcą się bawić, popisują się skacząc wkoło łodzi, robią piruety,

Image

Po tylu dniach odgrzewanego jedzenia, świeża ryba z ryżem to niebo w gębie. Złowiliśmy jedną. Muszę przyznać, że to nie taka prosta sprawa. To dobra metoda na sprawdzenie pracy zespołowej, bo jedna osoba nie jest w stanie ogarnąć zatrzymania łódki zanim będzie za późno i wciągnięcia 12-kilogramowej, szarpiącej się, walczącej o życie Mahi Mahi. Do tego ktoś musi ją zabić i przygotować do smażenia. Piotrek stał się oprawcą, zwierzę zginęło na skutek silnego uderzenia korbą od kabestanu. Jedyną osobą na pokładzie potrafiącą oprawić rybę był kapitan, który przygotował nam najświeższą rybkę, jaką kiedykolwiek jedliśmy. Jedna starczyła na dwa dni dla czterech osób. Właściwie poza tym, że to pychotka, łowienie jest po prostu jachtową rozrywką.

Image

Jakie jeszcze rozrywki zapewniono nam na łodzi? Sam kapitan był jedną wielką rozrywką. Nie da się nie śmiać, kiedy przejęty wstaje w środku nocy i pyta: "Daria, wiemy dokąd płynąć, wiemy jaki jest kurs"? Jakbyśmy nie mieli wszystkiego narysowanego na ekranie monitora. Biedna żona Gary'ego, kiedy mąż budzi ją co jakiś czas upewniając się kto jest właśnie na warcie, czy aby nie płyniemy bez sternika. A co kapitan radzi, kiedy nie ma wiatru? Można śpiewać, nie ma nic do stracenia, a czas chociaż szybciej leci. :)

A jeśli naprawdę nic specjalnego się nie działo, wykorzystywaliśmy ten czas na niekończące się dyskusje ze sobą i państwem kapitaństwem albo czytaliśmy książki. Łączyliśmy przyjemne z pożytecznym. Nieustannie szkoliliśmy język angielski, bo kapitan i jego żona mówią pięknym, porządnym, amerykańskim angielskim. Wsiąkaliśmy od nich nie tylko lekcje o żeglowaniu. Całe ich doświadczenie życiowe, zawodowe i ogromna wiedza ogólna budziły w nas nieustanny podziw.

Wspólną, rodzinną rozrywką było oglądanie serialu "Firefly", którego Gary i Jan (kapitan i jego żona) są wielkimi fanami tej serii. To jednak tylko podczas postojów w portach. Po obiedzie wszyscy siadaliśmy przed komputerem, żeby obserwować kolejne przygody załogi statku kosmicznego wraz z kapitanem Malcolmem na czele. Gary próbował oszukać system i pokazać nam tylko swoje ulubione odcinki, ale się nie daliśmy. Daliśmy radę obejrzeć wszystkie 13, a ostatniego dnia jeszcze film, który powstał na prośbę wielbicieli po zakończeniu serii.

Oceaniczne przygody

Wydawało się wam kiedyś, że widzicie UFO? Bo mi tak. Wyobraźcie sobie czerwone światło zaraz nad powierzchnią wody widoczne z 35 kilometrów. Żadnego statku nie widać z takiej odległości, nie ma opcji. Światło zaczęło się oddalać w lewą stroną. Problem z głowy – pomyślałam. Po jakimś czasie jednak zaczęło się do nas zbliżać coraz bardziej i bardziej. Zamiast jednego światła pokazało się więcej. Ani to kontenerowiec, ani na pewno jacht. Akurat na mojej warcie takie cuda. Piotrek został ze mną, żeby pomóc ocenić sytuację, czy aby nie mamy wspólnego kursu z tym czymś. Spojrzałam w lornetkę. Wyglądało to jak jakiś statek kosmiczny. Piotrek spojrzał w lornetkę: "Ejj! To platforma wiertnicza. Dawaj, zmieniamy kurs, musimy od niej uciec na odległość chociaż kilku mil morskich. Platformy są przytrzymywane przez kilkukilometrowe liny, w które nie chcemy wpaść." Widok był naprawdę niesamowity, nigdy w życiu nie widziałam takiej konstrukcji. I tyle świateł. Kosmos! Tak właśnie skończyła się moja ostatnia nocna warta na Wakaya.

Zakotwiczeni gdzieś w okolicach Wielkiej Rafy Koralowej, spaliśmy sobie słodko w naszej kajucie, kiedy rozległ się krzyk: „wszyscy na pokład!” Nie wiesz czy masz minutę, żeby się ubrać, czy lepiej biec w gaciach, w razie byśmy tonęli. Otoczenie naszej łódki było zupełnie nie takie, jakie widzieliśmy przed snem. Tak nie powinno być. Powinna być wyspa, trzy światła innych jachtów i migoczące światło latarni. Coś tu nie grało. Nie wystraszyłam się tego co się dzieje, bo była to właściwie cudowna wiadomość! Cudowna, że po nieoczekiwanym oderwaniu się kotwicy poniosło nas w morze, a nie w stronę wyspy. Nie było czasu na panikę, trzeba było po prostu wrócić na miejsce. Ale spać spokojnie już byśmy nie mogli. Do rana, każdy po kolei monitorował czy jesteśmy w tej samem pozycji. Tylko tak czuliśmy się bezpiecznie.

Sport na jachcie

Zawsze myślałam, że odgrzewanie jedzenia w kuchence mikrofalowej to banalna sprawa. Okazuje się, że nie zawsze. Kiedy buja na lewo i prawo trzeba nabrać umiejętności cyrkowych i gimnastycznych oraz przewidywać konsekwencje każdego swojego ruchu. Inaczej może się skończyć latającymi talerzami, nożami, jedzeniem na ścianie, mlekiem rozlanym w mikrofali albo po prostu wielkim guzem. Nie dość, że trzeba uważać, należy się bardzo spieszyć, bo nigdy nie wiadomo czy za kilka minut nie złapią cię mdłości i lepiej będzie wyjść na zewnątrz, żeby odpocząć w bezruchu, z dużą dawką świeżego powietrza.

Image

Sen. Tylko wtedy da się maksymalnie zrelaksować swoje ciało i rozluźnić mięśnie. Normalnie tak, ale… Nie na łodzi. Nasze łóżko było całkiem spore, więc zmagaliśmy się z rolowaniem w jedną albo drugą stronę. Każdy musiał opracować swoją metodę, żeby pozbyć się zbędnych ruchów. Piotrek spał na brzuchu, ja prosto na plecach. Moja teoria zakładała większą przyczepność. :)

Jak powiedziałam, gibkie ciało przydaje się w środku w łodzi, jednak prawdziwy sprawdzian pojawia się, kiedy trzeba wyjść na pokład. Z małymi falami to pryszcz, gorzej jak przyjdą takie kilkumetrowe, zaburzając kompletnie poczucie stabilności. Jedna ręka dla ciebie, jedna dla łodzi. Tak jest bezpiecznie. Tutaj muszę przyznać, że nasz kapitan był naprawdę niepokonany. Mimo jednej sztucznej nogi (od stopy do kolana) śmigał po statku jak szalony. A żeby być gotowym na wszystko, codziennie ćwiczył i rozciągał się, żeby ciało go nie zawiodło w razie potrzeby.

Image

Jachtowy luksus

Wakaya to jacht bardzo wygodnicki. Wszystko sterowane jest elektronicznie. Guziczki, pstryczki, diody. Nie potrzeba dużo siły, żeby rozłożyć czy złożyć żagiel. Nie trzeba nawet wychodzić na pokład. Jedyne co trzeba, to ogarnąć cały panel kontrolny, w którym jest naprawdę milion przycisków i wiedzieć kiedy, którego użyć. Zdecydowanie zostaliśmy rozpieszczeni przez Wakayę, więc jeśli następnym razem trafimy na starszą łódkę, nie będzie już tak łatwo. Ale jedno wiemy na pewno, tego doświadczenia nikt nam nie zabierze. Dużo się nauczyliśmy o żeglowaniu i na pewno wykorzystamy to doświadczenie w przyszłości, żeby odwiedzić jakieś tajemnicze wyspy, do których dociera niewiele osób. Bo o to właściwie chodzi w posiadaniu jachtu.

Wszystko to jest za piękne, żeby było całą prawdą. Nie raz padło z naszych ust "nie chcę tu być, to nie jest warte tego cierpienia". Ale o tym może innym razem, nie chcę psuć dobrego nastroju wpisu. Z resztą… Z chorobą morską jest jak z rodzeniem (tak myślę, bo na własnej skórze jeszcze nie sprawdziłam). Nikt nie pamięta bólu, kiedy jest już po wszystkim. :) :)

Daria


Mam nadzieję, że się podobały pirackie przygody, niedługo będzie coś więcej!
Jak wrażenia? :)

Pozdrawiamy serdecznie,
Daria i Piotrek@ara Cześć! Troszkę musiałaś poczekać, bo nie mogliśmy się zdecydować na co teraz poświęcić czas... Tym razem poruszyliśmy temat, który na tym forum raczej w ogóle nie jest popularny. Czyli więcej o jachtostopie, ale ze strony praktycznej, jak my to zrobiliśmy i w ogóle. :)

Zachęcam do lektury wszystkich tych, którzy myślą o zrobieniu czegoś "innego", niż lataniu samolotem. ;)

Quote:
Podróż jachtostopem od początku plasowała się wysoko na naszej liście podróżniczych marzeń. Będąc w Nowej Zelandii nie mogliśmy przegapić wielkiej szansy. Właśnie podczas naszego pobytu w tym kraju trwał sezon żeglarski, co dało nam połowę sukcesu. Do tego musieliśmy wyposażyć się w dużą dawkę determinacji i dać sobie trochę czasu. Bo chodziło nie o to, żeby gonić króliczka, ale faktycznie go złapać. Tekst mówi właśnie o tym, co zrobiliśmy, żeby stać się załogą jachtu płynącego na którąś z wysp Oceanu Spokojnego. Czy było łatwo? Nie bardzo, ale w końcu nikt nie obiecywał, że będzie.

Hotel dla jachtów - marina
Image

Przygotowanie do łapania jachtu na stopa

W naszej podróży głównym środkiem transportu jest autostop. Stajemy przy drodze
i wystawiamy kciuk zatrzymując samochody lub pytamy kierowców na stacjach benzynowych. To proste, wszyscy rozumieją. Analogicznie, zamiast aut można łapać łodzie, tylko wtedy już kciuk
i uśmiechnięta buzia się nie sprawdzą. Ponieważ nie mieliśmy doświadczenia w polowaniu na jachty, całe poszukiwania były dla nas ważną lekcją. A przygotowaliśmy się do niej gromadząc wszelką dostępną wiedzę o tym gdzie szukać, kiedy szukać, jak szukać i jak przekonać kapitana, żeby wziął właśnie nas.

Już przed podróżą, w moim niebieskim zeszycie z notatkami o krajach, które chcemy odwiedzić zanotowałam sezony żeglarskie, czyli okresy w roku, w których pływa się w określonych kierunkach. Czas poza sezonem oznacza niekorzystną pogodę, burze, tajfuny, czyli krótko mówiąc warunki, w których żeglowanie nie jest bezpieczne.

Oto co zebrałam odnośnie Nowej Zelandii:

Z Nowej Zelandii pływa się najczęściej w dwóch kierunkach – do Australii lub na wyspy Oceanu Spokojnego (Polinezja Francuska, Nowa Kaledonia, Tonga, Vanuatu, Fidżi). Do wyboru, do koloru. Sezon żeglarski trwa od kwietnia do czerwca.

