+4
Piotras_5 7 stycznia 2016 12:07
Image

Święta spędziliśmy przy choince z Adamem i Asią. Sylwestra świętowaliśmy przy słynnych fajerwerkach pod Operą, w poszerzonym, polskim gronie. Adam życzył nam całego roku 2016 spędzonego w podróży. Już niedługo może się okazać, że życzenie się spełniło. :)

Melbourne

W Melbourne poznaliśmy Agę - młodą dziewczynę, która przyjechała do Australii jako studentka, teraz już pracuje i zadomawia się na dłużej. Aga odwiedziła nas w Sydney w Sylwestra i gościła nas u siebie w Melbourne przez tydzień. To odważna, polska dziewczyna, która znalazła swoje miejsce na ziemi. Aga udowodniła, że Polacy spotykający się w podróży, wcale nie unikają siebie nawzajem, wręcz przeciwnie. Brawo dla niej za pierwszą w życiu podróż autostopem i skok ze spadochronem. Nauczyliśmy się od niej, żeby cały czas szukać tego, co da nam prawdziwe szczęście i satysfakcję, nie przystawać przy tym, co łatwe i znajome. Zawsze można więcej, tylko trzeba pokonać pewne bariery.

Razem z Agą (po prawej), Asią i Adamem podbijaliśmy okolice Melbourne
Image

Adelaide

Po raz kolejny autostop przysporzył nam znajomych na długo. Łapaliśmy stopa tylko na kilkanaście kilometrów. Do miasta podrzuciła nas Helen ze Stephenem – para tak zafascynowana naszą podróżą, że zaprosili nas na wspólną wycieczkę po okolicy kolejnego dnia. Będąc w stałym kontakcie, zaprosili nas do siebie miesiąc później, kiedy ponownie przejeżdżaliśmy przez Adelajdę.

Helen i Stephen to 60-paro latkowie, którzy cieszą się życiem na emeryturze. On – nauczyciel, ona – pielęgniarką, zapracowali na to, żeby jeździć teraz dobrym autem i pić kawę z najdroższego na świecie ekspresu do kawy. Dużo czytają i podążają za informacjami ze świata. Stephen jest mistrzem rozwiązywania krzyżówek. Helen wyśmienicie opanowała sztukę komputera i Internetu, więc szpieguje do tej pory nasze posty na Facebooku, nie rzadko zostawiając komentarz tak skomplikowany, że ciężko pojąć o co chodzi. ;) Raz napisała nawet mały list do naszych rodziców z wyrazami współczucia, że muszą się tak o nas martwić, zaznaczając jednocześnie, że z nimi jesteśmy bezpieczni. I jak tu nie kochać ludzi!

Perth

To nasze ulubione duże miasto w Australii. Mamy stamtąd najlepsze wspomnienia. Chociaż do tej pory poznaliśmy wiele osób, które gościły nas przez Couchsurfing, to rodzina Solomon z Perth pozostała z nami do dzisiaj. Charlotte, Richard i ich trójka dzieci to cudowna banda niesamowitych ludzi. Oboje wykonują pracę biurową, dzieciaki jeszcze uczą się w szkole. Byliśmy ich pierwszymi gośćmi z Couchsurfingu. Po roku widzimy, że są bardzo aktywni w społeczności couchsurfingowej, co chwilę zapraszają nowych podróżników i sami też korzystają z gościnności ludzi w innych krajach. Aktualnie Charlotte zaczęła studia – szalona kobieta, jakby jej czasu było za dużo!

Poznajcie szczęśliwą rodzinkę Solomon z Perth (skład okrojony)
Image

Nie raz i nie dwa usłyszeliśmy przed podróżą: mam ciocię/siostrę/kolegę w …., pewnie może wam pomóc. Fajnie, tylko wcześniejsze doświadczenie pokazało, że to się NIGDY nie sprawdza. Właściwie rozumiemy dlaczego. Przecież przeciętna ciocia/siostra/kolega nie ma w zwyczaju wpuszczania do swojego domu przybyszów znikąd, obcych. Poza tym, zazwyczaj jest to po prostu siódma woda po kisielu albo ktoś z kim nie ma bieżącego kontaktu.

Znaleźliśmy jednak wyjątek od tej reguły. W Perth mieszka (uwaga!), kuzyn koleżanki Piotrka mamy, czyli nawet nie woda po kisielu. Bronek ze swoją żoną Sabiną przyjechali do Australii uciekając przed polską biedą czterdzieści lat temu. Gościli nas u siebie przez tydzień prawdziwą, polską gościnnością. Niesamowite jest to, jak można się zakumplować z ludźmi z pokolenia naszych rodziców. Sabina i Bronek bardzo dużo podróżują. Każdej zimy uciekają na północ Australii, do gorącego klimatu. Wsiadają w swoją Toyotę 4x4 i śmigają po pustyniach, tam gdzie my na razie nie jesteśmy w stanie dotrzeć, dlatego zawsze wsłuchiwaliśmy się pilnie w ich opowieści z terenu.

Różnica pokoleń nie stanowi problemu :)
Image

Przez trzy miesiące podróży po Australii poznaliśmy kilkadziesiąt osób, które dobrze wspominamy, kilkunastu z nich chętnie byśmy spotkali ponownie i podziękowali po raz setny, ale tylko (albo aż) ta mała garstka kilku osób stała się naszymi bliskimi. Nie odważymy się tego nazwać przyjaźnią, ale wiecie o co chodzi. Zapukać w dzień i w nocy zawsze możemy.

W Australii bardzo dużo korzystaliśmy z Couchsurfingu, nie wiedząc jeszcze za bardzo jak spać na dziko. Nie można tak sobie rozłożyć namiotu w mieście, trzeba znaleźć miejsce, w którym nie znajdzie Cię strażnik wlepiający mandat 300 zł na osobę. Powiedzmy, że opanowując nawet to, mieliśmy duży problem z pozbyciem się plecaków w ciągu dnia, żeby móc spokojnie zwiedzić okolicę. Teraz wydaje się to banał, wtedy było kulą u nogi.

Tak jak Manila była dla nas szokiem kulturowym, tak Australia zdecydowanie finansowym. Sporo czasu minęło zanim nasze mózgi przestały przeliczać ceny na złotówki. To miła ulga, kiedy w końcu zrozumieliśmy, że musimy jakoś żyć, nie możemy się ograniczać do puszek z mięsem i chleba tostowego.

Jedyne, co dobrze ogarnialiśmy od początku to autostop. :) Ludzie, którzy nas zabierali mówili, że wyglądamy NORMALNIE, dlatego nas wzięli. Potraktujemy to NORMALNIE jako komplement. :)

Nowa Zelandia

5 marca – 14 czerwca 2016


Nowa Zelandia to nowa przygoda, bo przestawiliśmy się z autostopowania na zabieranie autostopowiczów. Ale frajda!

Ponieważ chcieliśmy zwiedzić Południową Wyspę razem z Adamem i Asią, musieliśmy przemyśleć kwestię wynajmu samochodu. Piotrek przeszukał cały Internet i znalazł super opcję – czemu by nie kupić autka? W ten sposób weszliśmy w posiadanie pierwszego, własnego samochodu w naszym życiu. Najlepsze w tej historii jest to, że sprzedaliśmy naszą Hondę z zyskiem, więc starczyło na cukierki dla wszystkich. :)

Nie pominęliśmy żadnego autostopowicza :)
Image

Ponieważ w tym wpisie skupiam się na poznanych ludziach, którzy w pewien sposób na nas wpłynęli, nie pojawi się tu wiele. Samochód dał nam wolność, mogliśmy dojechać wszędzie, do najmniejszego wąwozu, wodospadu, na polną dróżkę oraz do darmowego kempingu. Dawał nam schronienie, a w ulewnym deszczu stał się nawet salą kinową, gdzie oglądaliśmy Poranek Kojota. Wszystko to kosztem doświadczenia z lokalnymi ludźmi.

Zawsze jest coś za coś. Zupełnie tego nie żałujemy, Adam, Asia i Orthia dali nam mnóstwo śmiesznych przygód, a niekończących się pięknych krajobrazów nigdy nie zapomnimy.

Pod koniec naszej przygody z Nowej Zelandii poznaliśmy jednak kilka osób, które gościły nas po tym jak sprzedaliśmy auto. Jedną z nich był William – Maorys (rdzenny mieszkaniec Nowej Zelandii). Podróżując w jego maoryskiej okolicy mieliśmy bezpośrednie spotkania z tamtejszą społecznością. Maorysi, trochę jak Aborygeni w Australii, mają niezbyt dobrą opinię wśród białych Nowozelandczyków. Są postrzegani jako Ci z problemami alkoholowymi, powodujący wypadki samochodowe pod wpływem silnych trunków lub narkotyków, wybijający szyby w mieszkaniach, otyli, mający niewielką wiedzę o świecie. Nie mam tu miejsca na rozstrzyganie tego problemu. Chcę tylko powiedzieć, że wszyscy Maorysi, których spotkaliśmy stopując byli bardzo pomocni i ciekawi naszej przygody. Nie da się jednak ukryć, że w jednym przypadku mama, tata i nastoletni syn jarali papierosy w aucie, że ręki nie było widać, inna maoryska dziewczyna pytała nas czy w Polsce mamy teraz wojnę i czy są tam misie polarne (serio chciałbym! - Piotrek). Nie zgadzam się jednak z włożeniem wszystkich do jednego worka. William nie pasuje w ogóle do opisanej wcześniej łatki "gorszego". To człowiek o dobrym sercu, który nawet krowy zagania prosząc je grzecznie: przejdźcie do sąsiedniej zagrody.

Czy te loki mogą kłamać?
Image

Jachtostop do Nowej Kaledonii i Australii

14 czerwca – 18 lipca 2016


Jachtostop, oprócz wielkiej przygody i doświadczenia, dał nam wartościowych znajomych, od których warto czerpać wiedzę. Gary i Jan (kapitan i jego żona, którą nazywaliśmy admirałową) to para Amerykanów wkraczających w lata 70-te swojego życia. Sprzedali dom, samochody, meble rozdali rodzinie i kupili jacht. Wakaya stała się ich domem. I jak tu się nie inspirować? Chyba nas trochę polubili, bo nadają co jakiś czas z dalekich wód Indonezji czy Malezji. Marzy nam się wejść jeszcze raz na pokład pięknej łodzi i w zacnym towarzystwie cierpliwych nauczycieli pływać od wyspy do wyspy, odkrywając lądy, do których nie da się dotrzeć bez prywatnego środka transportu.

