Dalszy ciąg wspomnień z naszej podróży poślubnej we Włoszech. W poprzednich wpisach relacja z Florencji i Rimini. Teraz zapraszam do San Marino!
Dzień 4.
Na ten dzień zaplanowaliśmy wyjazd do oddalonego od Rimini o ok. 30 km San Marino. Po śniadaniu zapytaliśmy w recepcji jak się tam dostać. Kursuje tam autobus z centrum i ma on przystanek obok dworca kolejowego przy pętli autobusów. Poprosiliśmy więc o sprawdzenie godzin, okazało się, że kursują one dość często, bo co 75 minut (w sezonie). Bilety można kupić u kierowcy lub w budce obok stacji kolejowej (są oznaczenia). Warto je tam zakupić, gdyż w prawdzie cena jest taka sama (5€ w 1 str.) to można tam otrzymać bezpłatny plan San Marino, oraz kupić także bilety na powrót. Po zaopatrzeniu się w bilety i mapki poszliśmy na przystanek. Nasz autobus się spóźniał, a ludzi przybywało. Muszę zaznaczyć, że największym (i właściwie jedynym jaki zauważyłam) minusem Rimini jest duża liczba Rosjan… Są strasznie głośni, namolni i wręcz chamscy. Mieliśmy tego świetny przykład czekając właśnie na autobus. Gdy ten przyjechał prawie nas podeptali i staranowali! I po co, skoro kierowca zamknął drzwi, zadzwonił po drugi autobus i dopiero zaczął ich wpuszczać. Tak czy inaczej do drugiego też ledwo się zmieściliśmy, ale jechaliśmy! Droga trwa prawie godzinę ze względu na kręte uliczki i wysokości, ale widoki są przepiękne i zapierają dech w piersiach! Zawsze lubię podziwiać w takich okolicznościach mieszkańców, którzy takie widoki i atrakcje mają na co dzień, mnie sam widok parkowania przyprawia już o zawrót głowy. San Marino to osobne państwo republikańskie położone na siedmiu wzgórzach. Jego korzenie sięgają początku IV wieku, kiedy to chrześcijanin św. Marinus osiadł na najwyższym ze wzgórz – Monte Titano, gdzie schronił się przed prześladowaniem panującego wówczas cesarza rzymskiego. Powierzchnia San Marino to zaledwie 61 km2. Jest bardzo małe, ale niezwykle urokliwe, wręcz bajkowe! Grzechem byłoby być tak blisko i tam nie pojechać. Gdy dojechaliśmy do celu obok kursowała także kolejka wyglądająca jak z bajki, która za 3€ docierała niemal do samej góry San Marino. Podzieliliśmy się więc, bo my z Mateuszem uwielbiamy chodzić pieszo. Właściwie mapa nie była nam bardzo potrzebna, wystarczyło tylko iść w górę podziwiając jednocześnie widok na piękną przyrodę. San Marino jest właściwie całe samo w sobie zabytkowe, pełno jest tu dawnych fortyfikacji i dawnych placów, czy domów oraz otaczają go dawne mury, wzdłuż których podąża się na szczyty. Droga w znacznej większości jest wybrukowana, wąska i ma wiele schodów, odradzam więc szpilki. Po drodze mijamy wiele sklepów, najsłynniejsze są te z wyrobami ze skóry i perfumami, które można tu nabyć za bardzo przystępną cenę. Są tu też różne muzea m. in. wampirów, lub figur woskowych. Pierwsze miejsce, do którego dotarliśmy to kościół Chiesa di San Quirino, znacznie różniący się od większości kościołów, skromny, ale piękny. Dalej przeszliśmy przez Portanova do Placu św. Agaty (Piazza Sant’Agata) i okazałego kościoła św. Franciszka i Galerii Sztuki. Następnie skierowaliśmy się do głównej atrakcji, czyli Pierwszej Wieży (Primera Torre) zwanej też zamkiem lub twierdzą La Rocca o Guaita. Idzie się już coraz bardziej stromo w górę gdyż jest to najwyższe wzniesienie w San Marino – Monte Titano o wysokości 750m., widok jest przepiękny. Przy zamku zaczyna się także rozległy park (Parco Naturale). Zamek można zwiedzać na zewnątrz i w środku, cena jednorazowego wejścia to 3-4,5€ . Można też kupić bilet łączony, który upoważnia do wejścia do 5 muzeów i jest ważny przez 10 dni (9-10,5€). My jednak nie wchodziliśmy bo kolejka była dość spora, a my mieliśmy jeszcze trochę do zobaczenia. Dalej udaliśmy