Ogłoszenie

Kolejnym krokiem przygotowań było wykonanie ogłoszenia. Ogłoszenie to taki osobisty plakat reklamowy. Wesołe zdjęcie, opis, dane kontaktowe. Krótko, zwięźle, przejrzyście i na temat. Wszystko po to, żeby zwrócić uwagę kapitana, który potrzebuje załogi, żeby wybrał właśnie Ciebie. A może i po to, żeby przekonać takiego, któremu wydaje się, że nikogo nie potrzebuje, że jednak się myli. :) Na podstawie zebranych przez nas informacji oraz własnych doświadczeń przygotowaliśmy kilka rad, jak powinno wyglądać takie ogłoszenie. Sami na pewno ulepszymy swoje następnym razem, wykorzystując wiedzę zdobytą od poznanych wilków morskich.

Na jednej stronie A4 wkleiliśmy nasze wesołe zdjęcie, napisaliśmy dokąd chcemy płynąć
i najkrócej jak się dało opisaliśmy sobie. Opisać siebie… Hmm… Co tu napisać? W naszym ogłoszeniu kierowaliśmy się zdrowym rozsądkiem oraz poradami internetowymi. Mamy jednak dużo więcej spostrzeżeń na ten temat po obejrzeniu dziesiątek innych kartek na tablicach ogłoszeń i po rozmowach z żeglarzami o tym, co zwraca ich uwagę.

Nasze wnioski:

- Ogłoszenie powinno zajmować jedną stronę A4;
- Może być wydrukowane jako czarno – białe, ale na pewno kolorowe zdjęcie przykuje więcej uwagi;
- Większą czcionką należy napisać dokąd chcesz płynąć. Jeśli nie jest to konkretnie jedna wyspa, można napisać Wyspy Południowego Oceanu Spokojnego. Kierunek „dokądkolwiek” nie brzmi zbyt dobrze;
- Jeśli Twój czas poszukiwań jest ograniczony, grzecznie będzie uwzględnić do kiedy jesteś dostępny. Po tym terminie pracownicy mariny będą mogli je zdjąć, a kapitanowie nie będą bez sensu wydzwaniać. Jeśli masz czas aż do końca sezonu, można to pominąć;
- O sobie. To najważniejsza i najtrudniejsza część. Zwłaszcza jeśli trzeba zmieścić opis dwóch osób na jednej stronie. Najbardziej przejrzyste jest wypisanie cech w myślnikach. U nas każdy myślnik przedstawiał zbiór cech dotyczących jednej dziedziny.

Pierwszy dotyczył nas obojga, bo tak się składa, że mamy tyle samo lat i oboje jesteśmy inżynierami produkcji. Dołączyliśmy do tego też kilka ogólnych cech, które oboje posiadamy, np. to, że szybko się uczymy, szanujemy innych, jesteśmy sprawni fizycznie, zdrowi i czyści (nie chodzi tylko o mycie się i stan duszy ;) ).

Istotna będzie informacja o znajomości języków. Jeśli znasz francuski znacznie zwiększasz swoje szanse, ponieważ wielu Francuzów pływa z Nowej Zelandii do Nowej Kaledonii. Wiemy
z obserwacji, że szybciej wezmą kogoś bez doświadczenia, a mówiącego w ich języku, niż odwrotnie. Znajomość angielskiego pominęłabym, zachowując sobie trochę miejsca na tej jednej, cennej stronie.

W kolejnym myślniku można opisać doświadczenie w żeglowaniu, jeśli takie się posiada. My nigdy nie pływaliśmy po oceanie, ale Piotrek żeglował całe życie po naszych cudownych, mazurskich jeziorach. Ma też patent żeglarski i pierwszy stopień motorowodniaka. Zdarzyło mu się żeglować po Morzu Śródziemnym. Razem braliśmy udział w jednodniowych regatach żeglarskich w Mandurah, w Australii Zachodniej. Nawet małe rzeczy mają tutaj znaczenie.

Jeśli nie masz doświadczenia, nic straconego. Skup się wtedy na tym, co możesz dać od siebie lub na czym się znasz. Być może Twoje zdolności majsterkowicza albo talent kulinarny będą bardziej atrakcyjne, niż umiejętność żeglowania. Jeśli nie masz pojęcia o żeglowaniu i nigdy nie miałeś kontaktu z jachtem, mam dla Ciebie dobrą wiadomość. Dla niektórych kapitanów może być to duży atut, bo będą mogli Cię „wytresować” po swojemu. Przepraszam za słowo, ale tak to działa. Tak jak w swoim domu lubisz mieć wszystko po Twojemu, tak na jachcie kapitan lubi, żeby pracować i zachowywać się tak, jak on chce, zgodnie z jego nawykami, przekonaniami i jego szkołą żeglowania. Nie będzie zadowolony, kiedy po każdym jego poleceniu będziesz wspominać: „aaa w poprzednim rejsie robiłem to tak i tak”;

Napełnamy zbiorniki wodą - bez niej ciężko na oceanie.
Image

Na koniec można dodać jeszcze kilka innych cech, którymi chcemy się pochwalić, a które wydają się być atrakcyjne z punktu widzenia kapitana. Może to być zdolność do szybkiego rozwiązywania problemów czy doświadczenie w komunikacji z różnymi osobowościami, co dla autostopowiczów nie powinno stanowić problemów. :)

Warto podzielić się zainteresowaniami. Z tym ogłoszeniem jest jak z CV, nigdy nie wiadomo czy pracodawca jest maniakiem Star Warsów czy ma artystyczną duszę i wyrabia gliniane naczynia. Znajdzie się też tutaj miejsce na jedno zdanie o Twojej podróży.

Jasne jest, że kapitan musi w tym wszystkim znaleźć powód, czemu ma wybrać właśnie Ciebie. Niektóre przepisy na ogłoszenie mówią, że zupełnie nie istotne jest to, co lubisz i jak długo jesteś w podróży. Liczy się to co potrafisz i jak bardzo mu się przydasz. Podczas poszukiwań poznaliśmy wielu kapitanów i z ręką na sercu powiem, że oni zapamiętują przeróżne rzeczy z tych karteruszek, które czytają na tablicach ogłoszeń. Jarają się niesamowicie, kiedy widzą, że ktoś przejechał pół świata autostopem albo rowerem, że ktoś zarabia grając na gitarze albo skacze ze spadochronem. Takie pojedyncze rzeczy, które budzą w nich emocje, dzięki czemu nawet jeśli nie potrzebują załogi, powiedzą o Tobie swoim kolegom. A żeglarze są jak rodzina, wszyscy się łatwo zaprzyjaźniają i pomagają sobie wzajemnie.

W naszym przypadku, wydająca się niepotrzebną informacja o tym, że jesteśmy inżynierami produkcji (co to w ogóle jest??), dała nam wielkiego plusa, bo zadzwoniła do nas właśnie para inżynierów: kapitan inżynier produkujący mikroprocesory oraz kapitanowa doktor inżynier chemii.

- Nie zapomnij o danych kontaktowych. Warto podać numer telefonu oraz adres mailowy, nigdy nie wiadomo co będzie wygodniejsze dla kapitana. Można też podzielić się adresem strony na facebook’u, jeśli taką prowadzisz.

Filipiaki gotowi na podbój świata
Image

Co zrobić z przygotowanym ogłoszeniem?

Najlepiej przygotować je w formie elektronicznej. Będzie czytelnie, zawsze można wprowadzić zmiany, wielokrotnie wydrukować i przede wszystkim można je wysłać mailowo do biur marin. Ostatnia opcja jest przydatna wtedy, kiedy nie możesz odpowiednio wcześnie zjawić się osobiście w marinie, żeby przypiąć je do tablicy ogłoszeń.

W Nowej Zelandii jachty wypływają z północy Wyspy Północnej. My naszą podróż zaczęliśmy od środka Wyspy Południowej, więc było nam tam zupełnie nie po drodze. Chcieliśmy jednak zacząć działać dosyć wcześnie. Żmudną pracą znalazłam kontakty i wysłałam maile do wszystkich marin na Północnej Wyspie Nowej Zelandii oraz do wszystkich klubów jachtowych. Być może i była to przesada, ale nigdy nie wiadomo. Szczęściu trzeba pomagać! W wysłanej wiadomości grzecznie nas przedstawiłam i poprosiłam o wywieszenie naszego ogłoszenia na tablicy.

Jeśli zaczynasz podróż od Wyspy Północnej, sam pofatyguj się i przyczep ogłoszenie. Będzie to na pewno bardziej efektywne. Masz pewność, że ono tam jest.

Gdzie wywiesić ogłoszenie?

W Nowej Zelandii znajdują się tylko dwa miejsca, w których łodzie mogą opuścić terytorium kraju. Tylko tam jest biuro urzędu imigracyjnego. Taka nasza odprawa paszportowa. Oznacza to tyle, że nie ważne, w którym porcie znajduje się łódź i tak przed wypłynięciem musi przedostać się w okolice jednego z tych dwóch portów. Tam właśnie należy szukać króliczka.

Nasze ogłoszenie wywiesiliśmy w kilku miejscach. Najważniejsze pogrubiono.

1. Bay of Islands Marina, Opua (urząd imigracyjny) – biuro mariny, pralnia, klub jachtowy
2. Hardstand przy Bay of Islands Marina – biuro warsztatu, gdzie naprawia i konserwuje się łodzie
3. Town Basin w Whangarei – biuro mariny
4. Riverside Drive Marina w Whangarei – biuro mariny, pralnia
5. Hardstand Dockland 5 w Whangarei – biuro warsztatu
6. Hardstand Norsand w Whangarei – biuro warsztatu
7. Marsden Cove Marina (urząd imigracyjny) – biuro mariny, pralnia

Do roboty, czyli rozmowy z kapitanami

Najważniejszy i najbardziej wymagający etap to odwiedzanie marin w celu poznania ludzi i pytania kapitanów czy nie potrzebują załogi. Być może nie będziesz potrzebował przechodzić przez niego, jeśli już dzięki ogłoszeniu ktoś zaprosi Cię na jacht.

Nasze poszukiwania były bardzo intensywne. Rozpoczęliśmy je zaraz po sprzedaży auta. Oznaczało to dla nas nic innego, jak codzienne przejażdżki autostopem do mariny i z powrotem do miejsca, w którym akurat mieszkaliśmy. Korzystaliśmy z Couchsurfingu i nie znaleźliśmy ostoi w miastach portowych, dlatego dzień w dzień powtarzaliśmy ten sam schemat. Wcześnie rano pobudka, stopowanie do miejscowości Opua lub Whangarei, miłe rozmowy z kapitanami, stopowanie do domu, byle zdążyć przed zmrokiem.

Podczas naszych poszukiwań gościły nas trzy różne osoby. Wszyscy dzielnie nam kibicowali. :)

Będąc w marinie spacerowaliśmy wzdłuż doków i obserwowaliśmy, w którym jachcie znajduje się ktoś, z kim możemy porozmawiać. Powtarzając się troszeczkę, każdemu zadawaliśmy podobne pytania. Czy płynie i czy potrzebuje załogi. Chociaż wszyscy byli bardzo mili, zauważyliśmy, że chętniej wchodzą w rozmowę, kiedy przed jakimkolwiek pytaniem powiedzieliśmy dosłownie kilka słów o nas: jak mamy na imię, że jesteśmy z Polski i podróżujemy po świecie. Na początku wydaje się to niezręczne, bo człowiek patrzy na Ciebie, a Ty czujesz, że po raz setny powtarzasz to samo. Tak jest po prostu grzecznie. Jeśli znają Twoje imię, traktują Cię jak Kogoś, już nie jesteś obcym, któremu można odburknąć i sobie pójdzie.