Jan i Gary Macie (oryginalnie Maciejewski)
Image

Australia ponownie
18 lipca – 26 września 2016

Ponieważ nasz jacht płynął właśnie do Australii, w lipcu 2016 dotarliśmy szczęśliwie do Darwin. Tym razem naszym celem było odwiedzenie Alice Springs i Uluru. Żeby się tam znaleźć pokonaliśmy autostopem 1500 km przez australijski Outback. Czy watro było? No warto, bo przypadkiem w McDonaldzie czekał na nas Radek – chłopak artysta, który wszędzie wejdzie, żeby zrobić nagrywkę z drona albo fotkę taką, że szczena opada. Jak nie wpuszczą drzwiami to wejdzie oknem. :) Z nas artyści marni, musicie wybaczyć, ale uczymy się cały czas i pragniemy spotykać takich ludzi jak Radziu. Mamy kolejny (i nie ostatni) przykład na to, że Polacy są niesamowici. Bo z kim mamy się dogadać najlepiej jak nie z Polakiem! :)

Poznajcie Radka - najbardziej pozytywną osobę, jaką poznaliśmy
Image

Singapur

26 września – 1 października 2016

Singapur reklamuje się nowoczesnością. Nie cały przecież taki jest. To bardzo tradycyjny kraj, tylko jego kultura składa się z mieszanki innych kultur azjatyckich. Singapur dopiero niedawno oddzielił się od Malezji.

Podczas kilku dni pobytu poznaliśmy Bryana, który dopiero co wrócił z wolontariatu w Japonii, więc na świeżo dostaliśmy od niego relację. Opowiedział nam też jak wygląda życie w Singapurze. Nie brzmi to zbyt kolorowo: praca, praca, praca i zakaz rozmawiania o polityce (skandal według mnie! - Piotrek).

Gościła nas też rodzina ze Sri Lanki – Dulip, Ane i Mindi, co dla nas było zupełną nowością. Pierwszy raz jedliśmy ryż paluchami i dowiedzieliśmy się, że już parę lat temu skończyła się tam wojna domowa.
Image

Zarówno Bryan, jak i rodzinka ze Sri Lanki są idealnym przykładem ludzi, których chcielibyśmy znać lepiej i dłużej, bo mają dużo do przekazania, ale nie trzymamy z nimi bieżącego kontaktu. Wracamy jednak do Singapuru za dwa miesiące, więc może jeszcze nic straconego.

Malezja

1 października – 5 października 2016


Pobyt w Malezji ograniczał się tylko do autostopowania z granicy do Kuala Lumpur – stolicy, skąd lecieliśmy do Japonii.

Tutaj wielkie podziękowania dla naszych polskich znajomych Domy i Bartka za zapoznanie nas z Marcinem, który mieszka i pracuje w KL. Marcin to drugi i ostatni jak do tej pory przypadek osoby, która została naszym kumplem z polecenia kogoś znajomego. Pierwszymi byli Sabina i Bronek z Australii.

Słysząc w rozmowie Internetowej: „wiecie co, mam kolegę w Kuala, może możecie się spotkać”, zareagowaliśmy bez fajerwerków, wiedząc jak to jest ze znajomymi znajomych. Jak to dobrze, że zawsze zdarzają się wyjątki od reguły. Dzięki Marcinowi namiętnie czytamy teraz artykuły prywatnej agencji wywiadu Stratfor (sprawdźcie sami) i kminimy jak tu w życiu zarobić i się nie narobić. ;) A właściwie jak zarobić na tym, co byśmy naprawdę lubili i chcieli robić. Jeśli go jeszcze nie zamęczyliśmy naszymi pytaniami, może wpuści nas do siebie jeszcze raz na układanie puzzli, bo w styczniu przyjeżdżamy do Malezji ponownie!

Marcin - światowy człowiek, szuka swojego miejsca na Ziemi
Image

Japonia

5 października – 4 grudnia 2016

Japonia – chociaż najbardziej nowoczesny i zaawansowany technologicznie ze wszystkich krajów, które odwiedziliśmy, jest dla nas rajem kempingowania. To tutaj przez miesiąc, dzień w dzień rozkładaliśmy nasz domek w przedziwnych miejscach, zazwyczaj w centrum miasta. Nikomu to nie przeszkadza, nam też ludzie nie przeszkadzają. Październik był całkiem ciepły, listopad przyniósł chłodek, więc staraliśmy się już szukać miejsca do spania pod dachem.

Cały czas się uczymy. Na początku podróży mieliśmy problem z szukaniem dobrego miejsca pod namiot, a przede wszystkim z dużymi plecakami, które czasem uprzykrzają życie. Teraz czujemy, że to daje nam jeszcze więcej wolności i dłuższy dzień, bo z namiotu trzeba się zebrać wcześnie rano, w ciepłym łóżku potrafimy kimać do 10. Jesteśmy takie dwa śpioszki. :)

Ponieważ w Japonii autostop działa specyficznie, poznajemy bardzo wiele osób. To dlatego, że mało kto jeździ tu daleko. 100 kilometrów to trasa - wyzwanie dla przeciętnego Japończyka. Żeby dojechać z miejsca A do B, najczęściej zmieniamy kierowcę kilka razy.

Śmiechowe dziewczyny podrzuciły nas na wyspę Sikoku
Image

Tyle emocji się kotłuje na myśl o Japonii, że nie wiem jak to ująć. To pewnie dlatego, że mamy te wspomnienia na świeżo. Ludzie tutaj są po prostu cudowni! Bardzo pomocni, odważni, nawet jak nie mówią po angielsku to kombinują na wszystkie możliwe sposoby. A jeśli już któryś mówi, to tak poprawnie gramatycznie, że oczy nam się szeroko otwierają z podziwu.

Ciężko w tym momencie powiedzieć z kim uda nam się zostać w kontakcie, bo czas bardzo mocno to weryfikuje. Poznaliśmy tu Johna, amerykańskiego nauczyciela, który w wolnym czasie udziela japońskim parom młodym reżyserowanych ślubów w stylu chrześcijańskim, które nie mają żadnego podłoża prawnego ani religijnego, chodzi tylko o bajeczny ślub w białej sukni. Może kiedyś o tym opowiem, bo to niewiarygodne, co tu się dzieje. John ze względu na to, że zapuszcza wąsa, ma umowę z agencją reklamową i występuje od czasu do czasu w spotach. Chcesz zarabiać hajs? Bądź biały, zapuść wąsa i przyjedź do Japonii!

John - człowiek z wąsem
Image

Dwa razy podczas pobytu w Japonii zdarzyło nam się, że ludzie zabrali nas jako autostopowiczów i zaprosili do siebie do domu. Niektórym ludziom załącza się matczyny instynkt, kiedy słyszą, że chcemy spać pod namiotem. :D Ludzie na świecie są po prostu dobrzy. Nie wiem czy zdołamy do końca życia dać innym tyle pomocy, ile sami dostajemy.

Rodzinka z Hiroszimy wzięła nas na stopa i zaprosiła do domu
Image

Ludzie na świecie są wszędzie tacy sami. Różnimy się tylko dlatego, że w każdym kraju mamy inne wychowanie. Poza tym tak samo cieszymy się na uśmiech przyjaciela i tak samo smucimy, kiedy trzeba się pożegnać.

Odpowiadając Wam na najczęściej zadawane pytania, odpowiadamy też sami sobie.

Czy tęsknimy za domem?
Mamy ogromną ochotę wpaść na dwa dni, wysłuchać opowieści, wypić kawę i jechać dalej. Z rodzicami kontaktujemy się na bieżąco, dostają informacje z pierwszej ręki. Dzięki Internetowi nie czuje się tego, że jesteśmy daleko. Będąc w Polsce bylibyśmy przecież też w innym mieście. Ubolewamy tylko nad tym, że omijają nas ważne wydarzenia, ja nie mogę obserwować jak moje nastoletnie siostry przechodzą przez okres największej zmiany, co chwilę dostajemy informacje o planowanych ślubach, rodzą się dzieci, a my... Możemy tylko pomachać przez kamerkę.

Czy podczas podróży mieliśmy momenty zwątpienia?
Nie. Nie przydarzyło się nam nic takiego, co by spowodowało, że zechcielibyśmy wrócić do domu. Oprócz problemu Piotrka z zapaleniem mięśnia i silnym bólem w szyi, nie złapały nas żadne choroby czy wypadki. Nie zawsze jest wygodnie, nie zawsze pogoda sprzyja, ale mimo to nie pragniemy stałego, bezpiecznego miejsca.

Kiedy wracamy do domu? (najczęstsze pytanie) :)
Nie prędko. Mamy plan na drugi rok w podróży!

Co nas trzyma tak długo w podróży?
Nie chcemy jeszcze stabilnego życia. Nie chcemy wrócić i martwić się o dom, pieniądze, wstawanie rano do pracy, beznadziejną politykę i biurokrację. Chcemy podróżować dłużej, bo jesteśmy w takim wieku, że możemy sobie na to pozwolić, dzieci jeszcze poczekają. A pieniądze? Z nieba przecież nam nie spadły. Pracowite z nas krasnoludki, a w międzyczasie uczymy się jak inwestować kasę w Internecie.

26 listopada, dokładnie rok od opuszczenia polskiego domu, siedzimy sobie w japońskiej, górskiej wiosce Tsuwano i uśmiechamy się do siebie myśląc: ale mamy zajebiste życie! :)

Daria

Piotrek filozof mówi tak:

Oczywiście oprócz poznanych ludzi przytrafiły się nam niesamowite przygody. To jest czynnik ryzyka podróży, którego nigdy, a tym bardziej jeżdżąc autostopem, nie da się przewidzieć. Przez rok odwiedziliśmy pustynie, oceany, lodowce, wspięliśmy się na kilka ładnych szczytów, a wszystko to dla satysfakcji z życia. Wszystkie nasze wspomnienia do tej pory są tylko pozytywne. Rok temu pisałem w pamiętniku, że to dziwne uczucie nie mieć obowiązków, być wolnym jak ptak. Dziś, siedząc w zupełnie nieplanowanej Japonii, śmieję się ze swoich słów. Dlaczego? Bo teraz nie umiałbym podróżować według ścisłego harmonogramu czy planu. To właśnie wolność otwiera nam drzwi do ludzkich serc i żyć. W żaden inny sposób nie poznalibyśmy takich ludzi i miejsc. Dziękujemy za niesamowite wsparcie i zaufanie jakim nas obdarzyliście. Byliśmy, jesteśmy i zawsze będziemy z Wami szczerzy, bo "niektóre rzeczy się nie zmieniają". :)


Mam nadzieję, że nie będziecie źli za mały poślizg, staram się łapać chwilę wolnego, ale czasami trudno, czy to o Internet, czy o siły, żeby po nocach siedzieć i pisać.
Obiecuję, że coś tu jeszcze będzie!

Na zakończenie fotka pod tytułem "tak się jeździ autostopem w Tajlandii!"
ImageDzięki Ara!

Ale ten czas leci, my już na południu Laosu. :) Korzystamy z pogody i suchej pory, zwiedzamy. :)
W Polsce wiosna idzie, a to mój ulubiony czas. :)

Miłego Wam życzę, pozdrowienia!
PiotrekCześć wszystkim!

Chwila ciszy tu była, ale biegnę z najnowszym wpisem od mojej żoneczki.
Wprawdzie my już w Kambodży, ale jeszcze wspominamy Laos i jego atrakcje. Tym razem podsyłam tekst o jaskini Kong Lor i jak tam się dostać. :)

Quote:
Laos budzi w nas dużo skrajnych emocji. Z jednej strony zachwycająca, niezniszczona jeszcze ręką człowieka przyroda. Z drugiej wielka lekcja cierpliwości dla autostopowicza. To opowieść o tym jak w ciągu dwóch dni śmigamy stopem, motorkiem i łódką. Wyprawa do jaskini Kong Lor, żeby przepłynąć podziemnym tunelem ciągnącym się ponad siedem kilometrów, jest dla nas jedną z lepszych atrakcji w tym klimatycznym kraju. A sama, niełatwa droga do celu to dopiero smaczek!