się do Drugiej Wieży (Seconda Torre) czyli zamku La Cesta o Fratta, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Starej Broni (Museo delle Armi Antiche). Jest stąd przepiękny widok na Pierwszą Wieżę! Dalej droga była już niemal jak w górach i wiodła do Trzeciej Wieży (Teraza Torre zwanej Il Montale). To była już zwykła wieża, jednak zlokalizowana z dala od centrum w samym środku parku robiła wrażenie, jest ona zamknięta dla zwiedzających. Po zobaczeniu wszystkich trzech wież trochę zgłodnieliśmy, a gdy przechodziliśmy koło Pierwszej Wieży upatrzyliśmy sobie dwie restauracje, które miały przystępne ceny i piękny widok. Postanowiliśmy zjeść w tej bliżej wieży – La Capanna i bardzo ją polecamy! Zanim jednak dotarliśmy zatrzymałam się przy którymś z kolei stoisku z galanterią i wprost urzekł mnie jeden z portfeli. Powiedziałam do Mateusza, że ten błękitny mi się podoba, na co sprzedawca wyskoczył jak z pod ziemi i zaczął z nami rozmawiać po polsku! Świetnie mu to wychodziło, choć był rodowitym sanmaryńczykiem. Powiedział nam, że dziś San Marino gra z Anglią w piłkę nożną (to by tłumaczyło skąd się ich tu tyle wzięło , oblężyli wszystko, gdzie nalewano piwo i byli głośniejsi niż rozkapryszone dzieci…), powiedzieliśmy, że będziemy kibicować! Poubolewaliśmy nad tym, że Polska przegrała z Niemcami, na co Pan powiedział „no, kurcze pieczone!” Na portfel dał nam jeszcze rabat i pochwalił Polki. Bardzo miły sprzedawca, a poziom języka godny pochwały. Dotarliśmy do restauracji gdzie cudem zajęliśmy stolik, było tam ciasno i gwarno, ale przepięknie. Jedliśmy oczywiście na zewnątrz, gdzie zachowana była oryginalna podłoga z kamieni i mieliśmy widok na zamek i miasto na dole. Za obiad, deser (nieziemskie tiramisu) i kawę zapłaciliśmy niespełna 25€, więc naprawdę warto się tam zatrzymać. Po obiedzie ruszyliśmy na ciąg dalszy zwiedzania miasta. Doszliśmy do Bazyliki św. Maryna (Basilica di San Marino/ Basilica del Santo) jest ona poświęcona założycielowi kraju. Akurat przygotowywali się w niej do ślubu, niestety nie załapaliśmy się, by zobaczyć pannę młodą, przybył tylko pan młody. Bardzo żałowałam, bo mieli dekoracje w tym samym kolorze, czyli zainspirowanym pierwszym wyjazdem do Włoch i wizycie u Tiffaniego (tiffany blue). Dalej udaliśmy się trochę w dół na Plac Wolności (Piazza della Liberta) z Ratuszem (Palazzo Pubblico), który jest jednocześnie siedzibą rządu. Przed budynkiem stali strażnicy, którzy chętnie pozowali do zdjęć. Na placu stała także Statua Wolności. Tutaj też symbolicznie kończył się mur otaczający San Marino. Obok kursowała także kolejka linowa (teleferique), która dojeżdżała do Borgo Maggiore, gdzie znajduje się m. in. Sanktuarium (Santuario della Beata Vergine della Consolazione), teatr, Muzeum Historii Naturalnej i wiele innych, ale my już z kolejki nie korzystaliśmy, gdyż była do niej długa kolejka (do Borgo Magiorre kursowała także ciuchcia/ kolejka, która jechała na szczyt San Marino). Przeszliśmy przez Porta della Rupe i wracaliśmy wzdłuż murów na autobus powrotny do Rimini. Gdy doszliśmy zostało jeszcze kilka minut do odjazdu, a już był przepełniony, jednak po kilku minutach na trasie został podstawiony dodatkowy autobus i wracaliśmy już komfortowo. Doczytaliśmy, że autobus dojeżdża do Marina Centro, czyli blisko hotelu, nie musieliśmy już więc przesiadać się na komunikację miejską. Wróciliśmy do hotelu na odpoczynek. Wieczorem poszliśmy tradycyjnie do Lorda Nelsona na kolację i na mecz, by kibicować San Marino. Niestety przegrali, ale są oni tak optymistycznymi ludźmi, że na pewno nie zmartwili się zbytnio porażką. Później przeszliśmy się trochę po Rimini, bo był to już ostatni wieczór tutaj. Nazajutrz przenosiliśmy się już do Bolonii.