Kiedy wiedzieliśmy, że ktoś kontynuuje rozmowę, sami wtedy staraliśmy się, by trwała ona na tyle długo, abyśmy mogli przemycić więcej informacji o sobie, żeby mogli się czegoś o nas dowiedzieć, być może coś im w głowie zaświta, nigdy nie wiadomo. :)

Ważne jest budowanie kontaktów. Po kilku dniach poszukiwań staniesz się rozpoznawalny. Zaczną o Tobie mówić. W Nowej Zelandii bardzo łatwo wejść w dyskusję z obcym i wiele osób lubi sobie tak po prostu pogadać. Dlatego nawet jeśli nie potrzebują załogi, pytają się jak Ci idzie, polecają inne łodzie, które warto odwiedzić. Każda kolejna zaczepiona osoba, to zwiększona szansa na sukces. Nawet jeśli odpowiedź jest negatywna, ta osoba może znać inną, może przemyśleć temat i jednak się do Ciebie odezwać, a przede wszystkim może podrzucić Ci nowe pomysły. Od takich przypadkowych ludzi dowiedzieliśmy się, że w Opui codziennie rano można wystąpić ze swoim ogłoszeniem w radiu. Młodzi Australijczycy z łodzi o wdzięcznej nazwie Albatros wskazali nam nowe miejsca poszukiwań – hardstandy, czyli warsztaty, w których remontuje się łodzie. Starszy żeglarz opowiedział nam jak wygląda dzień po dniu samotny rejs do Nowej Kaledonii. W skrócie brzmiało to tak: 1 – ekscytacja, zimno, 2 – nadal zimno, zaczynasz czuć zmęczenie, 3 – czujesz, że jesteś w tropikach, bo zaczyna być ciepło, ale właściwie jesteś bardzo zmęczony i wszystko Ci jedno, 4 – robi się gorąco, jesteś wyczerpany, 5 – jesteś u celu, hurra! A jednak skubany pływa. Samotnych kapitanów nigdy nie zrozumiesz. :)

Marina – jak to wygląda technicznie

Wejścia na doki są zabezpieczone bramkami. Z naszego doświadczenia wynika jednak, że w ciągu dnia i tak wszystko jest otwarte, więc spokojnie można wejść. W Opui zaczepiła nas raz pracowniczka biura, która powiedziała, że nie możemy zaczepiać kapitanów, bo oni płaca za marinę, jak za hotel i być może sobie nie życzą niepokojenia. Była to jedyna osoba, która stanęła nam na drodze. Niemka.

A co Ci spokojnie żyjący żeglarze mają innego do roboty. Oni się bardzo cieszą, kiedy ktoś do nich zagada, zwłaszcza młodzi ludzie. To jest dla nich jakieś urozmaicenie. A przede wszystkim, w kulturze żeglarskiej każdy nawiązuje kontakt z drugim człowiekiem. Oni często nie mają domów, jacht jest ich życiem i ostoją, więc załoga statku obok to ich bracia. Nie spotkaliśmy się ani razu
z nieprzyjemną reakcją na nasze „przeszkadzanie”, wręcz przeciwnie, ludzie byli tak kontaktowi, że aż zachęcało nas to do dalszego działania.

Niestety, z każdym kolejnym bezowocnym dniem, potrzebowaliśmy więcej i więcej wzajemnej motywacji. W ciągu 7 dni dostaliśmy trzy propozycje. Pierwsza: samotny kapitan, powiedział, że weźmie nas tylko wtedy, kiedy znajdziemy jeszcze jedną, doświadczoną osobę, wtedy on będzie mógł spokojnie nas uczyć. Druga: bardzo obiecująca, po długiej, luźnej rozmowie para z katamaranem obiecała nam dać odpowiedź kolejnego dnia – niestety odpowiedź negatywna. Trzecia oferta wymagała od nas niemałej zapłaty za każdy dzień pobytu na łodzi (bez względu na to czy płyniemy, czy kotwiczymy lub stoimy w marinie) – kapitan wydawał się nas po prostu wykorzystać, bo tak naprawdę nie szukał załogi.

Płyniemy, czy nie płyniemy?

Cierpliwości i spokoju jest we mnie dużo, ale jak tu się nie martwić, kiedy za kilka dni masz opuścić kraj (koniec ważności wizy), a tu na żaden rejs się nie zanosi. Spadek motywacji oznacza spadek aktywności, po prostu już się nie chce pytać.

Tu zacytuję fragment mojego wpisu o podróży w Nowej Zelandii, bo znakomicie odda to, co chcę w tym momencie przekazać.

„Nasza wiza była ważna do 5 czerwca 2016. Poszukiwania zaczęliśmy 22 maja (nie biorąc pod uwagę dużo wcześniej wysłanych listów do marin z prośbą o wywieszenie naszego ogłoszenia na tablicy). Dzień w dzień odwiedzaliśmy na zmianę mariny i pytaliśmy kapitanów, czy nie potrzebują załogi. Dzień w dzień stopowaliśmy kilkadziesiąt kilometrów z Waipapa, Kerikeri albo Kaikohe (w zależności, gdzie akurat mieszkaliśmy) do portów i z powrotem. Dzięki temu w tydzień poznaliśmy więcej nowych osób, niż przez całą naszą podróż w Nowej Zelandii. Wiedzieliśmy, że sezon na żeglowanie w stronę wysp Południowego Pacyfiku jeszcze się nie skończył, więc nadal mamy szanse. Wiedzieliśmy też, że większość jachtów wypłynęła dwa tygodnie wcześniej i została już tylko garstka, ostatni rzut czekających na dobrą pogodę. Nie traciliśmy wiary. Nauczyliśmy się już, że jeśli czegoś chcemy to musimy na to zapracować, nic się samo nie dzieje. Minęło 8 dni, dokładnie za 3 dni odlatywał nasz samolot (niestety w razie niepowodzenia z jachtem musieliśmy mieć zapewniony transport na opuszczenie kraju). Byłam już zrezygnowana, już miałam dosyć. Nawet jeśli się ktoś zgodzi, to mało prawdopodobne, że wypłynie akurat za chwilę, żebyśmy zdążyli jeszcze przed datą ważności naszej wizy. Piotrek, chociaż też zasmucony, nie poddał się. Już mieliśmy wracać do domu i szykować się do podróży do Auckland, kiedy nagle zadzwonił telefon. Kapitan ze swoją żoną znaleźli nasze ogłoszenie w pralni w marinie i zaprosili nas na spotkanie. Rozmawialiśmy dwie godziny, nie pozwalając sobie za wcześnie się ucieszyć. Mieliśmy dostać odpowiedź w ciągu kolejnych dwóch dni czy chcą, żebyśmy im towarzyszyli w podróży do Nowej Kaledonii. Jak na szpilkach sprawdzaliśmy co chwilę skrzynkę mailową…

31 maja dostaliśmy telefon – PŁYNIEMY!!!"

Jeśli mijasz kogoś w marinie, zaczep go! Być może jest kapitanem i być może właśnie Ciebie szuka. Widzisz, że ktoś przypłynął pontonem do brzegu – grzecznie zapytaj czy ma łódkę i czy płynie tam, gdzie chcesz. Wydaje Ci się, że Ta osoba na pewno Cię nie weźmie, nie ma co pytać? Właśnie ona może stać się Twoim pierwszym nauczycielem żeglarstwa oceanicznego. Z każdą kolejną zapytaną osobą pewność siebie wzrasta. Z każdą pominięta osobą – maleje, bo pojawia się poczucie winy za brak odwagi.

Każdy dzień w marinie czegoś nas nauczył. Był to dla nas intensywny czas, pełen pytań i rozterek. Jak z wieloma rzeczami, nigdy nie wolno się poddać. Człowiek traci motywację i chęć do działania, gdy mu się nie udaje. To normalne. Należy postawić tylko pytanie, jak bardzo zależy Ci na spełnianiu Twoich marzeń?

Załoga - naprzód! Będziemy bardzo wdzięczni za inne pomysły, jak poprawić efektywność szukania jachtu na stopa. Dzielimy się naszym doświadczeniem (chętnie odpowiemy na pytania), ale wciąż jesteśmy początkujący, głodni wiedzy i kolejnych wrażeń. :) Pozdrawiam!

Daria


O jachtostopie więcej w naszej galerii oraz filmik
Code:
https://www.youtube.com/watch?v=BJJWbwlv6fE
!Cześć!
Okey podróżnicy kochani! Wakacji ciąg dalszy. :)


Pora się znów ruszyć. Udało nam się wgrać na internety 320 GB zdjęć, filmów i tak dalej, dzięki czemu po 10 miesiącach podróży mamy w końcu backup w Polsce - uff!!
26 września opuściliśmy Australię, nasz ukochany kraj-kontynent. :) Również 26stego wybiło nam 10 miesięcy w podróży, więc pora na kolejne przygody i nowe znajomości!

Pozdrawiamy serdecznie z pięknego Singapuru:

Quote:
Pora na "zwyczajny dzień" w roli Filipiaków. Będzie jazda. :)
Pobudka o 3 w nocy, bez problemu, nie takie rzeczy robiliśmy. Na lotnisku zgubiliśmy mój portfel, który szczęśliwie się znalazł po 20 minutach. Aby tego było mało, moja zawsze niewinna żonka została najpierw dokładnie przebadana na obecność materiałów wybuchowych, a następnie oczywiście "przypadkiem" wzięli ją na dokładne prześwietlenie... Przypadek? Chyba nie wiem z kim się zadaje. :D O 6 lot, po 4,5h - Singapur przywitał nas niesamowicie przyjaźnie. Piękna pogoda - 28 C, pani na lotnisku powiedziała, że nie da się dojść do głównej drogi - żeby zacząć łapać stopa. Nie ma dla nas rzeczy niemożliwych i na wyjeździe z parkingu zatrzymało się pierwsze auto! Piszę ten wpis pod wpływem bardzo pozytywnych emocji, więc wybaczcie ewentualne błędy. Dzień dopełnił długi i męczący, ale warty wysiłku spacer po centrum Singapuru. Zdania nie zmienię (w sensie Piotrek :P), nadal nie lubię ogromnych metropolii...
Ale za to mamy niesamowitego hosta, który jest pozytywny do bólu i ma interesujące historie podróżnicze. Cóż, chyba wykorzystaliśmy nasz limit szczęścia na co najmniej kilka dni.

Image

Quote:
Marina Bay w Singapurze - jedno z najpopularniejszych miejsc na spacer czy randkę. :)

Image

Quote:
Troszeczkę przytłoczeni milionem centrów handlowych i otoczeniem ludzi chodzących jak roboty, gapiących się w telefony, znaleźliśmy drogę ucieczki. Chociaż Coney Island nie powala rajskimi plażami, bardzo ucieszyło nas otoczenie natury, bez dźwięku aut i widoku wieżowców.
Właśnie mieszkamy z młodym małżeństwem ze Sri Lanki. Jeszcze nigdy nie mieliśmy okazji spotkać osób z tego kraju, więc nasze pytania o życie na wyspie nie mają końca. Tak właśnie poznajemy świat - dzięki ludziom, którzy chcą wiedzieć jak wygląda Polska, a jeszcze bardziej pragną podzielić się swoją kulturą.

ImagePost pod postem, ale to co!

2 miesiące w JAPONII czas zacząć!