"Nie, nie jedziemy autobusem!"

Na wylotówkę z Wientian docieramy całkiem sprawnie, dzięki pomocy nowych, laotańskich znajomych. Po drodze zaopatrzyliśmy się w dwie ogromne, bagietkowe kanapki, które służyły nam jako pierwsze i drugie śniadanie. Ponieważ autostop w Laosie to wielka loteria, zawsze szukamy miejsca, obok którego znajdzie się skrawek cienia, a najlepiej jeszcze ławka sklepowa. Już od rana słońce i duchota dają o sobie znać, więc łapiemy na zmianę, dając drugiej osobie odpocząć. Kiedy zaczynamy się niecierpliwić, stajemy razem, czując, że w kupie siła. Mija pół godziny, godzina, dwie. W międzyczasie dzieją się prawdziwie komiczne sytuacje. Pani ze sklepu wpatruje w nas zdziwione oczy pełne niezrozumienia. "Stoją z kartką "Paksan", a jak przyjeżdża autobus, nie wsiadają – nienormalni" – pewnie jej się w głowie kotłuje. Z pomocą przybywa „pan lodziarz”, który do skutera ma przyczepioną wielką lodówkę, a z jego głośnika wydobywa się dziecięca melodia, niczym z wesołego miasteczka. Początkowo nieśmiało zatrzymuje się on koło nas na ulicy, gasi silnik, czeka kilka sekund i cedzi przez zęby: "Ice creamo?". Po szybkiej odmowie oddala się, ale coś nie pozwala mu nas zostawić samych z problemem i po 10 minutach wraca. Nie pytając nas o nic, bo przecież i tak byśmy nie zrozumieli, staje kilka kroków przed nami i spogląda w stronę nadjeżdżającego ruchu samochodów. Wiemy dobrze co to oznacza, więc zanim przyjedzie autobus, który pan pragnie dla nas zatrzymać, staramy się z translatorem przetłumaczyć, że nie chcemy nim jechać. Efekty są jednak marne. I to jest właśnie ta bezsilność, którą czujemy w Laosie. Czasem jest to śmieszne, czasem męczące, a momentami nawet smutne, bo wiemy, że ludzie chcą nam z dobrego serca pomóc, a nie są w stanie zrozumieć naszych poczynań.

Image
Nie poddajemy się! (zdjęcie z innego, przypadkowego autostopu w Laosie)

Po trzech godzinach zatrzymuje się mini van, więc podbiegam szybko powiedzieć, że dziękujemy, nie skorzystamy. Szczęśliwie jednak się składa, że kierowca i jego kilkanaście lat młodsza druga żona nie zajmują się przewozem turystów, podrzucą nas kilkanaście kilometrów dalej. Para pochodzi z Tajlandii, o której już co nieco wiemy, więc rozmowa się ładnie klei. Pan jest artystą i przyjechał rzeźbić betonowe słonie, których w buddyjskich krajach jest mnóstwo. Pani nie mówi po angielsku, więc sprawiamy jej radochę rzucając chociaż dzień dobry i dziękuję w jej języku. Takie małe, a cieszy.

Podróż z nimi szybko się skończyła i tym razem przypadło nam czekać na zupełnym pustkowiu. Zatrzymał się Laotańczyk, który całkiem ładnie śmigał w międzynarodowym języku. Ooo, jak dobrze, bo bardzo nie lubimy tych niemych autostopów, które niestety w Laosie często się zdarzają. Pan prowadzi hotel w stolicy, więc znajomość angielskiego zwyczajnie w świecie przynosi mu kasę. Ponieważ ma dosyć miejskiego gwaru, jedzie właśnie z synem na działkę nad rzeką, gdzie hoduje drzewa i relaksuje się w ciszy. Dzięki niemu dostajemy się na skrzyżowanie głównej drogi nr 13 i lecącej na wschód, do Wietnamu, drogi nr 8. Ta już świeci pustkami, ale co jakiś czas pojawia się jakaś Toyota, więc jest nadzieja. Przed nami już tylko 40 kilometrów do Nahin.

Image
Przygoda się kręci - mimo wszystko :)

Zanim zdążyłam zrobić napis, zatrzymała się ciężarówka, której kierowca to Wietnamczyk wracający właśnie do kraju. Siedzimy wpatrzeni w piękny krajobraz gór, a nasz zachwyt przerywany jest co chwilę śmiechem. Kto by się nie śmiał podskakując tak wysoko ponad siedzenie, że dachu można dotknąć. Stan dróg daje wiele do życzenia.

Po kliku kilometrach zatrzymuje nas policja. Porozumiewawczo spoglądamy na kierowcę z pytaniem czy wszystko w porządku. Mundurowi otwierają tylko pakę, w której zamiast ładunku znajdują dwa, przykryte niebieską powłoką przeciwdeszczową plecaki. Taka kontrola zdarza się jeszcze dwa razy, wszystko na tak krótkim odcinku drogi.

Ban Nahin

Nahin to wioska położona wzdłuż drogi nr 8, która jest punktem wypadowym do słynnej już jaskini Kong Lor. Przejeżdża się przez nią robiąc kilkudniową wyprawę motocyklową, najczęściej zaczynającą się w Thakhek.

Naszym celem jest jednodniowa wycieczka do Kong Lor, więc zatrzymujemy się w hostelu i od razu pytamy czy mają skutery do wynajęcia. - "Tak, oczywiście. 80 KIP za dzień (40 zł)." - "Nie najdrożej, nie najtaniej" – myślimy. Ok, bierzemy.

W samej wsi nie ma nic ciekawego. Pół godziny zajmuje nam spacer, podczas którego mijamy lokalny targ, na którym sprzedaje się pełno warzyw, ryżu i mięsa, które kobiety dzielnie chronią przed muchami machając sznurkiem zawieszonym na kijku. Obok nas przejeżdża może 9 – letni chłopiec na motorku. Już nas to nie powinno dziwić po kilku miesiącach w Azji. A jednak, ciągle myślimy po europejsku.

Zawsze wesoło odpowiadamy na wołania dzieci. Takie pocieszne krzyczą "Sabaidee – cześć!" Jedna grupka macha do nas energicznie, my odwzajemniamy uśmiechy, po czym miny nam rzedną słysząc: "Sabaidee, money!" Już nie pierwszy raz w naszym życiu spotykamy dzieci nauczone, ze biały człowiek niesie pieniądze, ale w Laosie jeszcze nam się to nie zdarzyło.

Image
Skuter idealny

W Lasie pojęcie 'sprawny' przybiera nowego znaczenia. Właściciel hotelu przygotował dla nas motocykl. Okazuje się, że to jedyny, jaki ma – swój. Coś nie chce gazować, po chwili gaśnie. Szef przynosi śrubokręt, pokręcił, pokręcił – działa, obroty podwyższone. "Na ekran nie patrz, bo prędkościomierz i tak nie działa. Nie widać też kiedy jest na neutralnym biegu, ale mi to nie przeszkadza. Lusterka? Wszyscy inni wypożyczali na kilka dni i nie narzekali." Po długim zastanowieniu decydujemy się nim jechać, ale licytujemy cenę 10 tysięcy KIPów mniejszą. Mechanicznie jest sprawny, a w razie coś się zepsuje, pan zapewnia, że naprawi, my za to nie płacimy. Ważnym argumentem "za" jest to, ze szef nie chce od nas paszportu, a przez tą głupią zasadę zatrzymywania paszportu jako zabezpieczenie już raz straciliśmy planowaną wycieczkę, bo po prostu się na to nie zgadzamy.

Piotrek, mistrz dwóch kółek, nigdy nie miał do czynienia z półautomatem, czyli rodzajem pojazdu, który w Azji jest bardzo popularny. Kilka minut i temat ogranięty – ruszamy w drogę!

Image
Juhuu, cóż za zawrotna prędkość!

Sama droga do Kong Lor to atrakcja

Suniemy przez wioski, obserwując cuda budownictwa. Małe, drewniane albo bambusowe chaty to normalka, jednak widok nowej Toyoty Hilux pod werandą już jakoś nie pasuje do tego obrazka. W oddali ostro zakończone szczyty gór chowają się we mgle, a przed nami co chwilę przechadza się stado krów albo kóz.

- Mam Ci mówić, jak będzie dziura?
- Trzymam się mocno, ale mów!


Największy zastrzyk adrenaliny dają mosty. Drewniane konstrukcje wydają się całkiem szerokie dla dwóch mijających się motocykli. Myk jednak w tym, że ścieżka dla dwóch kółek wytyczona jest trzema wąskimi deskami, więc jest to na pewno pole do trenowania równowagi i skupienia. Jeden most pobija wszystkie inne pomysłowością – chociaż drewniany, wąski szlak dla motoru wylano betonem. Można? Można.

Jaskinia Kong Lor

Po godzinie naprawdę wesołej jazdy pełnej pięknych widoków docieramy do wioski Kong Lor. Atrakcja turystyczna jest całkiem porządnie przygotowana. Wszędzie wkoło wiszą tablice z napisami: nie śmiecić, dbajmy razem o czystość. Okazuje się, że patronat nad parkiem sprawuje rząd Nowej Zelandii.

Przed bramą wjazdową zostawiamy nasz pojazd i kupujemy dwie wejściówki do parku. Przypomina nam on trochę polski las i daje dużo miłego chłodu. Idziemy jednak tylko kilka minut, po czym pojawia się przed nami rzeka, która wpada do jaskini.

Image
Kamizelka zapewni Ci ciepło w zimnej jaskini - podaje instrukcja wycieczki

Wynajmujemy łódkę na romantyczny rejs we dwójkę. No dobra, nie we dwójkę – bo ktoś musi sterować. A z romantyzmem to też przesada, bo silnik dudni, że aż strach. ;)

Wchodzimy do chyboczącej się, bardzo wąskiej, długiej łódki i czujemy przyjemny chłodek jak tylko zagłębiamy się w zupełnej ciemności. Po pokonaniu kilku zakrętów jesteśmy pewni, że Leo – kapitan, czuwa nad naszym zdrowiem i nie zamierza nas wrzucić do wody. Momentami wydaje mi się, że zaraz łódź uderzy w stalagmit i przepołowi się. Szalony Leo chyba jednak wie co robi, bo zgrabnie omija przeszkodę w ostatniej chwili. Oczywiście rzeka nie jest tak głęboka, żeby miała nam się stać krzywda, ale zamoczyć sprzęt fotograficzny byłoby nam bardzo szkoda.

Image
Wyeksponowana część jaskini

Dosyć szybko suniemy wysokim tunelem wyżłobionym przez wodę w skale wapiennej. Daje nam to dużo frajdy. Wzorowo przygotowaliśmy się do wyprawy i zabraliśmy ze sobą latarki czołówki i sandały, których nie szkoda było zamoczyć, kiedy trzeba było pokonać płytką wodę. Piotrek dzielnie pomaga Leo w przenoszeniu łódki.