Dzień 4.
Na ten dzień zaplanowaliśmy wyjazd do oddalonego od Rimini o ok. 30 km San Marino. Po śniadaniu zapytaliśmy w recepcji jak się tam dostać. Kursuje tam autobus z centrum i ma on przystanek obok dworca kolejowego przy pętli autobusów. Poprosiliśmy więc o sprawdzenie godzin, okazało się, że kursują one dość często, bo co 75 minut (w sezonie). Bilety można kupić u kierowcy lub w budce obok stacji kolejowej (są oznaczenia). Warto je tam zakupić, gdyż w prawdzie cena jest taka sama (5€ w 1 str.) to można tam otrzymać bezpłatny plan San Marino, oraz kupić także bilety na powrót. Po zaopatrzeniu się w bilety i mapki poszliśmy na przystanek. Nasz autobus się spóźniał, a ludzi przybywało. Muszę zaznaczyć, że największym (i właściwie jedynym jaki zauważyłam) minusem Rimini jest duża liczba Rosjan… Są strasznie głośni, namolni i wręcz chamscy. Mieliśmy tego świetny przykład czekając właśnie na autobus. Gdy ten przyjechał prawie nas podeptali i staranowali! I po co, skoro kierowca zamknął drzwi, zadzwonił po drugi autobus i dopiero zaczął ich wpuszczać. Tak czy inaczej do drugiego też ledwo się zmieściliśmy, ale jechaliśmy! Droga trwa prawie godzinę ze względu na kręte uliczki i wysokości, ale widoki są przepiękne i zapierają dech w piersiach! Zawsze lubię podziwiać w takich okolicznościach mieszkańców, którzy takie widoki i atrakcje mają na co dzień, mnie sam widok parkowania przyprawia już o zawrót głowy.
San Marino to osobne państwo republikańskie położone na siedmiu wzgórzach. Jego korzenie sięgają początku IV wieku, kiedy to chrześcijanin św. Marinus osiadł na najwyższym ze wzgórz – Monte Titano, gdzie schronił się przed prześladowaniem panującego wówczas cesarza rzymskiego. Powierzchnia San Marino to zaledwie 61 km2. Jest bardzo małe, ale niezwykle urokliwe, wręcz bajkowe! Grzechem byłoby być tak blisko i tam nie pojechać.
Gdy dojechaliśmy do celu obok kursowała także kolejka wyglądająca jak z bajki, która za 3€ docierała niemal do samej góry San Marino.
Podzieliliśmy się więc, bo my z Mateuszem uwielbiamy chodzić pieszo. Właściwie mapa nie była nam bardzo potrzebna, wystarczyło tylko iść w górę podziwiając jednocześnie widok na piękną przyrodę. San Marino jest właściwie całe samo w sobie zabytkowe, pełno jest tu dawnych fortyfikacji i dawnych placów, czy domów oraz otaczają go dawne mury, wzdłuż których podąża się na szczyty. Droga w znacznej większości jest wybrukowana, wąska i ma wiele schodów, odradzam więc szpilki.
Po drodze mijamy wiele sklepów, najsłynniejsze są te z wyrobami ze skóry i perfumami, które można tu nabyć za bardzo przystępną cenę. Są tu też różne muzea m. in. wampirów, lub figur woskowych. Pierwsze miejsce, do którego dotarliśmy to kościół Chiesa di San Quirino, znacznie różniący się od większości kościołów, skromny, ale piękny. Dalej przeszliśmy przez Portanova do Placu św. Agaty (Piazza Sant’Agata) i okazałego kościoła św. Franciszka i Galerii Sztuki. Następnie skierowaliśmy się do głównej atrakcji, czyli Pierwszej Wieży (Primera Torre) zwanej też zamkiem lub twierdzą La Rocca o Guaita. Idzie się już coraz bardziej stromo w górę gdyż jest to najwyższe wzniesienie w San Marino – Monte Titano o wysokości 750m., widok jest przepiękny.
Przy zamku zaczyna się także rozległy park (Parco Naturale). Zamek można zwiedzać na zewnątrz i w środku, cena jednorazowego wejścia to 3-4,5€ . Można też kupić bilet łączony, który upoważnia do wejścia do 5 muzeów i jest ważny przez 10 dni (9-10,5€). My jednak nie wchodziliśmy bo kolejka była dość spora, a my mieliśmy jeszcze trochę do zobaczenia. Dalej udaliśmy się do Drugiej Wieży (Seconda Torre) czyli zamku La Cesta o Fratta, gdzie obecnie znajduje się Muzeum Starej Broni (Museo delle Armi Antiche).