Będzie się działo, będą fotki i relacja, zapraszamy serdecznie, poniżej smaczek po pierwszych trzech dniach. :)

Quote:
Tak sobie chodzimy po Osace, strzelamy zdjęcia ludziom, świątyniom i innym dziwnym rzeczom (o tych dziwnych rzeczach jeszcze napiszemy :) ), aż w jednym z parków spotykamy pana grającego na gitarze. Niewiele się zastanawiając podchodzę i pstrykam mu zdjęcie. Pan się uśmiecha i zagaduje mnie, oczywiście po japońsku. :) Jakimś migowym doszliśmy do zrozumienia, że ja to z Polski i turysta. Pan pokazuje na gitarę i na mnie, a ja się zaczynam śmiać i odsyłam Darię do tegoż ulicznego grajka. Co się dzieję? Dziadek jest w siódmym niebie, mimo iż nic nas nie rozumie to cieszy się jak dziecko, a Daria dla niego gra i śpiewa. Przez właśnie takie chwile wiemy, że w TEJ podróży najważniejsi są dla nas ludzie. I zawsze będą. :)
Image


Quote:
Czy wiecie co to Kenjutsu? My dzisiaj przypadkiem trafiliśmy na trening! Czad :)
"Kenjutsu była sztuką walki bardzo cenioną przez samurajów. Miecz (zwany katana lub tachi)na przestrzeni całej historii Japonii był uważany za symbol i główną broń stanu rycerskiego, nazywano go często „duszą samuraja”."
Zdjęcie stylizowane na dawniejsze lata, pomyśleliśmy że taki klimat jest bardziej "właściwy". Mamy nadzieję, że się spodoba!
Image



Pozdro podróżnicy! :)
PiotrekSiemano lotnicy i globtroterzy! :)

W końcu wypadła nam "wolna chwila" i moja kochana żonka skończyła relację z Singapuru. 5 dni w tym mieście-kraju. Sprawdźcie co nas urzekło, co jest fajne, a co do kitu. Nie ściemniamy, mówimy jak jest! ;)

Quote:
Singapur, otoczony sławą bogactwa, okazuje się nie taki, jak go malują. Dajemy sobie pięć dni na wtopienie się w azjatyckie życie, którego jeszcze w podróży porządnie nie zaznaliśmy. Sprawdzamy gdzie jadają miejscowi, uczymy się jeść pałeczkami i rękoma, obserwujemy pędzących do pracy biznesmenów, wpatrzonych w telefony nastolatków i wypoczywających przy kawie staruszków.

Pożegnanie z Australią

12 września wylatujemy z Australii. Chociaż pokochaliśmy ten kraj całym sercem, nie lecą nam łzy pożegnania. Chcemy już przeczytać kolejne rozdziały książki i poznać nieznane odmęty świata.

Samolot do Singapuru startuje o 6.00 rano z lotniska w Darwin. Oznacza to pobudkę w środku nocy. Niewyspany organizm potrzebuje dużo więcej skupienia, żeby ustrzec się przed niechcianymi błędami i wpadkami. Paszporty są? Portfele są? To najważniejsze. Pierwsza kontrola przechodzi gładko. Po niej jednak zatrzymuje mnie celnik i oznajmia miłym głosem: „Przeprowadzę badanie na obecność materiałów wybuchowych, to losowa, wybiórcza kontrola, miała Pani już kiedyś taką? Proszę otworzyć plecak”. Mija kilka sekund zanim przetwarzam, czego Pan ode mnie chce. Ten przejeżdża pałką wzdłuż i w szerz i upewnia się, że raczej marna ze mnie terrorystka. Na tym jednak nie koniec przygody lotniskowej. Jako obcokrajowcy musimy jeszcze raz przejść kontrolę bagażu podręcznego. Tego nie przewidzieliśmy, więc już po pierwszej kontroli napełniliśmy nasze puste bidony wodą. Celniczka cofa mnie z taśmy, a jak tylko wracam z opróżnionymi ponownie butlami, zostaję skierowana do maszyny skanującej całe ciało. Wchodzę do komory, ręce do góry jak przed policją, w środku poruszające się w lewo i w prawo skanery. „Ruszyła się Pani, nie powinna, ale ok, przeszła Pani test". Pomiędzy tymi wszystkimi kontrolami Piotrek poszukiwany jest z powodu zagubionego portfela. Już trochę odpraw przeszliśmy i jeszcze nigdy nam się nie zdarzyło tyle atrakcji na lotnisku. Jedno, że niewyspanie dało nam w kość, drugie... To chyba australijskie lotniska budzą lekki stres przez swój rygor zarówno przy wjeździe jak i wyjeździe.

Singapur – brama do Azji

Widok na Marina Bay, po lewej słynny hotel z basenem na dachu - Marina Bay Sands
Image

Singapur to dla nas brama do Azji. Wcześniej byliśmy tylko sześć dni w Manili – stolicy Filipin, więc nadal uznajemy Azję za nieznaną, inną, intrygującą i pełną wyzwań. Przygodę w tym mieście – państwie zaczynamy od stopowania z lotniska do mieszkania naszego Couchsurfingowego hosta - Bryana. Już pierwsze auto zatrzymuje się i starszy pan, kierowca, opowiada nam jak żyje się w Singapurze. Mówi, że edukacja jest najważniejsza, bez dobrych studiów nie ma szansy na dobre pieniądze w przyszłości. Każdy dba o swoją karierę i to pod nią dostosowuje wszystkie inne dziedziny życia. Oprócz tego dowiadujemy się, że panuje moda na tatuaże i kolczyki, młodzi ludzie wieczorami imprezują, starsi siedzą w domach. Jak większość kierowców, którzy nam pomagają, i ten pyta o nasz zawód, co jest jednoczesnym pytaniem o to czy mamy dużo pieniędzy. W takich sytuacjach słowo inżynier pomaga nam czasem uniknąć zbędnego tłumaczenia.

Bryana nie zastajemy w domu, ale wita nas jego wychudzony i przesympatyczny tata w towarzystwie gosposi. To on poleca nam kilka miejsc, które warto zwiedzić i dyskutuje o naszej podróży, jedzeniu i polityce w innych, azjatyckich krajach. Gosposia – Indonezyjka, mówi tylko trochę po angielsku, więc większość czasu po prostu szeroko się do nas uśmiecha i na każde „dziękuję” odpowiada „ok”. :) Bryan, po powrocie do domu, zabiera nas na osiedlowy Food Court, czyli miejsce, gdzie stołują się miejscowi. Wygląda to jak wielka stołówka. Wzdłuż jednej ściany rozciąga się szereg stoisk z potrawami z różnych, azjatyckich krajów. Pełni determinacji, walczymy z pałeczkami. :)

Tradycyjny Food Court
Image

Mało kto je śniadanie w domu
Image

Little India i Chinatown

Z pełnymi ryżu i nudli żołądkami wsiadamy do metra i ruszamy na pierwsze spotkanie z miastem. Singapur jest bardzo młodym krajem, więc jego kultura to mieszkanka kultur narodowości, które tam mieszkają, głównie Malezji, Chin i Indii. Na początek decydujemy się na dzielnicę Little India, gdzie na małym obszarze dostajemy urywek tego, jak naprawdę wygląda kraj Hindusów. Jest kolorowo, panie przechadzają się w tradycyjnych ubraniach, sklepikarz wciska nam kaszmirowy szalik. „Tylko 5 dolarów, prawdziwy kaszmir”. „Co to do cholery jest kaszmir?" - pyta po wszystkim Piotrek.

Targ w dzielnicy hinduskiej Little India
Image

Z Little India spacerujemy w stronę Chinatown. Ależ tam kiczowato. Wzrok przykuwają kolorowe, ogromne ozdoby zawieszone nad główną ulicą. Nie mam pojęcia czy wiszą tam cały rok, czy teraz, na specjalną okazję. To właśnie w Chinatown znajdujemy najtańsze dotąd miejsce na jedzenie, gdzie porcja mięsa, dwa rodzaje warzyw i ryż kosztują 8 zł. Singapur jest niestety drogi, więc żeby ustrzec się przed wysokimi kosztami, uczymy się wyłapywać miejsca, gdzie jest dużo miejscowych, nie turystów.

Chociaż nasz plan na dzisiejsze popołudnie zakłada jeszcze dłuższy spacer, postanawiamy dać sobie odpocząć i wróciliśmy do domu. Te kilka kilometrów nam wystarczy, a przed nami kolejny, długi dzień. Jeden wniosek jest taki: Singapur wcale nie okazuje się miastem oszklonych wieżowców, nie pokazuje nam się, jako miejsce dla bogaczy. Wręcz przeciwnie, widzimy wiele typowych, azjatyckich, małych knajpek, gdzie mieszkańcy chodzą na kawę i owocowe soki, widzimy kolorowe stragany ze „wszystkim”, starszych ludzi śmigających na rowerach. Może na wielkomiejskość Singapuru przyjdzie jeszcze czas.

Ogród Botaniczny

Ponieważ przyroda zawsze daje nam poczucie szczęścia, w naszej krótkiej wycieczce nie możemy pominąć zwiedzenia Ogrodu Botanicznego, który został wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO. Nazwa robi reklamę, tego nie da się ukryć. Park jest ogromny, można do niego wejść bez opłaty (jedynie do ogrodu z orchideami trzeba kupić bilet). Nie znamy się na roślinach, ale bardzo nam się podoba tamtejszy klimat. Można błąkać się pomiędzy różnymi ogrodami. Najciekawszy według nas był Fregrant Garden, gdzie pielęgnowane są rośliny o specyficznych zapachach. Bardzo chcieliśmy zobaczyć Healing Garden, w którym podobno można zostać uzdrowionym z różnych dolegliwości. Informacja podaje, że konkretne gatunki roślin wpływają pozytywnie na organizm, lecząc go między innymi z reumatyzmu czy bólu mięśni. Niestety nie dane nam jest skorzystać z darmowego sanatorium – akurat tego dnia tygodnia (wtorek) ogród jest zamknięty.

Ogród Botaniczny - przyrodniczy zabytek UNESCO
Image

Marina Bay – pocztówkowy Singapur

Dopiero tego wieczora odkrywamy Singapur znany wszystkim z internetowych obrazków. Nie ukrywam, że widok robi na nas ogromne wrażenie. Nie jesteśmy wielbicielami miast, ale nowoczesna panorama centrum, w nocy wygląda nieziemsko. Umawiamy się z Bryanem, naszym hostem, na oglądanie tańczących fontann z pokazem świateł nad zatoką. Za nami sława Singapuru – hotel z basenem na dachu Marina Bay Sands, przed nami zatoka z pomnikiem lwa, tryskającym wodą. Ponieważ przychodzimy równo z rozpoczęciem pokazu, siadamy sobie po cichu na ziemi, przed kilkunastoma rzędami widzów wgapionych w obraz rzucony na wodę tryskającą z fontann. Piotrek pożycza od Bryana statyw, więc może spokojnie nagrać to, co się dzieje. Przedstawienie kończy piosenka „Wonderful world”, co wprowadza wszystkich w radosny stan ducha.