Image
Za płytko - trzeba ciągnąć

Ponieważ jaskinia stała się całkiem popularnym miejscem turystycznym (ale jeszcze nie przepełnionym), postarano się o oświetlenie jej najbardziej atrakcyjnej części. Można przechadzać się pomiędzy rzeźbami skalnymi i obserwować z bliska naturalną sztukę. Po krótkim spacerze ponownie wskakujemy do łódki, kapitan odpala silnik i ruszamy pokonać drugą połowę 40-minutowej trasy. Nie raz czujemy, że należałoby wstać i przenieść łódkę, ale Leo mówi: "ok, ok", dodaje gazu i szurając po dnie, jakimś cudem przepływamy płyciznę. Zdarzy się, że brzeg drewnianej skorupy przytrze się o skałę, nie szkodzi.

Image
Stalaktyty, stalagmity i stalagnaty - uczyli w podstawówce :)

Płyniemy dalej w stronę światła, które oznacza dotarcie do wioski. Kiedy robi się zupełnie jasno, wokół nas pojawia się mnóstwo zieleni. Takiej miłej dla oczu i duszy. Płyniemy jeszcze kilka minut, odwzajemniając pozdrowienia dzieci siedzących nad brzegiem.

Image
Światełko w tunelu

Image
To lubimy :)

Image
Interes się kręci - chętnych nie brakuje

Po dotarciu do wioski, przygotowanej oczywiście na przyjście gości, Leo oznajmia, że mamy 10 minut, po czym wracamy. "10 minut? W planie wycieczki było napisane, że godzina" – myślimy. Tak naprawdę to i 10 minut wystarczy, żeby napić się zimnej Pepsi i zrobić kilka ładnych zdjęć.

Image
Wioska po drugiej stronie jaskini

Image
Gospodyni zaprasza na zimne co nieco

Image
Postęp technologiczny czy wielka różnica statusów?

Powrót jest nieco mniej fascynujący, bo przecież już to widzieliśmy. Leo chyba o tym wie, więc pędzi dwa razy szybciej, wyprzedza wszystkie wlokące się przed nami grupy. Bywa, że płynie pod prąd. Nie przeciwnie do nurtu rzeki, tylko nie po tym „pasie”, którym powinien. Bardzo nam się to podoba, przecież płynąc szybciej też zobaczymy wszystko co mamy zobaczyć, a jest chociaż wesoło. Nie raz obrywamy wodą spod silnika łodzi obok.

Image
Polecamy Kong Lor! Filipiaki

W świetnych nastrojach, z poczuciem dobrze wydanych pieniędzy, wychodzimy na brzeg, gdzie grupka Laotańczyków pluska się w wodzie. Oczywiście nie w strojach kąpielowych, oni zawsze wskakują tak, jak są ubrani. Przy upalnej pogodzie to idealny ratunek dla ciała.

Image
Zimna woda zdrowia doda

Koszt wyprawy:
wynajęcie skutera 70 000 KIP (35zł)
paliwo 19 000 KIP (9,50zł)
parking 5 000 KIP (2,50zł)
wejście na teren parku 2 000 KIP/os (4zł/2os)
wejście do jaskini 10 000 KIP/os (10zł/2os)
wynajęcie łódki 100 000 KIP (50zł)
obiad 15 000 KIP/os (15zł/2os)
kawa 10 000 KIP (5zł)
suma: 258 000 KIP (129zł)


W dwie osoby zdecydowanie bardziej opłacał nam się opcja ze skuterem. Transport do Kong Lor kosztuje 25 000 KIP/osobę w jedną stronę, więc wyszłoby nas to drożej. W dodatku godziny transportu są wielką niewiadomą i nie widzieliśmy żadnego na naszej drodze. A właściwie sam skuter to jest frajda i można jeszcze go wykorzystać do końca dnia.

Image
Tylko tak możesz zboczyć ze ścieżki

Zakwaterowanie:
Pokoje w samym Kong Lor są droższe niż w Nahin i warto je zarezerwować wcześniej.
W Nahin bez problemu można dostać pokój, bez rezerwacji na bookingu cena jest niższa.
Koszt hotelu: 80 000 KIP (40zł) za pokój dwuosobowy/noc.
Nasz miał bardzo dziwną nazwę: Xokxaykham Gesthouse. Był za to pięknie położony, z ładnym widokiem. Dla nas samo wygodne łóżko to luksus. :)
Przy Guesthousie jest restauracja prowadzona przez właściciela i jego żonę. Koszt posiłku od 12 zł w górę, drożej niż przeciętnie w Laosie, ale porcje duże.

Miejsce bardzo sympatyczne, sprzyja odpoczynkowi, a nawet zdalnej pracy, jeśli ktoś potrzebuje, bo jest dobre Wi-Fi. Mimo iż spotkało nas kilka niespodzianek, musimy przymknąć na nie oko, bo to po prostu Laos. Dwa razy w ciągu dnia nie było wody w kranie, więc nici z prysznica. Do tego pani domu wymieszała nasze pranie ze swoim, więc przed samym wyjazdem wysypano mi rodzinną bieliznę, żebym szukała w niej jednej pary majtek. Właściwie to… Akurat te były kupione w Tajlandii, a jeśli ktoś z was zna temat, azjatyckie gatki są specyficzne, na pewno pani pomyślała, że to nie moje. Takie tam nieszkodliwe perypetie, bo ludzie byli dla nas przemili.

Mam nadzieję, że udało mi się przemycić w swojej opowieści trochę laotańskiego życia i przekazać wartościowe treści zainteresowanym. Jeśli Tobie w jakiś sposób posłużył ten artykuł, daj znać w komentarzu.

Daria


Tym czasem pozdrawiamy z Kambodży! Angkor Wat zaliczone, było przepięknie. Poniżej fota ze wschodu słońca. :)
Image

Pozdro asy!Siemano podróżnicy! :)

Wiosna w Polsce, a u nas już początek pory deszczowej... Niestety w tym roku przyszła znacznie wcześniej i nie jest super miło. Siedząc w hostelu podczas jednego z takich deszczowych dni moja żoneczka opisała nasza przygodę na granicy Laosu z Kambodżą. Pierwszy raz w życiu spotkaliśmy się z taką korupcją, zakłamaniem i oszukiwaniem. Przeczytajcie co nam się przytrafiło i kto wie, może praktyczne wskazówki Wam kiedyś pomogą. :)

Miłej lektury!

Quote:
Drogowe przejście graniczne pomiędzy Laosem a Kambodżą (Norg Nokbiane - Trapaing Kreal) to najbardziej skorumpowane miejsce, jakie spotkaliśmy w podróży. Jest pełne ludzkiej chciwości, z którą trzeba stanąć twarzą w twarz. Przyda się morze cierpliwości i niezłomność. Oto historia o tym, jak z pomocą poznanej parki Polaków poradziliśmy sobie z celnikami. Jeśli czeka Cię to wkrótce, podajemy kilka praktycznych rad o transporcie i samym przejściu. Nie dajmy się robić w bambuko!

Transport turystyczny z Don Det

Najprostszą i zazwyczaj wybieraną opcją przez turystów jest mały bus, nazywany w Laosie vanem. Z Don Det odjeżdżają oficjalnie co pół godziny. Nieoficjalnie – kiedy uzbiera im się odpowiednia liczba osób, tak żeby się opłacało. Cena jest elastyczna, w zależności od tego jak się targujesz, na jakiego przewoźnika trafisz i przede wszystkim – gdzie kupujesz. Za bezpośrednio kupiony bilet płaci się około 12 $. UWAGA! Na samej wyspie, firmy wycieczkowe oferują bilety za 18$. Postój busów i bezpośredni sprzedawcy znajdują się na lądzie, przed przepłynięciem rzeki i dostaniem się na wyspę. Wtedy najlepiej zorientować się w rzeczywistych cenach.

Autostopem czy jednak nie?

Po przeczytaniu kilku relacji z prób przekraczania granicy autostopem, byliśmy w stanie uwierzyć, że to naprawdę jest masakra. Sami z resztą wdzieliśmy jaki ruch jest na drodze, zmierzając do Don Det. Nam udało się dotrzeć na wyspę tylko dzięki temu, że kierowca zdecydował się nadrobić kilkanaście kilometrów, widząc, że mamy znikome szanse dotarcia do celu.

Rozeznaliśmy się w cenach busów. Przemyśleliśmy za i przeciw. "Co będzie to będzie – jedziemy stopem. Do granicy na pewno nam się uda, a dalej zobaczymy."

Łódki z Don Det na druga stronę rzeki mają wypływać już od wczesnego ranka. Będąc o 7.30 w przystani, zwykłym fartem łapiemy jedną, która właśnie przywiozła turystów z drugiego brzegu. Nie ma nawet pana sprzedającego bilety.

Po drugiej stronie jemy zupę z nudlami w jakimś lokalnym barze, kupujemy dwie kanapki na długą drogę i maszerujemy 4 kilometry do głównej trasy. W połowie udaje nam się złapać mini ciężarówkę. Miny kierowcy i pasażera są bezcenne – jak oni się śmieją! Pewnie dlatego, że spotyka ich coś takiego pierwszy raz w życiu. Wskakujemy na pakę i z ulgą obserwujemy jak droga zmienia się z całkiem przyzwoitego asfaltu w czerwoną, dziurawą, lekko podmokłą szutrówkę. Teraz już nam kałuże niestraszne.

Hej przygodo! Tylko...yyy... Mija nas tylko kilka skuterów. Nie ma jeszcze 9.00, a słońce już daje się we znaki. Cienia brak. Skoro nie ma aut to szkoda stać i czekać. Jeszcze pełni sił idziemy w stronę granicy. W końcu to tylko 20 km, może kiedyś dojdziemy. :P Krok za krokiem, nastroje całkiem pozytywne, plecak jeszcze nie ciąży. Zatrzymuje się koło nas ciężarówka do przewozu ludzi - sawngthaew. Na Filipinach zwą to Jeepney. To po prostu mała ciężarówka z paką, w której zainstalowano dwie ławki dla pasażerów. Nie liczymy na płatny transport, więc luźno rozmawiamy z kierowcą. W ogóle... Co on tu robi? Tutaj nie ma już lokalnego środka transportu. Może wraca do domu.

- 80 tysięcy! - Rzuca swoją propozycję kierowca. (czyli około 40 zł)
- Możemy dać 40.
- 70!
- Nie, dziękujemy.

Zamykamy drzwi i maszerujemy dalej. W pół minuty pan zdążył przekalkulować sobie, coś albo nic, i zdecydował się jeszcze raz rozpocząć negocjacje.

- Wezmę Was za 60 tysięcy!
- 50 i jedziemy.
- Ok :)

Wniosek z tego taki – jak Ci nie zależy to targowanie idzie łatwo i przyjemnie.
Wsiadamy do pojazdu, a tam naprzeciwko nas odzywają się polskie głosy. Ostatnio mamy szczęście do Polaków. Oprócz Gosi i Marcina siedzi jeszcze kilka młodych osób.

- Gdzie wy go złapaliście, skąd on w ogóle jedzie? - Nadal nie możemy zrozumieć o co tu chodzi.
- Nie chcieliśmy dać się wrobić w straszną cenę busa, więc ogarnęliśmy grupkę osób i namówiliśmy kierowcę. Daliśmy dwa razy więcej niż wy. W ogóle, ile wy już tak idziecie?