Jest stąd przepiękny widok na Pierwszą Wieżę! Dalej droga była już niemal jak w górach i wiodła do Trzeciej Wieży (Teraza Torre zwanej Il Montale). To była już zwykła wieża, jednak zlokalizowana z dala od centrum w samym środku parku robiła wrażenie, jest ona zamknięta dla zwiedzających. Po zobaczeniu wszystkich trzech wież trochę zgłodnieliśmy, a gdy przechodziliśmy koło Pierwszej Wieży upatrzyliśmy sobie dwie restauracje, które miały przystępne ceny i piękny widok. Postanowiliśmy zjeść w tej bliżej wieży – La Capanna i bardzo ją polecamy! Zanim jednak dotarliśmy zatrzymałam się przy którymś z kolei stoisku z galanterią i wprost urzekł mnie jeden z portfeli. Powiedziałam do Mateusza, że ten błękitny mi się podoba, na co sprzedawca wyskoczył jak z pod ziemi i zaczął z nami rozmawiać po polsku! Świetnie mu to wychodziło, choć był rodowitym sanmaryńczykiem. Powiedział nam, że dziś San Marino gra z Anglią w piłkę nożną (to by tłumaczyło skąd się ich tu tyle wzięło , oblężyli wszystko, gdzie nalewano piwo i byli głośniejsi niż rozkapryszone dzieci…), powiedzieliśmy, że będziemy kibicować! Poubolewaliśmy nad tym, że Polska przegrała z Niemcami, na co Pan powiedział „no, kurcze pieczone!” Na portfel dał nam jeszcze rabat i pochwalił Polki. Bardzo miły sprzedawca, a poziom języka godny pochwały.
Dotarliśmy do restauracji gdzie cudem zajęliśmy stolik, było tam ciasno i gwarno, ale przepięknie. Jedliśmy oczywiście na zewnątrz, gdzie zachowana była oryginalna podłoga z kamieni i mieliśmy widok na zamek i miasto na dole. Za obiad, deser (nieziemskie tiramisu) i kawę zapłaciliśmy niespełna 25€, więc naprawdę warto się tam zatrzymać.
Po obiedzie ruszyliśmy na ciąg dalszy zwiedzania miasta. Doszliśmy do Bazyliki św. Maryna (Basilica di San Marino/ Basilica del Santo) jest ona poświęcona założycielowi kraju. Akurat przygotowywali się w niej do ślubu, niestety nie załapaliśmy się, by zobaczyć pannę młodą, przybył tylko pan młody. Bardzo żałowałam, bo mieli dekoracje w tym samym kolorze, czyli zainspirowanym pierwszym wyjazdem do Włoch i wizycie u Tiffaniego (tiffany blue).
Dalej udaliśmy się trochę w dół na Plac Wolności (Piazza della Liberta) z Ratuszem (Palazzo Pubblico), który jest jednocześnie siedzibą rządu. Przed budynkiem stali strażnicy, którzy chętnie pozowali do zdjęć.
Na placu stała także Statua Wolności. Tutaj też symbolicznie kończył się mur otaczający San Marino. Obok kursowała także kolejka linowa (teleferique), która dojeżdżała do Borgo Maggiore, gdzie znajduje się m. in. Sanktuarium (Santuario della Beata Vergine della Consolazione), teatr, Muzeum Historii Naturalnej i wiele innych, ale my już z kolejki nie korzystaliśmy, gdyż była do niej długa kolejka (do Borgo Magiorre kursowała także ciuchcia/ kolejka, która jechała na szczyt San Marino).
Przeszliśmy przez Porta della Rupe i wracaliśmy wzdłuż murów na autobus powrotny do Rimini. Gdy doszliśmy zostało jeszcze kilka minut do odjazdu, a już był przepełniony, jednak po kilku minutach na trasie został podstawiony dodatkowy autobus i wracaliśmy już komfortowo. Doczytaliśmy, że autobus dojeżdża do Marina Centro, czyli blisko hotelu, nie musieliśmy już więc przesiadać się na komunikację miejską. Wróciliśmy do hotelu na odpoczynek. Wieczorem poszliśmy tradycyjnie do Lorda Nelsona na kolację i na mecz, by kibicować San Marino. Niestety przegrali, ale są oni tak optymistycznymi ludźmi, że na pewno nie zmartwili się zbytnio porażką. Później przeszliśmy się trochę po Rimini, bo był to już ostatni wieczór tutaj. Nazajutrz przenosiliśmy się już do Bolonii.