Pokaz świateł w Marina Bay
Image

To jednak jeszcze nie koniec atrakcji tego dnia. Zaraz po tym pokazie, tuż obok, w Gardens by the Bay, rozpoczyna się kolejny. Ten już bez fontann. Gardens by the Bay to także jedno z głównych miejsc do odwiedzenia w Singapurze. Same ogrody to jedna atrakcja (płatna), jednak na placu przed nimi znajduje się przedziwna, artystyczna kompozycja magicznych drzew (Supertree Grove). Są to sztuczne, wysokie na kilkanaście metrów drzewa, które tak naprawdę nie wyglądają jak drzewa. W nocy oświetlone są jak lampki choinkowe. Podczas pokazu ludzie kładą się na ziemi, żeby widzieć migoczące w rytm muzyki neony. Podkład muzyczny to seria hitów z przeróżnych kategorii – od tanecznych lat 60. po operowe arie. Jest pięknie! :)

Supertree Grove - wieczorny pokaz świateł
Image

A po tym wszystkim Bryan i jego (prawie) dziewczyna wyśpiewują wszystkie piosenki Singapuru po kolei. Okazuje się, że co roku w Singapurze, na święto państwowe, komponowana jest pieśń. Niektóre są bardzo wzniosłe, przy innych aż chce się klaskać i tupać nóżką. Bryan to bardzo w porządku gość. Dużo opowiada nam o Japonii, gdzie jeszcze niedawno spędził kilka miesięcy pracując na farmie w zamian za mieszkanie i wyżywienie. Bardzo miłe jest to, jak prosi: noo, opowiedzcie mi coś o Polsce! To on jako pierwszy pokazuje nam co się je w Singapurze, jak się je pałeczkami, jak działa komunikacja miejska, na początku daje nam nawet własne karty przejazdowe. Na nasze ulubione pytanie: czemu robisz Couchsurfing, odpowiada krótko: tyle dobroci dostałem od ludzi podczas podróży po Japonii, że teraz chcę się odwdzięczyć. To młody, 24 letni chłopak, którego marzeniem jest rzucić wszystko i ruszyć w daleką podróż. Niestety singapurskie wychowanie nakazuje myśleć tylko o karierze. Zwłaszcza płeć męska musi się na tym skupić, bo odbywając dwa lata służby wojskowej, mężczyźni są dwa schodki niżej od kobiet, które w tym czasie pną się wysoko, zdobywając doświadczenie.

Jak zawsze ciekawy temat polityki musi zostać przysłonięty ironią i tajemnicą. W Singapurze nawet najmniejszy wyraz niezadowolenia z władzy grozi więzieniem. Dlatego też wszyscy wyrażają się poprawnie o partii rządzącej, lekko tylko wspominając że od kilkudziesięciu lat rząd się nie zmienił.

Co nas zaskoczyło w Singapurze

Singapur ma niesamowicie dobrze działający transport publiczny. Chcąc, nie chcąc musimy z niego korzystać. Nawet jeśli uwielbiamy chodzić i odległości kilku kilometrów w mieście nie są nam straszne, czasem po prostu musimy. Nigdy bym nie pomyślała, że ludzie w metrze mogą być tak intrygujący. Gapię się na nich bez końca i analizuję. Zadziwiające jest to jak każdy, co do jednego, całą drogę siedzi wgapiony w telefon. Jedni grają w gry, inni przeglądają po kolei wszystkie portale społecznościowe (facebook to nie wszystko, trzeba też sprawdzić co tam na Twitterze i Google+). Niektórzy oglądają filmiki na youtube albo po prostu cieszą mordkę wymieniając się wiadomościami. Taki świat.

Nasza rozrywka w Singapurze - obserwowanie ludzi w metrze. Można by się tłumaczyć, że jedzie się samemu, więc szkoda tracić czas na bezczynne siedzenie. W porządku. Tylko co powiedzieć na to, że dwaj kumple stoją obok siebie, rozmawiają i jednocześnie pstrykają w telefonie ze słuchawkami w uszach. Telefon oczywiście już podłączony do power banku, bo na cały dzień internetowania bateria na pewno nie wystarczy.

Image

Co dalej? Taki człowieczek wysiada z metra i idzie tunelem do wyjścia lub innej linii, nie patrzy przed siebie, cały czas gapi się w ekran. Jestem pełna podziwu, jak oni wszyscy się zgrabnie wymijają i patrząc w dół wcale na siebie nie wpadają. Niesamowity naród. Niewielki procent osób, które nie mają potrzeby śledzić Internetu non stop, czyta książki. Najczęściej w oczy rzucają się poradniki o samodoskonaleniu i dbaniu o swoje zdrowie. Wszystko po to, żeby być lepszym, przez to i bogatszym, a przy tym wszystkim nie zwariować i dbać o swój organizm.

Jeżdżąc komunikacją miejską można zauważyć jak bardzo Singapurczycy są porządni i poukładani. Czekając na pociąg ustawiają się w specjalnie wyznaczonych polach po prawej i lewej stronie drzwi, pozwalając przejść wysiadającym. Grupa wysiadających układa się w kolejkę do schodów ruchomych, a będąc już na nich, wszyscy starają się trzymać jednej strony, żeby pozwolić wchodzić po schodach tym, którzy się spieszą.

Na większych, miejskich stacjach autobusowych, przygotowane są barierki, pomiędzy którymi tworzy się kolejka do konkretnego autobusu. Kto się pierwszy ustawi, na pewno wejdzie pierwszy. Bez przepychania. Ludzie są wygodni i nie lubią się do siebie zbytnio zbliżać – nie upychają się jak sardynki, żeby pozwolić wsiąść jeszcze kilku osobom więcej.

Zetknięcie z kulturą Sri Lanki w Singapurze

Przez kolejne dni, w wielkim mieście gości nas młoda rodzina ze Sri Lanki. Dwójka programistów z dwuletnią córeczka. Przyjechali do Singapuru po lepszą pracę, ale nie chcą tu żyć wiecznie. Oszczędzają ile się da i za kilka lat wrócą do siebie, do rodziny, tam czują się dobrze. „W Singapurze każdy dzień wygląda tak samo. Praca, dom, praca, dom, w piątek wieczorem spotkanie z kumplami” - mówi z żalem w głosie Dulip, nasz host. Wieczorem, to znaczy około 23.00, bo z pracy wraca się zazwyczaj o 20.00 (jeśli nie ma żadnego błędu do znalezienia w napisanym w kodzie programu). Nasi hostowie wychodzą z domu o 8.00 i wracają też o 8.00. Tak wyćwiczyli małą w drzemkach, że do północy biega pełna energii. W ten sposób mogą spędzić z nią trochę czasu, a resztę dnia Mindi jest pod opieką całodobowej niani.

Dulip i Ane są przekochani. Dbają o to, żebyśmy się dobrze czuli, a najlepszy jest tekst dziewczyny po kolacji: „zjedz więcej”. Jak u babci. :). Mówią, że na Sri Lance tak mają, każda kobieta tak mów. Dzięki nim mamy okazję spróbować ich tradycyjnej kuchni, która składa się głównie z różnego rodzaju ryżu i mięsa z curry. Nawet na śniadanie. Oczywiście dla nas wszystko przygotowane jest dwa razy mniej pikantne. Mimo to, pali jak cholera...

Dzięki nim wiemy już trochę o Sri Lance
Image

Mieszkając z nimi, wykorzystujemy nasze położenie i wybieramy się na wycieczkę do Coney Island. To mała wyspa na północy Singapuru, na którą da się wejść pieszo przez most. W godzinę można ją przejść spacerem i wyjść w innym miejscu miasta. To dobra odskocznia od miastowego gwaru. Wyspa jest pełna drzew i plaż.

Wspominałam, że piątek to dla Dulipa dzień spotkania z kumplami. Łapiemy się na nie i my. Odwiedzamy Erica, który mieszka z kilkoma innymi kolegami, dwa bloki dalej. Jacy oni są zainteresowani naszymi opowieściami! I to nie koniecznie tylko o podróży. Gromadka mądrych chłopaków zadaje nam bardzo trudne pytania typu: „Powiedzcie mi, bo ja nie bardzo rozumiem, dlaczego Polska nie walczyła u boku Rosji, skoro i oni i Wy byliście przeciwko Niemcom”. Może to brzmieć głupio, ale oni naprawdę mieli dużą wiedzę o tym, co się teraz dzieje w Europie. Historii też uczyli się sami, nie mówili tego wszystkiego w szkole, stąd te braki. Dużo im opowiadamy o Polsce, jesteśmy całkiem dobrymi ambasadorami naszego kraju w tej podróży. Dowodem na to jest wiadomość od Dulipa dzień po naszym wyjeździe: „Po spotkaniu z Wami marzy nam się zobaczyć Polskę”. Wyobrażacie sobie naszą radość? :)

Daria


Mamy nadzieję, że się podobało! W podróży czas nam ucieka strasznie szybko, już ponad 20 dni jesteśmy w Japonii...
Zapraszamy do bycia z nami i przeżywania przygód wspólnie! :)

Pozdrawiamy,
Daria i PiotrekSiemano!

My dalej w Japonii, za chwilę będzie już miesiąc. Jak ten czas leci szybko, masakra...
Miłego oglądania i czytania :)

Autostop autostopem, przygoda przygodą, ale dobre żarełko musi być. :) Mieliście tak kiedyś, że czuliście się jak w raju jedząc? Niesamowite.
Surowa ryba, tempura, zielona herbata i na deser lody - też z zielonej herbaty. A obok fortepian, który sam przyciska swoje klawisze. Takie rzeczy tylko w Japonii!
Image

Nie przypadkowo przyjechaliśmy do Japonii w październiku, wystawiając się do walki z mroźną jesienią (6 stopni, brr). Właśnie teraz liście przybierają najpiękniejsze kolory czerwieni, żółci i brązu. Jesteśmy w prefekturze Fukushima, gdzie uciekliśmy z zatłoczonego Tokio. Odpoczywamy przechadzając się po lesie i oddychając świeżym powietrzem. To, co tygryski lubią najbardziej. :)

Japonia otwiera się przed nami coraz bardziej. Autostop idzie całkiem sprawnie, tylko niestety mało kto jedzie dalej niż 50 kilometrów. Ludzie są bardzo otwarci i życzliwi. Co chwilę udaje nam się obalić kolejne mity. Po długim czasie spania pod namiotem, skorzystaliśmy ponownie z Couchsurfingu. Dzisiaj śpimy na ciepłym materacu z podgrzewaną elektrycznie matą. O jak dobrze!
Image

Zupełnie nieświadomy dzisiejszego, polskiego święta, nasz host zabrał nas na festiwal chryzantem. Tutejsi artyści tworzą rzeźby z kwiatów. To niezła sztuka, bo jedna roślinka potrafi mieć nawet 1700 kwiatów. Niby robi wrażenie, ale nie możemy zwalczyć w sobie dziwnego uczucia. Chryzantemy? Zwłaszcza te duże, okrągłe, z pojedynczym kwiatem, kojarzą nam się tylko z cmentarzem. No cóż, to po prostu jesienne kwiaty. Jednego tylko jesteśmy pewni, nigdzie indziej takiej formy artyzmu nie widzieliśmy. :)
Skojarzenia psują obiektywny odbiór otoczenia. Trzymajcie się ciepło...
Image

Japonia? Oo! Wow! Ale czad! Takiego szoku wrażeń jeszcze nigdzie nie zaznaliśmy. Jesteśmy tu już prawie miesiąc i cały czas pamiętamy nasze otwarte szczęki i śmiejące się pyszczki, przechadzając się pierwszego dnia przypadkowymi ulicami Osaki. Dzisiejszy film składa się z ujęć głównie z początku podróży w Japonii, więc pokazujemy ją tak, jak widziały ją nasze oczy, kiedy jeszcze niewiele wiedzieliśmy co się tu z czym je. Bez zagłębiania się w temat, czyste, pierwsze wrażenie. Ludzie jak opętani grający na maszynach, jelenie biegające po centrum miasta, żebrzące o jedzenie od turystów, automaty do napojów co dwa metry i darmowa podwózka policyjnym radiowozem.

https://www.youtube.com/watch?v=fAKwVDUo28w

Pozdro, PiotrekSiemano asy!