Huk maszyny nie pozwala na swobodną rozmowę, ale dajemy radę wspólnie ustalić, że będziemy razem walczyć z bezprawnym łapówkarstwem na granicy. Hurra! Mamy wsparcie. W kupie siła.

Image
Trzy dni później mogliśmy się już tylko śmiać. :) Ekipa spotkała się w Angkor Wat.

W międzyczasie spoglądamy z ciekawości czy mija nas jakieś auto. Co jakiś czas pojawia nam się w zasięgu wzroku jedno, to samo. Przy granicy pustki, nawet busów z turystami nie ma. Zatrzymuje się jednak koło nas właśnie to jedno auto. Wysiada z niego mundurowy i zagaduje do naszego kierowcy. "O oł, będą problemy" – myślę sobie. "On tu chyba nie ma prawa przewozić ludzi." Chyba nie ma, ale zapomniałam, że w Laosie parę groszy w łapkę zmyje wszystkie grzechy. Kierowca bierze od nas umówione 50 tys. kipów (25zł) i wręcza policjantowi. Sprawa załatwiona. Wilk syty i owca cała.

Opuszczenie Laosu

Zanim podchodzimy do biura imigracyjnego Laosu, ustalamy z Gosią i Marcinem plan działania i kwotę jaką ostatecznie jesteśmy w stanie zapłacić. Drobne resztki kipów i jednodolarówki mamy uszykowane.

Biuro składa się z dwóch okienek. Jedno dla każdej pary. Podajemy paszporty, po czym słyszymy mało zaskakujące nas "dwa dolary za stempel". Żeby przeciągnąć wszystko w czasie i pokazać, że się na to nie zgadzamy, powtarzamy w kółko to samo. Że mamy odłożoną kasę na wizy, że według prawa nie ma opłaty za stempel. Pan patrzy na mnie, ja dzielnie na niego i jak katarynka grzecznie proszę o stempel.

Szczerze mówiąc, wygląda to wszystko jednocześnie przygnębiająco i śmiesznie.
Siedzi dwóch celników, każdy obsługujący jedno okienko. Pomiędzy nimi jak król zasiada milczący szef imprezy i straszy grobową miną. Panowie obsługujący po kilkunastu minutach nie mogą sobie poradzić z presją, jeden zaczyna się śmiać mówiąc swoje "2 dollars", a drugi po prostu wychodzi, spaceruje albo siada z tyłu pokoju i udaje, że coś pisze. W pewnym momencie, jak gdyby nigdy nic, bierze nasze paszporty i stempluje. Coś za szybko to poszło. Wbił stempel „USED” (użyta) na laotańskiej wizie. Idę do czekającego obok przewoźnika i pytam czy to wystarczy. „Nie… Pójdziesz po wizę kambodżańską i Cię tutaj cofną. Nie ma stempla wyjazdowego z Laosu” - mówi uczynny kierowca. Tak myślałam, to nie koniec walki. Ktoś chciał ze mnie zrobić debila. Paranoja. Skoro obsługujący mnie celnik wyszedł, próbuję złapać wzrokiem jedyną kobietę, schowaną w rogu panią celnik. Ta jest tak wystraszona, że nie odpowiada nawet słowem. Nie wychodzi jej z ust "2 dollars, please". Cyrk polega na tym, że panowie już dawno by odpuścili, widać, że jest im nawet trochę wstyd, ale nie mogą, bo stoi nad nimi el bosso.

W międzyczasie robi się tłoczniej. Nie ma kolejek, ale co chwilę wtrąca się przed nas agent albo kierowca autobusu z plikiem paszportów do podstemplowania. To oznacza, że wszyscy właściciele tych paszportów zapłacili 40 dolarów zamiast 30, żeby nie musieć wysiadać z busa i załatwiać sprawy osobiście.

Mija pół godziny, może 40 minut, nie wiem. Czujemy, że już dosyć tego ślęczenia. Zaczynamy odgrywać scenkę, Piotrek otwiera portfel i mówi, że naprawdę nie mamy dolarów, ale zobaczy ile mu zostało laotańskiej waluty. I tutaj dzieje się najgorsze wspomnienie z tego dnia. Olewający nas do tej pory celnik porusza się, jakby Red Bulla wypił, podchodzi do nas energicznie i przez szybę wlepia swoje ślepia w otwierający się portfel. Ten jego wzrok, taki chciwy. Buu!

Image
UWAGA! W okolicy rozprzestrzenia się choroba chciwości. Zaleca się założyć maskę.

Piotrek liczy, liczy… (wiedząc dokładnie ile pieniędzy uszykował)
- Mam 19 tysięcy kipów (2,32$), ok?
Wzięli, wbili co trzeba. Zgodzili się też na 2 dolary od Gosi i Marcina.

Nie wiemy czy da się przejść tą granicę bez płacenia chociaż grosza. Jeśli macie jakieś doświadczenie, podzielcie się. My wyszliśmy z założenia, że nawet Ci którzy się kłócą godzinami, zazwyczaj kończą płacąc dolka na odchodne. Nie było sensu tego męczyć tak długo.

Granica Kambodżańska

Zniesmaczeni doświadczeniem z laotańskimi celnikami i dumni, że nie wybuchnęliśmy wściekłością wobec takiej bezceremonialnej chciwości chamów, musieliśmy ochłonąć i przebrnąć kolejny, chyba trudniejszy etap.

Najpierw zaczepia nas pan z małej budki, dając nam do wypełnienia formularz zdrowotny. Grzecznie też oznajmia, że jeśli mamy książeczki szczepień, nie musimy nic płacić. Mamy książeczki, więc nie chcemy marnować czasu na kłócenie się dla zasady. Fakt jest taki, że jak nie masz książeczki, też nie powinieneś zapłacić. Dla świętego spokoju warto ją mieć.

Kolejny krok to wypełnienie wniosku o wizę. Nic trudnego. Pamiętaj, że trzeba wpisać adres pobytu w Kambodży. Celnik pospiesza nas, nawet jeśli jesteśmy zupełnie sami w biurze. Podchodzimy do okienka, pan rzuca „35 dolarów od osoby” (koszt wizy to 30$). I znowu się zaczyna. Teraz celnik jest dużo mniej cierpliwy, już po minucie rzuca naszymi paszportami i wydobywa z siebie trudny do powtórzenia dźwięk wściekłości, po czym wychodzi i znika na pół godziny. W tym czasie kręcimy się po budynku, pytamy w innym okienku, tam jednak tylko stemplują, każą wypełnić kartę wjazdu. Nic nam po tym, jak nie mamy wizy.

Nie ma co czekać, wracamy do punktu wyjścia, czyli okienka wydawania wiz. Zaczynają się negocjacje, pan ma chrapkę na jakieś resztki laotańskiej waluty albo nawet i tajlandzkiej. Pozbyliśmy się jej już wcześniej, więc zostały tylko dolary. Proponujemy po dolarze od osoby i pan wydaje się być całkiem zadowolony. Dodatkowe dolany idą oczywiście do oddzielnej szuflady. W tym przypadku większość czasu zmarnowaliśmy na nie negocjacjach, a na czekaniu aż pan łaskawie wróci na swoje stanowisko. W sumie oba przejścia zajęły nam ponad dwie godziny.

Image
Mamy wlotkę do Kambodży. Z łaską wlepiona, ale jest.

Tak się życie toczy na granicy. Nawet jeśli celnikowi raz na jakiś czas trafi się uparty plecakowicz, to i tak na nim zarobi. Może nie 5 dolarów, ale 1 to też przecież dużo. Jak z tym walczyć? Nie wiem. Wyszliśmy stamtąd niby zwycięsko, bo dużo „zaoszczędziliśmy”, ale tak czy siak zostaliśmy pokonani przez bezprawie.

Jedna tylko kwestia nas bardzo ciekawi. Przed nami w kolejce stał Włoch. Był za nami na laotańskiej granicy i po minucie zapłacił tego dolara zamiast dwóch. Na kambodżańskiej był przed nami i powiedział, że bez kłótni i negocjacji nie zapłacił nic. Co mi się bardzo podobało, kolega mimo że pochodzi z kraju Euro, był bardzo oburzony i jakby nieświadomy, że tutaj takie łapówkarstwo się dzieje. Czemu mi się to podobało? Bo większość osób z krajów posługujących się dolarem czy euro ma gdzieś walkę z przestępstwem. Co to dla nich dolar czy siedem.

Wychodząc z biura celników zawiązaliśmy krótką rozmowę z przypadkową dziewczyną, która wyglądała na zmęczoną i równie zniesmaczoną jak my.
- Ile zapłaciliście, bo ja jakimś cudem tylko 37 dolarów.
Zapadła chwila ciszy…
- Yyy, właśnie tyle wołają łapówki, 30 dolarów wiza, 2 za stempel laotański i 5 za stempel kambodżański.
- Aaa, bo ja tak naprawdę nie wiedziałam ile kosztuje wiza.

I jak tu walczyć, kiedy towarzyszą nam tacy ignoranci.

Z granicy do Stung Treng

Z transportem do granicy jakoś nam się udało. Nie autostopem, ale nie żałujemy. Gosia i Marcin mają umówionego busa z granicy do Siem Reap za 20$. To dla nas zdecydowanie za dużo. Stwierdzamy, że poczekamy z nimi w knajpie i będziemy obserwować czy jadą jakieś auta. Jesteśmy zaskoczeni, że można zarezerwować sobie busa z samej granicy. Myśleliśmy, że w grę wchodzi tylko cała trasa z Laosu do Kambodży. Okazuje się, że nie. Marcin mówi, że pytał mailowo o ceny i możemy powiedzieć kierowcy, że też pytaliśmy. Za 7$/osobę weźmie nas do Stung Treng, czyli najbliższego, cywilizowanego miejsca, skąd możemy dalej stopować. 7$ to też nie mało, ale w braku jakiegokolwiek ruchu ulicznego jest to dobry ratunek.

Wszyscy pasażerowie czekają w barze/sklepie, jedynym przygranicznym. Kto to wie, czy bus się spóźnia, czy może ktoś bardzo chce, żeby klienci zdążyli właśnie tam zjeść zakąskę w tym czasie.