Przepraszamy serdecznie, już odpisuję!

@‌julk1‌ W Japonii byliśmy do 4 grudnia, następnie polecieliśmy na 10 dni na Tajwan, a potem na 28 dni na Filipiny. Przylecieliśmy 12 stycznia z Manili do Singapuru, gdzie spędziliśmy tylko jeden dzień, a teraz jesteśmy w Kuala Lumpur u starego znajomego. Będziemy tutaj około 2-3 tygodnie - w sensie w Malezji. :)

@‌halczyn‌ dziękujemy serdecznie, ale już wiele razy pisaliśmy - my na serio jesteśmy zwykłymi ludźmi. Wielkie dzięki za takie miłe słowa, staramy się po prostu czerpać garściami z naszego życia i żyć tak jak lubimy, a nie jak rząd czy społeczeństwo chce. :) Zapraszamy serdecznie do podążania za nami! Może da się zmotywować czy zainspirować Cię. ;)

@‌Moher‌ tak jak wyżej, w tym momencie Azja południowo-wschodnia, zaczęliśmy Singapur, teraz Malezja, za jakiś czas Tajlandia, Kambodża, Wietnam i tak dalej. ;)

@‌greg1291‌ bardzo mi przykro i przepraszam, że zawiedliśmy! Niestety internet nie wszędzie jest dobrem "podstawowym". Jak sam zauważyłeś przez miesiąc na Filipinach wrzuciliśmy chyba 5 czy 6 zdjęć. Na ten moment chcemy nadrobić zaległości, ale też zwiedzamy i podróżujemy dalej, więc.... Musimy to jakoś pogodzić!
Tak czy siak nie zapomniałem o Was, po prostu nie było czasu i Internetu.

Obiecuję poprawę. :) Jak macie jakieś pytania to piszcie śmiało, wiele osób pisało do nas pytając o rady na temat Australii i Nowej Zelandii, zastanawiam się czy nie zrobić jakiegoś FAQ czy coś w ten deseń.
Co o tym sądzicie?

Pozdrawiamy serdecznie z Kuala Lumpur! Ciepło tutaj, ponad 30 C, a jak tam w Polsce? ;)
Pozdro!

P.S. Na dowód, że wciąż Was uwielbiamy wrzucam nasze ulubione zdjęcie z Filipin:

Tło.jpg


P.S.2. Myślę, że wszyscy rozumiecie, że prowadzenie FB jest dużo łatwiejsze i szybsze, niż forum. Ale staram się ziomki, serio. :)Siema podróżnicy!

Na dziś podrzucam Wam nasz filmik na temat ciekawostek w Japonii. Zobaczycie czym zajmują się Japończycy w wolnych chwilach, co jest na każdym rogu, czym jest Pachinko i kilka innych ciekawych rzeczy. :)
Zapraszam serdecznie!

Ciekawostki o Japonii

W następnej wolnej chwili szersza relacja plus... Ponad rok podróży! Tak właściwie to zaraz nam zleci 14 miesięcy. :)

Pozdro!Siemano!

Obiecana relacja z roku w podróży. Trochę inaczej, nie będziemy pisać o kilometrach, o miejscach, będzie za to o ludziach! :)
Wprawdzie dzisiaj mija już 15 miesięcy w podróży, kurde, jak ten czas leci... Aktualnie jesteśmy ostatni dzień w Tajlandii, jutro już Laos. Miłego czytania! :)

Quote:
Wow! 365 dni tułaczki za nami! 26 listopada, dokładnie rok od opuszczenia polskiego domu, siedzimy sobie w japońskiej, górskiej wiosce Tsuwano i uśmiechamy się do siebie myśląc: ale mamy piękne życie. Podróżujemy, żeby poznać ludzi, przez to kraj, a nie na odwrót. Poznajcie osoby, które odegrały ważne role w naszej rocznej tułaczce przez dziewięć krajów świata. Przeczytacie tu też o tym czego się nauczyliśmy z każdym kolejnym krokiem. Na końcu odpowiadamy na najczęściej padające w naszym kierunku pytania, czyli przede wszystkim - kiedy wracamy do domu. :)

Polska

26 listopada 2015
Noc przed wielkim wyjazdem była niezbyt przespana. Od rana stres mnie tak zżerał, że ciężko było dopasować do siebie dwie połówki kanapki. Czym się stresowałam? Nie wiem konkretnie, ale coś mi w środku cały czas mówiło: kiedy już dotrzemy do Australii, to dalej będzie tylko lepiej!

„If you are brave enough to say goodbye, life will reward you with a new hello.” [Jeśli jesteś wystarczająco odważny by powiedzieć żegnam, życie nagrodzi cię nowym dzień dobry.] - któż inny mógłby to być jak nie P. Coehlo :)

Polska flaga zawsze z nami
Image

Węgry – Budapeszt

26 – 28 listopada 2015

27 listopada 2015

„Czy znasz to uczucie, gdy budzisz się rano i nie masz nic zaplanowanego, żadnych obowiązków i zobowiązań? Ja też nie. Dzisiaj jest ten pierwszy dzień. Coś niesamowitego!" - napisał Piotrek na pierwszej stronie swoich podróżnych zapisków.

Zjednoczone Emiraty Arabskie

28 listopada – 4 grudnia 2015r.

28 listopada 2015


„Już od przylotu pozytywnie rozpoczyna się nasza przygoda. W ostatniej chwili zgłosił się do nas Ahmed, chłopak z Couchsurfingu i zaoferował, że odbierze nas z lotniska. Nie może nas u siebie gościć, ale chce się po prostu spotkać. W ten prosty sposób zyskaliśmy najlepszego kumpla w wielkim Dubaju.”

Ahmed to 23 letni Egipcjanin urodzony w Dubaju. Pracuje dla linii lotniczych Emirates. Szybko okazał się być naszą bratnią duszą. To on uratował nas od przytłaczającego obrazu wieżowców i dróg bez możliwości wejścia na nie pieszo. Wczoraj dostaliśmy od niego kolejną porcję zdjęć z jego nową, gruzińską, ognistowłosą dziewczyną. Tak właśnie utrzymujemy kontakt, wysyłamy sobie fotki i nawzajem sobie zazdrościmy. On lata swoją linią lotniczą gdzie tylko zechce z 40% zniżką! Śledzi naszą drogę, żeby w końcu gdzieś nas złapać.

Poznajcie wiecznie uśmiechniętego Ahmeda
Image

Od niego dowiedzieliśmy się wielu intrygujących, często zadziwiających rzeczy na temat Dubaju, a właściwie o tym, jak się tam żyje ludziom. Prawo jest bardzo specyficzne. Ahmed, jako urodzony w Dubaju, nie dostanie tamtejszego paszportu, bo jego rodzice są Egipcjanami. Trzeba udowodnić kilka pokoleń obywatelstwa Emiratów, żeby dostać paszport.

Dubaj to miasto bardzo międzynarodowe. Mówi się tam po angielsku, ponieważ 89% mieszkańców to imigranci. To ludzie, którzy w większości przyjechali ciężko pracować, żeby wspomóc swoje rodziny w ojczystym kraju i jeśli dobrze pójdzie, sprowadzić je do siebie. Tylko 11% rodowitych obywateli Emiratów może cieszyć się takimi przywilejami, że głowa mała. Nie płacą podatków, rachunków za wodę, prąd oraz czynszu za mieszkanie. W przypadku udowodnionej potrzeby, mogą dostać w prezencie od Szejka swojego emiratu nowe mieszkanie albo samochód.

Po tygodniu w Emiratach wiem bardzo dużo o ludziach, bo z nimi zwyczajnie rozmawiam, mieszkam, poznaję ich znajomych, widzę jaki tryb życia prowadzą. Poznaliśmy życie trzech różnych osób, dzięki czemu mamy idealne porównanie. Adel– 20-paro letni chłopak, prawdziwy Arab, który pracował chyba tylko dla pracy, nie dla pieniędzy. Ahmed – urodzony w Emiratach Egipcjanin, ma dobrą pracę, ale nie stać go na to, żeby kupić samochód bez kredytu. Nie chce żyć w Emiratach, dusi się tam. Ostatnia osoba to Sid – Hindus, który przyjechał do Dubaju kilka lat temu ze swoją żoną, żeby zarobić na lepsze życie. Pracują ciężko, dostają minimalną płacę, nie stać ich na to, żeby mieszkać w samym Dubaju. Wynajmują małe mieszkanie w Szardży – sąsiednim emiracie.

Adel - kumpel z Abu Dabi
Image

Sid (po prawej) i polski kolega Piotr
Image

To jak się żyje tym ludziom? Z naszych obserwacji nasuwa się jeden wniosek: Arabowie żyją jak pączki w maśle, pozostali ciężko harują na normalne życie. Jest bardzo drogo, więc przeciętnego kowalskiego nie stać na samochód albo mieszkanie w centrum miasta. Niestety często brak pieniędzy nie oznacza, że sobie tego auta nie kupią. Kredyt załatwia sprawę.

Wiemy na pewno, że Dubaj to nie jest miejsce do życia dla nas. Zero parków, chodników, całe życie toczy się w burze, w domu i w centrum handlowym. Chociaż każdy nas zapewniał, że jako biali inżynierowie moglibyśmy zarobić kupę forsy, to podziękujemy za takie "dobrowolne więzienie".

Filipiny

4 – 9 grudnia 2015

5 grudnia 2015

„Mamy mieszane uczucia odnośnie Manili. Dla nas to zupełny szok. Będąc z kimś lokalnym czujemy frajdę i bezpieczeństwo. Nie potrafimy jeszcze sami odważyć się i ruszyć w zatłoczone miasto, korzystać z szalonej komunikacji miejskiej."

Każdy kiedyś zaczyna. Nie wszystko od początku było dla nas łatwe. Zostaliśmy wrzuceni w totalny kocioł. Manila to jeden wielki chaos. Nie wiesz dokąd jedzie autobus, nie ma żadnych oznaczeń, nie wiesz gdzie i o której wsiąść. Autobus to właściwie nie autobus, tylko Jeepney, czyli stary, przerobiony jeep z otwartym tyłem, którym się wskakuje do środka. Jadąc autem, na drodze koleś próbuje Ci sprzedać papier toaletowy, a korki nie mają końca. Do tego wszyscy straszą złodziejami. Chociaż było nam głupio przed samym sobą, baliśmy się ruszyć w ten dziki tłum. Żeby tego było mało, w domach otaczało nas zawsze milion mrówek, a karaluchom sprawiałam frajdę, krzycząc na ich widok.

Wiemy, że Azja rządzi się swoimi prawami. Nasze europejskie życie jest bardzo luksusowe i potrzeba trochę czasu, żeby się przestawić.

Będąc w Manili nie raz odczuliśmy, że ludzie się na nas gapią. Byliśmy celebrytami. Każdy tutaj chce być biały. To głupie. Stosują kremy wybielające, a nawet tabletki. Dla nich biali są piękni, a białe kobiety są jak lalki Barbie. Nauczyliśmy się doceniać to co mamy, jak wyglądamy oraz to, jak bezpiecznie jest w Polsce.

Chociaż poznaliśmy w Manili kilka osób – naszych hostów, ich rodzinę albo dziewczynę, która zechciała nam pokazać miasto, z żadnym z nich nie utrzymujemy stałego kontaktu. Gdybyśmy jednak mieli pewnego dnia pojawić się tam znowu, podejrzewamy, że zostalibyśmy miło przyjęci.

Julie Ann i jej chłopak Allen, byliśmy ich pierwszymi gości z Couchsurfingu
Image

Australia

9 grudnia 2015 – 4 marca 2016

11 grudnia 2015

„Lądujemy w Austrarii. Marzenie spełnione. Udaje nam się złapać stopa w 2 minuty (juhuuu!), w dodatku na piękną plażę Cronulla. Jak tam cudnie, można sobie siedzieć na ławce, na trawie albo gorącym piasku. Już pierwszego dnia bawimy się z falami oceanu”.

Sydney

Dostaliśmy się do Australii. Uff, już teraz miało być tylko lepiej!

Australia to zdecydowanie najważniejszy kraj na naszej trasie, jeśli chodzi o ludzi. Już pierwszego dnia zakochaliśmy się w tamtejszych plażach, a drugiego poznaliśmy kobietę o złotym sercu, która oddała nam swój dom na Święta i wpisała nas na listę członków swojej rodziny.

Tai, 40 letnia mama z dwójką dzieci – bo o niej mowa, wzięła nas na stopa i po kilku minutach rozmowy zaufała nam tak bardzo, jak jeszcze nikt w żadnej naszej wcześniejszej podróży. Czy to odpowiedzialne zostawiać obcych ludzi w mieszkaniu przez tydzień, podczas gdy Ty jesteś kilkaset kilometrów od domu? Wydawałoby się, że nie…

Nie chcieliśmy być obcymi ludźmi w czyimś domu, więc zostaliśmy u niej kilka dni jeszcze na początku grudnia, żeby móc się poznać. A właściwie, żeby ona mogła poznać nas. Przed świętami wróciliśmy do jej domu ponownie, klucz odebraliśmy od jej znajomej. W środku czekała na nas niespodzianka: klucz do auta. Cała rodzina Tai powiedziała jej, że jest szalona i niepoważna, ale ona i tak wierzy swojej intuicji.

Poznajcie Tai - najszaleńszą kobietę na świecie

Dodaj Komentarz

Komentarze (45)