Praktycznie o transporcie, autostopie i samym przejściu

- Bus z Don Det do Stung Treng to koszt ok. 12$/osobę (nie wiemy ile da się utargować, bo nie skorzystaliśmy).
- Jak wiemy od Gosi i Marcina, można ugadać się z lokalnym przewoźnikiem - sawngthaew’em, że zabierze kilka osób na granicę, im więcej osób tym lepiej. Przy 5 czy 6 osobach zapłacili po 50 tysięcy kipów (25zł/osobę). Według mnie super pomysł i dobra inicjatywa.
- Pomiędzy Don Det a granicą nie ma nic, prócz małych wiosek, ruchu niemalże brak. Możliwe, że jedna osoba mogłaby złapać skuter na stopa. Przy samej granicy nie ma wioski, więc kierowca musiałby z dobrej woli podrzucić Cię do celu, nie jadąc tam. Przez granicę mogą przejeżdżać auta, więc bardzo dziwne jest to, że nie jechały tamtędy żadne. W przeciwną stronę widzieliśmy kilka.
- Przy granicy laotańskiej nie ma sklepu, ani żadnego miejsca z jedzeniem, tylko pusta stacja benzynowa.
- Nie znamy najlepszego sposobu na pokonanie chciwości celników, my zastosowaliśmy metodę spokoju i upartości oraz resztek pieniędzy w portfelu. Mamy nadzieję, że znajdzie się ktoś, kto powie, że nie zapłacił nic. Jedno jest pewne: nie ma opcji zapłacić więcej niż 1$ laotańskim służbom i 1$ kambodżańskim. Tzn. negocjacje z 1$ prędzej czy później zakończą się sukcesem. Na pewno nie należy manifestować godzinami, jeśli masz wrażenie, że i tak zapłacisz tego 1$. Wierzę, że żaden Polak nie zgodzi się wlepić całej łapówki. :)
- Za granicą kambodżańską jest bar/sklep.
- Z granicy można jechać do Stung Treng za 7$ lub do Siem Reap za 20$. Są to jednak ceny w przypadku wcześniejszego uzgodnienia. Jeśli nie masz nic ugadane, tak jak my, zapytaj kogoś, kto ma i zna cenę. Najlepiej przyłączyć się do takiej osoby. Gosia i Marcin skorzystali z tej firmy: Asian Van Transfer.
- Podróż do Stung Treng trwa około godziny.
- Podróż do Siem Reap trwa dodatkowo 5 godzin ze Stung Treng, przy czym dają przerwę na obiad godzinę albo dwie.
- W Stung Treng na pewno przewoźnik wskaże restaurację, w której możesz zjeść obiad. Wystarczy odejść kilka kroków, dojść do targu i tam lokalne jedzenie serwują za 1$. Można tam też wymienić walutę. Przyjmują laotańskie kipy. Warto mieć i kambodżańskie riele i dolary.
- Ze Stung Treng można stopować do Phnom Penh albo Siem Reap. Autostop jest jak najbardziej możliwy. W stronę Siem Reap, do miejscowości Preah Vihear ruch jest bardzo słaby. Później już trochę lepiej, ale trzeba się przygotować na krótkie dystanse.

Image
On nas chyba nie zabierze... Ma już pasażerów na przyczepie.

Daria


Jeśli przebrnęliście przez granicę Laos – Kambodża, dajcie znać jak Wam się powiodło! Jesteśmy naprawdę bardzo ciekawi, bo jeśli chociaż jednej osobie się udało bez łapówki, znaczy że jest cień nadziei dla kolejnych podróżnych.

Mam nadzieję, że podobało się Wam i zostawicie jakiś komentarz! Dziękujemy za polubienia, do usłyszenia :)
Pozdrawiam PiotrekPozdrowienia z wakacji od wakacji ;) - wybrzeże Kambodży :)

ImageSiemano pozdróżnicy!

Stało się, ostatni dzień w Kambodży za nami. To był chyba jedyny kraj, w którym spotkało nas wszystko. Autostop od niesamowicie łatwego po cholernie trudny, jedzenie od przepysznego do niemożliwego do zjedzenia czy miejsca piękne i te, których lepiej nie wspominać... Pożegnanie z Kambodżą wyszło super. Autostop fajny, granica bez problemu i oto jesteśmy w 14 kraju w tej podróży - pozdro z Wietnamu!
Pierwsze wrażenie? Będzie epicko! :-) Stop poszedł super, ludzie mega przyjaźni, jedzenie pyszne. Na dniach zobaczymy co tu ciekawego mają i oferują.
Przesyłamy moc pozytywnej energii i niech wiosna nawala pełną mocą. :-D
Pozdro! Piotrek

Image@jack.strong wielkie dzięki za dobre słowo!

Aż wstyd, długo nas tu nie było, ale u nas takie zmiany, że aż strach. ;)
W Wietnamie spędziliśmy miesiąc. Według nas to był najlepszy kraj Azji Południowo-Wschodniej, oj działo się! Będziemy opisywać, ale na razie garść nowości...

Na wstępie:
Wielkie wiadomości, a właściwie kolejne refleksje w podróży. 26 maja strzeliło nam 18 miesięcy w trasie i 15 odwiedzonych krajów. Masa czasu, ogrom ludzi spotkanych, tysiące kilometrów autostopem i niesamowite przygody! Zawsze zastanawiamy się jak ten czas leci. Tym razem odwiedziliśmy kolejnych polskich podróżników – Marcina i Monikę. Ta przekochana, pozytywna para mieszkała przez ostatni rok w Chinach i podzieliła się z nami nie tylko informacjami na temat kraju, ale też swoim pięknym "kątem" w tej części świata, podróżniczymi opowieściami i masą wspólnego czasu.


18miesiecy.jpg



A teraz najważniejsze info :)

Zostajemy w Chinach!
Nasz Facebook, F4F i blog ostatnimi czasy to wielka cisza przed burzą. Według planu, powinniśmy w tym momencie przemierzać już mongolską pustynię. Żałujemy, że nas tam nie ma, bo było to jedno z moich marzeń na najbliższe miesiące.
Co się z nami dzieje? W dwóch słowach: zamieszkaliśmy w !!!!Chinach!!!!

Po wizycie w Australii, w naszych głowach od razu pojawiła się ochota, żeby kiedyś tam zamieszkać na rok lub dwa, to samo po Nowej Zelandii, ale Chiny?
Decyzja nie była łatwa i sami siebie zaskoczyliśmy tym, co robimy. Mętlik w głowie, analiza planów, rachunek zysków i strat, co z wizą? Z niemałymi zawirowaniami, udało nam się przebrnąć przez tą trudną fazę, głównie dzięki niezastąpionym M&Msom, czyli Monice i Marcinowi, którzy krok po kroku wprowadzili nas w chińskie życie, oddali swój czas i całą zdobytą wiedzę. Dzięki kochani! Bez Was to by była marność nad marnościami z Chińczykami, chińskim językiem i stawieniem czoła chińskiemu sposobu myślenia. ;)
Długie milczenie oznaczało i dla nas wielką niepewność. Dzisiaj dzielimy się z Wami, bo oficjalnie wjechaliśmy do Chin na nowej wizie! Juhuu!
I mamy dom, znowu, na trochę. ;)


Chiny5.jpg



Będziemy Was informować jak życie w Chinach leci. :)
Pozdrawiamy serdecznie!
Daria i Piotrek
makdeb napisał:
Jestem pod mega wrażeniem, super sprawa, świetna przygoda, tylko skąd pieniążki na to wszystko? ;)

Powodzenia i pięknych wspomnień!


Będzie o tym odrębny wpis. Wiele osób pyta o hajs, tutaj wielkich tajemnic nie ma, ale chcemy to raz, a porządnie opisać.
Póki co wystarczy odpowiedź z powyższego postu - w Chinach zostaniemy równy rok - tylko dla kasy. Szczerze to my na początku nie mogliśmy uwierzyć w nasze kalkulacje, ale serio to jest dużo pieniędzy. ;)

Będziemy nadrabiać! Chciałbym spróbować pisać raz na tydzień lub dwa, konkretnie o Chinach, jakiś ciekawostkach czy kulturze. Zobaczymy jak to będzie, bo musimy jeszcze ogarnąć kilka spraw związanych z naszym "życiem". ;)

Dzięki za komentarze. Postaram się teraz pisać więcej. Na pewno Chiny są bardzo ciekawym krajem i zupełnie innym niż wszystkie, w których kiedyś byłem.

Powodzenia i "keep in touch"! :)

Pozdro, PiotrekSiemano!

@jack.strong kurde ten czas leci jak jakiś nienormalny... I tak ma by całe życie? Ja się nie zgadzam!
@makdeb zapomniałem oznaczyć, ale odpowiedziałem w poprzednim poście. ;)

Ok, trochę świeżości i nowości. Właściwie jesteśmy tutaj oficjalnie od 26 maja, czyli już ponad 1,5 miesiąca. Przez ten czas zadomowiliśmy się (co jest dla nas nowym uczuciem) oraz ogarnęliśmy okolicę i "współpracowników". :)

Na pierwszy ogień:
W wolnych chwilach praktykujemy... Szaber mango!
Tak serio to na naszym podjeździe jest około 15 drzew z mango. Do kogo należą? Sami nie wiemy. Fakt jest taki, że poza panem ochroniarzem i nami nikt ich nie zrywa.
Szkoda żeby się zmarnowały... Swoją drogą mango są naszym ulubionym, tropikalnym owocem.


mango.jpg



Druga sprawa to sami Chińczycy. Słów kilka o tym "ważniaku". ;)
Skoro już tutaj i tak będziemy siedzieć kupę czasu to spróbujemy choć odrobinę przybliżyć Wam styl życia w Chinach.
Na dzisiaj koledzy i koleżanki z pracy. W sumie nic nowego, prawda? Jednak jak bardzo mylnego...
Zacznę od mojego szefa - wykształcony, żył przez rok w Londynie, super śmiga po angielsku. Przy każdej okazji pyta się mnie czy dużo pije, a oczywiste dla niego jest, że tak, więc pyta co lubię pić i czy może przyjść do mnie do domu ze skrzynka piwa. Serio? Ale że szef? Nie wiem jak to wygląda w Polsce, ale nie sądzę by było podobnie...
Chińczycy generalnie kochają pokazywać swoich "białych" przyjaciół wszędzie, gdzie się da. Wyobraźcie teraz sobie, że macie czarnego kolegę i chcecie go pokazać wszystkim znajomym. ;) Brzmi trochę jak abstrakcyjny rasizm? Ja nie wiem co o tym myśleć. :D

A co wy o tym sądzicie? Warto być białym czarnuchem i pić z szefem czy lepiej nie? ;)

Na zdjęciu z przodu po lewej drugi nauczyciel z Iranu, a po prawej mój wspomniany szef.


chińczyki.jpg



Pozdrawiam z upalnych Chin!
Piotrek :)@firley7 cześć! Nie, to nie jest żadna tajemnica - oboje uczymy angielskiego, ale że mamy mało godzin to jeszcze dorabiamy sobie przez internet. :)

pozdro!"Nigdy więcej nie usiądę na jednośladzie!" - powiedziała mi prawie trzy lata temu Daria.
Kobieta jednak (czasami na szczęście!) zmienna jest. ;)

W swoim życiu miałem już skuter, trzy motocykle i przypadkiem samochód. Teraz mamy skuter, a nawet dwa! Nie byle jakie, bo... Elektryczne. :)

W Chinach nie można prowadzić żadnego pojazdu bez chińskiego prawa jazdy. Nie obejmuje to tylko skuterów elektrycznych, bo traktowane są jako rowery. Dziwne?
Jak cholera, ale nam to pasuje. Oboje mamy spory dystans do przejechania do pracy. Nasze godziny na dodatek wymijają się i to bardzo. :( Dlatego dwa skutery okazały się niezbędne. O parkingu, który mamy opiszemy kiedy indziej, bo to też niezłe jaja. ;)

Jak w Polsce, widzieliście jakieś elektryczne rowery/skutery/hulajnogi?
Pozdrawiamy serdecznie z upalnego (38 C) Chaozhou.
Miłego weekendu Wam życzymy!
Daria i Piotrek


3.jpg

Cześć podróżnicy!