pabloo 21 stycznia 2016 13:40 Odpowiedz
Ależ dziwi brak komentarzy, może dział „podróże międzyregionalne" nie jest zbyt często odwiedzany ;)A wyprawa wydaje się cudowna, świetnie też ją opisujecie i skoro cały czas kontynuujecie wycieczkę, również dzielcie się relacjami i zdjęciami. Pomyślcie też o informacjach dotyczących cen(szczególnie lotów), bo stanowi to dobre porównanie dla innych, a czasami asumpt do własnej wyprawy(poza tym, że stanowi podstawę forum ;) ).
miriam 22 stycznia 2016 14:10 Odpowiedz
Fajnie się czyta Waszą relację.Gratuluję pomysłu i czekam na dalsze odcinki.
kangurrr 27 stycznia 2016 12:01 Odpowiedz
Kozak Trip! Powodzenia!
julk1 27 stycznia 2016 13:01 Odpowiedz
Piszcie dalej tak ciekawie. Zdjęcia też są super. Czekam na Waszą dalszą relację i zazdroszczę pogody.
logis 27 stycznia 2016 13:40 Odpowiedz
Miałem okazję spędzić prawie miesiąc w Australii i wiem o czym piszecie. Australia jest the best.
ara 27 stycznia 2016 13:57 Odpowiedz
bosko! piszcie dalej! :D
singielka-1976 27 stycznia 2016 13:59 Odpowiedz
Świat jest mały : w tym samym czasie byliście w Sydney co my, podzielam Wasz zachwyt tym cudownym krajem :) .
36820 27 stycznia 2016 14:24 Odpowiedz
Super sprawa. Sam bardzo chciałbym wyruszyć w taką podróż. Mam nadzieję, że uda Wam się odwiedzić nawet więcej krajów, niż sami o tym marzycie. Czekamy na relacje z Nowej Zelandii ;)
japonka76 27 stycznia 2016 14:55 Odpowiedz
My zrobiliśmy podobną trasę w zeszłym roku: Budapeszt, Dubai, Filipiny, Australia, i tą samą trasą do domu. Miło powspominać. :) Ale jestem bardzo ciekawa, co Wy planujecie dalej. Piotras_5 napisał:Będąc na Filipinach bardzo odczuliśmy to, że jesteśmy biali. Cały czas czuliśmy na sobie spojrzenia tubylców. Dowiedzieliśmy się, że dla filipińskich dzieci wyglądam jak lalka Barbie. W dodatku... Białe jest piękne, tak ich mózg kierowany jest przez reklamy telewizyjne. My w Polsce chodzimy na solarium, a oni oddaliby wszystko, żeby mieć jasną karnację. Ja narzekam, że po tygodniu w ciepłych krajach nadal jestem albinosem, a oni faszerują się tabletkami wybielającymi. Nikomu nie dogodzisz, każdy chce mieć to, czego nie ma. My odczuliśmy to na własnej skórze na Filipinach. Na plaży miejskiej w PP zostaliśmy poczęstowani grillowanymi owocami morza oraz zaproszeni do wspólnego biesiadowania z tubylcami. Nie rozumieliśmy na początku tego zainteresowania jacy to my jesteśmy ładni ludzie. Nasza jasna skóra, jasne oczy, jasne włosy. Niebieskie oczy mojego męża wzbudzały ogólne uwielbienie. :oops: Wytłumaczono nam, że wiele osób nie widziało jeszcze takich jasnych oczu na żywo. Wszyscy robili sobie z nami zdjęcia: starzy, młodzi, kobiety i mężczyźni. oh, te "blue eys" :lol:
ankafly4free 28 stycznia 2016 10:20 Odpowiedz
Heja. Rewelacyjna ta relacja, swietnie sie ja czyta i bardzo pozytywnie nastraja:-D Bardzo podobaja mi sie zdjecia:) Droga paro inzynierow, koniecznie piszcie dalej, ja na pewno bede wiernie was czytac! Dodam, ze super uslyszec cos pozytwnego o coachsurfingu, bo ostatnio ze wszystkich stron slyszalam tylko negatywne rzeczy i ze spolecznosc CS zupelnie zeszla na psy. Zyczej dalszej bezpiecznej i udanej podrozy!! Robcie duzo zdjec!!!
ankafly4free 28 stycznia 2016 10:20 Odpowiedz
Heja. Rewelacyjna ta relacja, swietnie sie ja czyta i bardzo pozytywnie nastraja:-D Bardzo podobaja mi sie zdjecia:) Droga paro inzynierow, koniecznie piszcie dalej, ja na pewno bede wiernie was czytac! Dodam, ze super uslyszec cos pozytwnego o coachsurfingu, bo ostatnio ze wszystkich stron slyszalam tylko negatywne rzeczy i ze spolecznosc CS zupelnie zeszla na psy. Zyczej dalszej bezpiecznej i udanej podrozy!! Robcie duzo zdjec!!!
tajka88 28 stycznia 2016 10:35 Odpowiedz
Super relacja, dużo przydatnych informacji. Za dwa tygodnie również wybieram się do Australii, więc czekam z niecierpliwością na kolejne części relacji :-) Mogę dostać namiary na tego gościa, co wypożycza auta? madzina4@o2.pl
piotras-5 30 stycznia 2016 10:55 Odpowiedz
Siemano Wam forumowicze!Dziękuję serdecznie za takie piękne komentarze, aż serce się cieszy po sam czubek głowy. :) Dajecie nam motywację i właśnie dzięki Wam powstał najnowszy filmik! Specjalnie dla Was, kolejna porcja pozytywnej energii prosto z Australii :)W tym wydaniu nie tylko miasta, oczywiście też ocean, kopalnia opali, podziemny kościół, fajerwerki na Australia Day w Perth i wiele, wiele innych. :) Trzymajcie się!@Adżi - daj nam jeszcze trochę czasu, a będzie relacja z NZtów. :) Póki co cieszymy się Australią ile nam wiza pozwoli.@Japonka76 - znamy to uczucie, nam robili w centrum handlowym foty, a to wesele to było istne szaleństwo. :)@ankafly4free - my z CSem mamy tylko dobre doświadczenie. Jasne, że raz jest lepiej, raz jest gorzej,a le jak zawsze to zależy tylko od ludzi. :) Może mamy szczęście, dużo referencji i takie tam, to idzie łatwiej. W sumie nie wiem jaka jest recepta na dobrego CSa. :)@Tajka88 - już jakiś czas temu poszła wiadomość do Ciebie, dostałaś?A tu obiecany film! Odpalcie koniecznie w Full HD i cieszcie się razem z nami! :)https://www.youtube.com/watch?v=ZADiYvPuFS8Pozdrawiamy serdecznie z Perth :)
piotras-5 20 lutego 2016 16:06 Odpowiedz
Cześć! My lubimy pisać i robić coś z grubej rury, więc... Jak pewnie widzicie, podróż, zwłaszcza autostopem, to dla nas prawdziwa frajda. Po drodze dzieje się tyle niespodziewanych zdarzeń. Przygotowaliśmy kolejny film dla Was (a właściwie dla siebie, bo to też nam daje mnóstwo radochy). Muzyka prosta, ale w pełni odzwierciedla to, co chcemy przekazać. A Wam co w duszy gra? :)https://m.youtube.com/watch?v=mnoqNQLP2Zgpozdrawiamy serdecznie z Esperance! Daria i Piotrek
don-bartoss 15 maja 2016 05:55 Odpowiedz
Macie rozmach, trzeba Wam to przyznac :) Co bedzie dalej? Bedziecie na Fidzi albo innych wyspach Oceanii?
dc-adventures-co-uk 16 maja 2016 05:57 Odpowiedz
O kurcze, Wy tutaj! :D Też jedziecie dookoła świata? Myślałam, że to długa podróż i nie macie w planach okrążenia globu (przynajmniej tak było/jest na fb napisane). To gdzie dalej jedziecie? Ameryka Północna, tak? :)
dziabag131 16 maja 2016 07:52 Odpowiedz
Szacunek! Za odwagę i wytrwałość.Miło też na cudzych zdjęciach zobaczyć miejsca które się odwiedziło i powspominać :D
piotras-5 17 maja 2016 09:04 Odpowiedz
@Don_Bartoss że tak spytam, czemu mamy rozmach? :D Po prostu ciekawość, a co do planów to wstępnie mamy lot do Australii, do Gold Coast, ale... Pracujemy jeszcze nad innym rozwiązaniem, ale o tym później. ;)@dc_adventures był plan na długą podróż, ale patrząc na to jak nam teraz idzie to właściwie może być dookoła, a może nie być. Wiem, że dziwnie to brzmi, ale ciężko to sprecyzować. A czemu tutaj jesteśmy? Wytłumaczenie jest dość proste - nasze pierwsze (wspólne) podróże zaczęły się od tanich lotów właśnie wyczajonych na Fly4free. Potem sam rozwijałem się i poszedłem o krok dalej i znalazłem nam super tani lot do Australii. Także nasza podróż dość mocno jest związana z tym, czego na F4F się nauczyłem i wyczytałem. :)Po Australii prawdopodobnie wylądujemy w Azji, ale to to tylko prawdopodobnie :D@dziabag131 Dziękujemy serdecznie! Takie komentarze podbudowują nas, szczególnie gdy człowiek myśli co by tu zrobić, kiedy trzeci dzień z rzędu pada. :) Na szczęście teraz pogoda dopisuje, a my już nadajemy z Północnej Wyspy. :)Dziękuję za wszystkie odpowiedzi, jesteście super :)Pozdrawiamy serdecznie
correos 17 maja 2016 09:11 Odpowiedz
ile startów tyle ladowan, szerokiej drogi, stopy wody pod kilem :)
don-bartoss 17 maja 2016 09:15 Odpowiedz
@Piotras_5, przy takiej podróży zawsze potrzebny jest rozmiar i fantazja :) Powodzenia, będę czytał dalej.
olajaw 17 maja 2016 09:45 Odpowiedz
Piękne widoki :) Więcej zdjęć mile widziane :D
dc-adventures-co-uk 19 maja 2016 23:10 Odpowiedz
Piotras_5 napisał:@dc_adventures był plan na długą podróż, ale patrząc na to jak nam teraz idzie to właściwie może być dookoła, a może nie być. Wiem, że dziwnie to brzmi, ale ciężko to sprecyzować. A czemu tutaj jesteśmy? Wytłumaczenie jest dość proste - nasze pierwsze (wspólne) podróże zaczęły się od tanich lotów właśnie wyczajonych na Fly4free. Potem sam rozwijałem się i poszedłem o krok dalej i znalazłem nam super tani lot do Australii. Także nasza podróż dość mocno jest związana z tym, czego na F4F się nauczyłem i wyczytałem. :)Po Australii prawdopodobnie wylądujemy w Azji, ale to to tylko prawdopodobnie :DAaa rozumiem... A może nie rozumiem :P W każdym razie trzymam kciuki żeby marzenie się spełniło, a do Azji zawsze spoko polecieć :) Nasz pierwszy lot rozpoczynający podróż dookoła świata też był z fly4free i kupiliśmy go spontanicznie :) I podobna historia, mania tanich lotów wzrastała w nas wraz z rozwojem fly4free, jesteśmy regularnymi czytelnikami od kilku dobrych lat. Jeszcze za czasów studiów latało się za złotówkę do Budapesztu czy za kilkadziesiąt złotych na Kanary z nocką w Londynie, haha :)
piotras-5 20 maja 2016 00:17 Odpowiedz
@dc_adventures W sumie początki mamy takie same. :) A co do "podróży dookoła świata" to chyba to też taki skrót myślowy. Ciężko każdemu tłumaczyć, że "jadę najdalej jak się da i czasami spontanicznie gdzieś lecę, potem wracam albo jadę dalej." :D Chyba nazwać tak podróż jest po prostu łatwiej. Opcji podróży jest też tak dużo, że w sumie można nazwać to na różne sposoby. :)My tu gadu gadu, a ja Wam chciałem przesłać specjalny filmik, czyli:Pozdrowienia z Hobbitonu!Koniecznie HD :)
ara 9 sierpnia 2016 12:45 Odpowiedz
@Piotras_5 jasne, że dawaj tą Nową Kaledonię! ależ mi się marzy taka wyprawa jak Wasza! :Dco do punktów reputacji --> reputacja,19,38841dłuuga lektura na deszczowe wieczory ;)
piotras-5 10 sierpnia 2016 13:55 Odpowiedz
ara napisał:@Piotras_5 jasne, że dawaj tą Nową Kaledonię! ależ mi się marzy taka wyprawa jak Wasza! :DZapraszamy serdecznie, aby do nas dołączyć nawet na krótki dystans. Zapewniamy dużo opowieści, przygód i sporo chaosu dookoła. :DCo do długich wieczorów to takiego nie pamiętam już od dawna, a deszczu to kurde, szczerze nie widziałem od około 2 miesięcy. :PAle dziękuję, spróbuję przez to przebrnąć. :)
rafgrzeg 27 sierpnia 2016 08:51 Odpowiedz
Ależ niesamowita wyprawa i niesamowici ludzie z was ?Zazwyczaj nie zazdroszczę nic nikomu ale wam zazdroszczę. .. przede wszystkim odwagi i realizacji marzeń ?Ja bym pomysły miał ale odwagi na realizację brak...Gratulacje i powodzenia w dalszej podróży ?
ara 27 sierpnia 2016 09:52 Odpowiedz
gratuluję takiego stażu w podróży! jeśli jeszcze tam trochę posiedzicie to może w maju gdzieś z drogi Was zgarniemy na stopa :D
ara 2 września 2016 13:42 Odpowiedz
mam wrażenie, że czytam kolejne rozdziały książki :Dsuper przygoda! kiedy więcej? :)
julk1 29 grudnia 2016 00:13 Odpowiedz
Ciekawie czyta się Wasza relację, ale od prawie dwóch miesięcy brak wiadomości. Napiszcie choć kilka słów czy jesteście w Japonii czy gdzieś dalej.
halczyn 2 stycznia 2017 21:55 Odpowiedz
Musze przyznać, ze podziwiam Waszą podróż, pozostaje mi napisac tylko chapeau bas! Czy powoli planujecie osiedlic się gdzieś stałe lub też wrócić do PL ?
moher 6 stycznia 2017 11:24 Odpowiedz
Świetna relacja, dajcie znać co teraz robicie ;)
greg1291 6 stycznia 2017 13:09 Odpowiedz
Porzuci forum na rzecz fajsa :roll: . Tam relacja na bieżąco. Chyba teraz Filipiny
piotras-5 16 stycznia 2017 13:03 Odpowiedz
Siema podróżnicy!Na dziś podrzucam Wam nasz filmik na temat ciekawostek w Japonii. Zobaczycie czym zajmują się Japończycy w wolnych chwilach, co jest na każdym rogu, czym jest Pachinko i kilka innych ciekawych rzeczy. :)Zapraszam serdecznie!Ciekawostki o JaponiiW następnej wolnej chwili szersza relacja plus... Ponad rok podróży! Tak właściwie to zaraz nam zleci 14 miesięcy. :)Pozdro!
ara 27 lutego 2017 10:47 Odpowiedz
świetnie! tyle historii, tyle ludzi, tyle przygód... :)
piotras-5 13 marca 2017 10:58 Odpowiedz
Dzięki Ara!Ale ten czas leci, my już na południu Laosu. :) Korzystamy z pogody i suchej pory, zwiedzamy. :)W Polsce wiosna idzie, a to mój ulubiony czas. :)Miłego Wam życzę, pozdrowienia!Piotrek
jack-strong 19 kwietnia 2017 12:23 Odpowiedz
Witajcie podróżnicy. Bardzo ładnie pisana relacja na żywo. Piszcie dalej, w tej chwili przeczytałem tylko wybrane fragmenty ale będę wracał do waszej relacji. Przypomina mi się taki film Jim'a Jarmusch'a "Nieustające Wakacje". Pozdrawiam
jack-strong 15 czerwca 2017 18:21 Odpowiedz
Witajcie, fajnie że odezwaliście się. Jeśli tylko macie internet to wrzucajcie nawet po jednym zdjęciu na tydzień koniecznie z komentarzem. Łatwiej wam będzie kontynuować ciągłość relacji, bo po długiej przerwie zawsze coć można zapomnieć i pominąć. Pozdrawiam z Warszawy
makdeb 15 czerwca 2017 23:30 Odpowiedz
Jestem pod mega wrażeniem, super sprawa, świetna przygoda, tylko skąd pieniążki na to wszystko? ;) Powodzenia i pięknych wspomnień!
piotras-5 19 czerwca 2017 10:42 Odpowiedz
makdeb napisał:Jestem pod mega wrażeniem, super sprawa, świetna przygoda, tylko skąd pieniążki na to wszystko? ;) Powodzenia i pięknych wspomnień!Będzie o tym odrębny wpis. Wiele osób pyta o hajs, tutaj wielkich tajemnic nie ma, ale chcemy to raz, a porządnie opisać.Póki co wystarczy odpowiedź z powyższego postu - w Chinach zostaniemy równy rok - tylko dla kasy. Szczerze to my na początku nie mogliśmy uwierzyć w nasze kalkulacje, ale serio to jest dużo pieniędzy. ;)Będziemy nadrabiać! Chciałbym spróbować pisać raz na tydzień lub dwa, konkretnie o Chinach, jakiś ciekawostkach czy kulturze. Zobaczymy jak to będzie, bo musimy jeszcze ogarnąć kilka spraw związanych z naszym "życiem". ;)Dzięki za komentarze. Postaram się teraz pisać więcej. Na pewno Chiny są bardzo ciekawym krajem i zupełnie innym niż wszystkie, w których kiedyś byłem.Powodzenia i "keep in touch"! :)Pozdro, Piotrek
jack-strong 19 czerwca 2017 11:42 Odpowiedz
Aby zachować ciągłość relacji z podróży i kontaktu z nami musicie pisać regularnie. Jak często to zależy od was. Jeśli nie macie zawsze netu, to piszcie w wordzie a potem wstawiajcie na forum. Jakieś założenia przyjmijcie minimalne /raz na tydzień, raz na 10 dni/ ustawić przypomnienie w telefonie i pisać. Chyba że pracujecie na plantacji ryżu od świtu do nocy i już nie macie sił aby pisać. Tu pojawia się pytanie jaką pracę można wykonywać podczas tak długiego pobytu w Chinach.
firley7 15 lipca 2017 09:55 Odpowiedz
Hej!Jeśli to nie jest tajemnicą, to na czym polega Wasza praca?
piotras-5 19 lipca 2017 15:19 Odpowiedz
@firley7 cześć! Nie, to nie jest żadna tajemnica - oboje uczymy angielskiego, ale że mamy mało godzin to jeszcze dorabiamy sobie przez internet. :)pozdro!
firley7 19 lipca 2017 17:36 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Pozdrawiam i życzę sukcesów w pracy i kolejnych wpisów :)
piotras-5 26 lipca 2017 14:07 Odpowiedz
[??⬇]"Nigdy więcej nie usiądę na jednośladzie!" - powiedziała mi prawie trzy lata temu Daria.Kobieta jednak (czasami na szczęście!) zmienna jest. ;)W swoim życiu miałem już skuter, trzy motocykle i przypadkiem samochód. Teraz mamy skuter, a nawet dwa! Nie byle jakie, bo... Elektryczne. :)W Chinach nie można prowadzić żadnego pojazdu bez chińskiego prawa jazdy. Nie obejmuje to tylko skuterów elektrycznych, bo traktowane są jako rowery. Dziwne?Jak cholera, ale nam to pasuje. Oboje mamy spory dystans do przejechania do pracy. Nasze godziny na dodatek wymijają się i to bardzo. :( Dlatego dwa skutery okazały się niezbędne. O parkingu, który mamy opiszemy kiedy indziej, bo to też niezłe jaja. ;)Jak w Polsce, widzieliście jakieś elektryczne rowery/skutery/hulajnogi?Pozdrawiamy serdecznie z upalnego (38 C) Chaozhou.Miłego weekendu Wam życzymy!Daria i Piotrek
piotras-5 16 listopada 2018 10:29 Odpowiedz
Cześć wszystkim przeglądającym ten temat!Chciałbym tylko poinformować, że nie z mojego lenistwa, a z bardzo nieprzyjemnego podejścia adminów oraz moderatorów do mojego tematu, nie mam więcej potrzeby pisania na tym forum. Nie będę dawał za darmo komuś pożywki na marketing i zarabianie pieniędzy za moją pracę, gdzie nawet nie mogę odesłać ludzi na Facebooka po więcej zdjęć.Takiemu chamskiemu zachowaniu mówię zdecydowanie nie. :)Dziękuję wszystkim za miłe słowa i komentarze. Nasza podróż za chwilę osiągnie 3 lata poza domem. :)Pozdrawiam serdecznie z Korei Południowej.Piotrek