Znowu chwila minęła, a ten czas leeeeeci jak szalony!

1. Na początku sierpnia wraz z moimi nauczycielami i uczniami pojechaliśmy na wycieczkę do miasta Zhuhai. Największą atrakcją były odwiedziny w ogromnym AQUA parku pod Zhuhai. Generalnie nie jestem fanem takiego typu atrakcji, ale jako że i tak to stoi, szef płaci to szkoda nie skorzystać. Pierwsza fotka z pokazu delfinów i ich trenerów.


1.jpg



2. Kolejną atrakcją wycieczki był krótki treking po wyspie pod Zhuhai. Fajny widok na nowy most Hong Kong - Macau - Zhuhai.
Tylko ten smog... :/


2.jpg



3. W wolnych chwilach również wspominamy nasze dobre chwile z wcześniejszych krajów :) Nowa Zelandia tym razem na tapecie :)


4.jpg



4. Ostatnia sprawa - wysyłamy za mały hajs (5 zł) pocztówki z Chin! Jak jesteście zainteresowani to dajcie znać. Już dwie tury poszły, zbieramy pocztówki na trzecie wysłanie. :)

3.jpg



Więcej informacji o pocztówkach TUTAJ!

Pozdrawiamy serdecznie!
Daria i Piotrek

Dodaj Komentarz

Komentarze (45)

pabloo 21 stycznia 2016 13:40 Odpowiedz
Ależ dziwi brak komentarzy, może dział „podróże międzyregionalne" nie jest zbyt często odwiedzany ;)A wyprawa wydaje się cudowna, świetnie też ją opisujecie i skoro cały czas kontynuujecie wycieczkę, również dzielcie się relacjami i zdjęciami. Pomyślcie też o informacjach dotyczących cen(szczególnie lotów), bo stanowi to dobre porównanie dla innych, a czasami asumpt do własnej wyprawy(poza tym, że stanowi podstawę forum ;) ).
miriam 22 stycznia 2016 14:10 Odpowiedz
Fajnie się czyta Waszą relację.Gratuluję pomysłu i czekam na dalsze odcinki.
kangurrr 27 stycznia 2016 12:01 Odpowiedz
Kozak Trip! Powodzenia!
julk1 27 stycznia 2016 13:01 Odpowiedz
Piszcie dalej tak ciekawie. Zdjęcia też są super. Czekam na Waszą dalszą relację i zazdroszczę pogody.
logis 27 stycznia 2016 13:40 Odpowiedz
Miałem okazję spędzić prawie miesiąc w Australii i wiem o czym piszecie. Australia jest the best.
ara 27 stycznia 2016 13:57 Odpowiedz
bosko! piszcie dalej! :D
singielka-1976 27 stycznia 2016 13:59 Odpowiedz
Świat jest mały : w tym samym czasie byliście w Sydney co my, podzielam Wasz zachwyt tym cudownym krajem :) .
36820 27 stycznia 2016 14:24 Odpowiedz
Super sprawa. Sam bardzo chciałbym wyruszyć w taką podróż. Mam nadzieję, że uda Wam się odwiedzić nawet więcej krajów, niż sami o tym marzycie. Czekamy na relacje z Nowej Zelandii ;)
japonka76 27 stycznia 2016 14:55 Odpowiedz
My zrobiliśmy podobną trasę w zeszłym roku: Budapeszt, Dubai, Filipiny, Australia, i tą samą trasą do domu. Miło powspominać. :) Ale jestem bardzo ciekawa, co Wy planujecie dalej. Piotras_5 napisał:Będąc na Filipinach bardzo odczuliśmy to, że jesteśmy biali. Cały czas czuliśmy na sobie spojrzenia tubylców. Dowiedzieliśmy się, że dla filipińskich dzieci wyglądam jak lalka Barbie. W dodatku... Białe jest piękne, tak ich mózg kierowany jest przez reklamy telewizyjne. My w Polsce chodzimy na solarium, a oni oddaliby wszystko, żeby mieć jasną karnację. Ja narzekam, że po tygodniu w ciepłych krajach nadal jestem albinosem, a oni faszerują się tabletkami wybielającymi. Nikomu nie dogodzisz, każdy chce mieć to, czego nie ma. My odczuliśmy to na własnej skórze na Filipinach. Na plaży miejskiej w PP zostaliśmy poczęstowani grillowanymi owocami morza oraz zaproszeni do wspólnego biesiadowania z tubylcami. Nie rozumieliśmy na początku tego zainteresowania jacy to my jesteśmy ładni ludzie. Nasza jasna skóra, jasne oczy, jasne włosy. Niebieskie oczy mojego męża wzbudzały ogólne uwielbienie. :oops: Wytłumaczono nam, że wiele osób nie widziało jeszcze takich jasnych oczu na żywo. Wszyscy robili sobie z nami zdjęcia: starzy, młodzi, kobiety i mężczyźni. oh, te "blue eys" :lol:
ankafly4free 28 stycznia 2016 10:20 Odpowiedz
Heja. Rewelacyjna ta relacja, swietnie sie ja czyta i bardzo pozytywnie nastraja:-D Bardzo podobaja mi sie zdjecia:) Droga paro inzynierow, koniecznie piszcie dalej, ja na pewno bede wiernie was czytac! Dodam, ze super uslyszec cos pozytwnego o coachsurfingu, bo ostatnio ze wszystkich stron slyszalam tylko negatywne rzeczy i ze spolecznosc CS zupelnie zeszla na psy. Zyczej dalszej bezpiecznej i udanej podrozy!! Robcie duzo zdjec!!!
ankafly4free 28 stycznia 2016 10:20 Odpowiedz
Heja. Rewelacyjna ta relacja, swietnie sie ja czyta i bardzo pozytywnie nastraja:-D Bardzo podobaja mi sie zdjecia:) Droga paro inzynierow, koniecznie piszcie dalej, ja na pewno bede wiernie was czytac! Dodam, ze super uslyszec cos pozytwnego o coachsurfingu, bo ostatnio ze wszystkich stron slyszalam tylko negatywne rzeczy i ze spolecznosc CS zupelnie zeszla na psy. Zyczej dalszej bezpiecznej i udanej podrozy!! Robcie duzo zdjec!!!
tajka88 28 stycznia 2016 10:35 Odpowiedz
Super relacja, dużo przydatnych informacji. Za dwa tygodnie również wybieram się do Australii, więc czekam z niecierpliwością na kolejne części relacji :-) Mogę dostać namiary na tego gościa, co wypożycza auta? madzina4@o2.pl
piotras-5 30 stycznia 2016 10:55 Odpowiedz
Siemano Wam forumowicze!Dziękuję serdecznie za takie piękne komentarze, aż serce się cieszy po sam czubek głowy. :) Dajecie nam motywację i właśnie dzięki Wam powstał najnowszy filmik! Specjalnie dla Was, kolejna porcja pozytywnej energii prosto z Australii :)W tym wydaniu nie tylko miasta, oczywiście też ocean, kopalnia opali, podziemny kościół, fajerwerki na Australia Day w Perth i wiele, wiele innych. :) Trzymajcie się!@Adżi - daj nam jeszcze trochę czasu, a będzie relacja z NZtów. :) Póki co cieszymy się Australią ile nam wiza pozwoli.@Japonka76 - znamy to uczucie, nam robili w centrum handlowym foty, a to wesele to było istne szaleństwo. :)@ankafly4free - my z CSem mamy tylko dobre doświadczenie. Jasne, że raz jest lepiej, raz jest gorzej,a le jak zawsze to zależy tylko od ludzi. :) Może mamy szczęście, dużo referencji i takie tam, to idzie łatwiej. W sumie nie wiem jaka jest recepta na dobrego CSa. :)@Tajka88 - już jakiś czas temu poszła wiadomość do Ciebie, dostałaś?A tu obiecany film! Odpalcie koniecznie w Full HD i cieszcie się razem z nami! :)https://www.youtube.com/watch?v=ZADiYvPuFS8Pozdrawiamy serdecznie z Perth :)
piotras-5 20 lutego 2016 16:06 Odpowiedz
Cześć! My lubimy pisać i robić coś z grubej rury, więc... Jak pewnie widzicie, podróż, zwłaszcza autostopem, to dla nas prawdziwa frajda. Po drodze dzieje się tyle niespodziewanych zdarzeń. Przygotowaliśmy kolejny film dla Was (a właściwie dla siebie, bo to też nam daje mnóstwo radochy). Muzyka prosta, ale w pełni odzwierciedla to, co chcemy przekazać. A Wam co w duszy gra? :)https://m.youtube.com/watch?v=mnoqNQLP2Zgpozdrawiamy serdecznie z Esperance! Daria i Piotrek
don-bartoss 15 maja 2016 05:55 Odpowiedz
Macie rozmach, trzeba Wam to przyznac :) Co bedzie dalej? Bedziecie na Fidzi albo innych wyspach Oceanii?
dc-adventures-co-uk 16 maja 2016 05:57 Odpowiedz
O kurcze, Wy tutaj! :D Też jedziecie dookoła świata? Myślałam, że to długa podróż i nie macie w planach okrążenia globu (przynajmniej tak było/jest na fb napisane). To gdzie dalej jedziecie? Ameryka Północna, tak? :)
dziabag131 16 maja 2016 07:52 Odpowiedz
Szacunek! Za odwagę i wytrwałość.Miło też na cudzych zdjęciach zobaczyć miejsca które się odwiedziło i powspominać :D
piotras-5 17 maja 2016 09:04 Odpowiedz
@Don_Bartoss że tak spytam, czemu mamy rozmach? :D Po prostu ciekawość, a co do planów to wstępnie mamy lot do Australii, do Gold Coast, ale... Pracujemy jeszcze nad innym rozwiązaniem, ale o tym później. ;)@dc_adventures był plan na długą podróż, ale patrząc na to jak nam teraz idzie to właściwie może być dookoła, a może nie być. Wiem, że dziwnie to brzmi, ale ciężko to sprecyzować. A czemu tutaj jesteśmy? Wytłumaczenie jest dość proste - nasze pierwsze (wspólne) podróże zaczęły się od tanich lotów właśnie wyczajonych na Fly4free. Potem sam rozwijałem się i poszedłem o krok dalej i znalazłem nam super tani lot do Australii. Także nasza podróż dość mocno jest związana z tym, czego na F4F się nauczyłem i wyczytałem. :)Po Australii prawdopodobnie wylądujemy w Azji, ale to to tylko prawdopodobnie :D@dziabag131 Dziękujemy serdecznie! Takie komentarze podbudowują nas, szczególnie gdy człowiek myśli co by tu zrobić, kiedy trzeci dzień z rzędu pada. :) Na szczęście teraz pogoda dopisuje, a my już nadajemy z Północnej Wyspy. :)Dziękuję za wszystkie odpowiedzi, jesteście super :)Pozdrawiamy serdecznie
correos 17 maja 2016 09:11 Odpowiedz
ile startów tyle ladowan, szerokiej drogi, stopy wody pod kilem :)
don-bartoss 17 maja 2016 09:15 Odpowiedz
@Piotras_5, przy takiej podróży zawsze potrzebny jest rozmiar i fantazja :) Powodzenia, będę czytał dalej.
olajaw 17 maja 2016 09:45 Odpowiedz
Piękne widoki :) Więcej zdjęć mile widziane :D
dc-adventures-co-uk 19 maja 2016 23:10 Odpowiedz
Piotras_5 napisał:@dc_adventures był plan na długą podróż, ale patrząc na to jak nam teraz idzie to właściwie może być dookoła, a może nie być. Wiem, że dziwnie to brzmi, ale ciężko to sprecyzować. A czemu tutaj jesteśmy? Wytłumaczenie jest dość proste - nasze pierwsze (wspólne) podróże zaczęły się od tanich lotów właśnie wyczajonych na Fly4free. Potem sam rozwijałem się i poszedłem o krok dalej i znalazłem nam super tani lot do Australii. Także nasza podróż dość mocno jest związana z tym, czego na F4F się nauczyłem i wyczytałem. :)Po Australii prawdopodobnie wylądujemy w Azji, ale to to tylko prawdopodobnie :DAaa rozumiem... A może nie rozumiem :P W każdym razie trzymam kciuki żeby marzenie się spełniło, a do Azji zawsze spoko polecieć :) Nasz pierwszy lot rozpoczynający podróż dookoła świata też był z fly4free i kupiliśmy go spontanicznie :) I podobna historia, mania tanich lotów wzrastała w nas wraz z rozwojem fly4free, jesteśmy regularnymi czytelnikami od kilku dobrych lat. Jeszcze za czasów studiów latało się za złotówkę do Budapesztu czy za kilkadziesiąt złotych na Kanary z nocką w Londynie, haha :)
piotras-5 20 maja 2016 00:17 Odpowiedz
@dc_adventures W sumie początki mamy takie same. :) A co do "podróży dookoła świata" to chyba to też taki skrót myślowy. Ciężko każdemu tłumaczyć, że "jadę najdalej jak się da i czasami spontanicznie gdzieś lecę, potem wracam albo jadę dalej." :D Chyba nazwać tak podróż jest po prostu łatwiej. Opcji podróży jest też tak dużo, że w sumie można nazwać to na różne sposoby. :)My tu gadu gadu, a ja Wam chciałem przesłać specjalny filmik, czyli:Pozdrowienia z Hobbitonu!Koniecznie HD :)
ara 9 sierpnia 2016 12:45 Odpowiedz
@Piotras_5 jasne, że dawaj tą Nową Kaledonię! ależ mi się marzy taka wyprawa jak Wasza! :Dco do punktów reputacji --> reputacja,19,38841dłuuga lektura na deszczowe wieczory ;)
piotras-5 10 sierpnia 2016 13:55 Odpowiedz
ara napisał:@Piotras_5 jasne, że dawaj tą Nową Kaledonię! ależ mi się marzy taka wyprawa jak Wasza! :DZapraszamy serdecznie, aby do nas dołączyć nawet na krótki dystans. Zapewniamy dużo opowieści, przygód i sporo chaosu dookoła. :DCo do długich wieczorów to takiego nie pamiętam już od dawna, a deszczu to kurde, szczerze nie widziałem od około 2 miesięcy. :PAle dziękuję, spróbuję przez to przebrnąć. :)
rafgrzeg 27 sierpnia 2016 08:51 Odpowiedz
Ależ niesamowita wyprawa i niesamowici ludzie z was ?Zazwyczaj nie zazdroszczę nic nikomu ale wam zazdroszczę. .. przede wszystkim odwagi i realizacji marzeń ?Ja bym pomysły miał ale odwagi na realizację brak...Gratulacje i powodzenia w dalszej podróży ?
ara 27 sierpnia 2016 09:52 Odpowiedz
gratuluję takiego stażu w podróży! jeśli jeszcze tam trochę posiedzicie to może w maju gdzieś z drogi Was zgarniemy na stopa :D
ara 2 września 2016 13:42 Odpowiedz
mam wrażenie, że czytam kolejne rozdziały książki :Dsuper przygoda! kiedy więcej? :)
julk1 29 grudnia 2016 00:13 Odpowiedz
Ciekawie czyta się Wasza relację, ale od prawie dwóch miesięcy brak wiadomości. Napiszcie choć kilka słów czy jesteście w Japonii czy gdzieś dalej.
halczyn 2 stycznia 2017 21:55 Odpowiedz
Musze przyznać, ze podziwiam Waszą podróż, pozostaje mi napisac tylko chapeau bas! Czy powoli planujecie osiedlic się gdzieś stałe lub też wrócić do PL ?
moher 6 stycznia 2017 11:24 Odpowiedz
Świetna relacja, dajcie znać co teraz robicie ;)
greg1291 6 stycznia 2017 13:09 Odpowiedz
Porzuci forum na rzecz fajsa :roll: . Tam relacja na bieżąco. Chyba teraz Filipiny
piotras-5 16 stycznia 2017 13:03 Odpowiedz
Siema podróżnicy!Na dziś podrzucam Wam nasz filmik na temat ciekawostek w Japonii. Zobaczycie czym zajmują się Japończycy w wolnych chwilach, co jest na każdym rogu, czym jest Pachinko i kilka innych ciekawych rzeczy. :)Zapraszam serdecznie!Ciekawostki o JaponiiW następnej wolnej chwili szersza relacja plus... Ponad rok podróży! Tak właściwie to zaraz nam zleci 14 miesięcy. :)Pozdro!
ara 27 lutego 2017 10:47 Odpowiedz
świetnie! tyle historii, tyle ludzi, tyle przygód... :)
piotras-5 13 marca 2017 10:58 Odpowiedz
Dzięki Ara!Ale ten czas leci, my już na południu Laosu. :) Korzystamy z pogody i suchej pory, zwiedzamy. :)W Polsce wiosna idzie, a to mój ulubiony czas. :)Miłego Wam życzę, pozdrowienia!Piotrek
jack-strong 19 kwietnia 2017 12:23 Odpowiedz
Witajcie podróżnicy. Bardzo ładnie pisana relacja na żywo. Piszcie dalej, w tej chwili przeczytałem tylko wybrane fragmenty ale będę wracał do waszej relacji. Przypomina mi się taki film Jim'a Jarmusch'a "Nieustające Wakacje". Pozdrawiam
jack-strong 15 czerwca 2017 18:21 Odpowiedz
Witajcie, fajnie że odezwaliście się. Jeśli tylko macie internet to wrzucajcie nawet po jednym zdjęciu na tydzień koniecznie z komentarzem. Łatwiej wam będzie kontynuować ciągłość relacji, bo po długiej przerwie zawsze coć można zapomnieć i pominąć. Pozdrawiam z Warszawy
makdeb 15 czerwca 2017 23:30 Odpowiedz
Jestem pod mega wrażeniem, super sprawa, świetna przygoda, tylko skąd pieniążki na to wszystko? ;) Powodzenia i pięknych wspomnień!
piotras-5 19 czerwca 2017 10:42 Odpowiedz
makdeb napisał:Jestem pod mega wrażeniem, super sprawa, świetna przygoda, tylko skąd pieniążki na to wszystko? ;) Powodzenia i pięknych wspomnień!Będzie o tym odrębny wpis. Wiele osób pyta o hajs, tutaj wielkich tajemnic nie ma, ale chcemy to raz, a porządnie opisać.Póki co wystarczy odpowiedź z powyższego postu - w Chinach zostaniemy równy rok - tylko dla kasy. Szczerze to my na początku nie mogliśmy uwierzyć w nasze kalkulacje, ale serio to jest dużo pieniędzy. ;)Będziemy nadrabiać! Chciałbym spróbować pisać raz na tydzień lub dwa, konkretnie o Chinach, jakiś ciekawostkach czy kulturze. Zobaczymy jak to będzie, bo musimy jeszcze ogarnąć kilka spraw związanych z naszym "życiem". ;)Dzięki za komentarze. Postaram się teraz pisać więcej. Na pewno Chiny są bardzo ciekawym krajem i zupełnie innym niż wszystkie, w których kiedyś byłem.Powodzenia i "keep in touch"! :)Pozdro, Piotrek
jack-strong 19 czerwca 2017 11:42 Odpowiedz
Aby zachować ciągłość relacji z podróży i kontaktu z nami musicie pisać regularnie. Jak często to zależy od was. Jeśli nie macie zawsze netu, to piszcie w wordzie a potem wstawiajcie na forum. Jakieś założenia przyjmijcie minimalne /raz na tydzień, raz na 10 dni/ ustawić przypomnienie w telefonie i pisać. Chyba że pracujecie na plantacji ryżu od świtu do nocy i już nie macie sił aby pisać. Tu pojawia się pytanie jaką pracę można wykonywać podczas tak długiego pobytu w Chinach.
firley7 15 lipca 2017 09:55 Odpowiedz
Hej!Jeśli to nie jest tajemnicą, to na czym polega Wasza praca?
piotras-5 19 lipca 2017 15:19 Odpowiedz
@firley7 cześć! Nie, to nie jest żadna tajemnica - oboje uczymy angielskiego, ale że mamy mało godzin to jeszcze dorabiamy sobie przez internet. :)pozdro!
firley7 19 lipca 2017 17:36 Odpowiedz
Dzięki za odpowiedź. Pozdrawiam i życzę sukcesów w pracy i kolejnych wpisów :)
piotras-5 26 lipca 2017 14:07 Odpowiedz
[??⬇]"Nigdy więcej nie usiądę na jednośladzie!" - powiedziała mi prawie trzy lata temu Daria.Kobieta jednak (czasami na szczęście!) zmienna jest. ;)W swoim życiu miałem już skuter, trzy motocykle i przypadkiem samochód. Teraz mamy skuter, a nawet dwa! Nie byle jakie, bo... Elektryczne. :)W Chinach nie można prowadzić żadnego pojazdu bez chińskiego prawa jazdy. Nie obejmuje to tylko skuterów elektrycznych, bo traktowane są jako rowery. Dziwne?Jak cholera, ale nam to pasuje. Oboje mamy spory dystans do przejechania do pracy. Nasze godziny na dodatek wymijają się i to bardzo. :( Dlatego dwa skutery okazały się niezbędne. O parkingu, który mamy opiszemy kiedy indziej, bo to też niezłe jaja. ;)Jak w Polsce, widzieliście jakieś elektryczne rowery/skutery/hulajnogi?Pozdrawiamy serdecznie z upalnego (38 C) Chaozhou.Miłego weekendu Wam życzymy!Daria i Piotrek
piotras-5 16 listopada 2018 10:29 Odpowiedz
Cześć wszystkim przeglądającym ten temat!Chciałbym tylko poinformować, że nie z mojego lenistwa, a z bardzo nieprzyjemnego podejścia adminów oraz moderatorów do mojego tematu, nie mam więcej potrzeby pisania na tym forum. Nie będę dawał za darmo komuś pożywki na marketing i zarabianie pieniędzy za moją pracę, gdzie nawet nie mogę odesłać ludzi na Facebooka po więcej zdjęć.Takiemu chamskiemu zachowaniu mówię zdecydowanie nie. :)Dziękuję wszystkim za miłe słowa i komentarze. Nasza podróż za chwilę osiągnie 3 lata poza domem. :)Pozdrawiam serdecznie z Korei Południowej.Piotrek