- Eee, zadzwoniłem bo problem mam ... - Takie różne sprawy mi wyszły i raczej nie pojadę. - Jedźcie sami!, stwierdził Heniek i odłożył słuchawkę.
Tak to, mniej więcej, za sprawą Heńka zostaliśmy wraz z małżonką - globtroterami. (por. "globtroter" - osoba której celem podróży jest kraj bardziej odległy niż Czechy).
Japonia i Japończycy nigdy nie jawili mi się w specjalnie jasnych barwach. A to ponure knowania i zdrady na dworze Shoguna... A to niesympatyczne poczynania przy budowie mostu na rzece Kwai... Jeśli jeszcze dołożyć opowieści o maniakalnym oddaniu, z jakim mieszkańcy wysp zajmują się pracą, systematyczne trzęsienia ziemi, smog i ataki Godzilli - trudno nie zgodzić się z tym, że do Japonii nie ma się po co wybierać.
Wprawdzie wizerunek tego kraju trochę ocieplił nam Zygmunt, który tam przez parę lat mieszkał, ale skąd można być pewnym, że nie zmyślał? Zygmunt mówił, że Japończycy to wyjątkowo miła i przyjaźnie usposobiona nacja. Na dodatek, jak twierdził, wszyscy tam są bardzo pechowi. A wiadomo, że nikt tak nie budzi sympatii, jak ktoś kto ma gorzej niż my.
Na potwierdzenie swojej tezy o pechu Zygmunt przytoczył przeczytaną w lokalnej prasie historię: Dwa tygodnie temu straż przybrzeżna wyłowiła z morza kilku rozbitków. Od kilku dni dryfowali oni na skrawkach desek, jakie pozostały z ich kutra i wiele już nie brakowało, aby ten padół łez opuścili na zawsze. Pytani o przyczynę katastrofy - jednogłośnie twierdzili, że na ich łajbę spadła krowa. Dziennikarskie śledztwo uratowało ich od kary za niepoważne odnoszenie się do oficerów urzędu morskiego. Krowa została skradziona gdzieś pod Władywostokiem. Oszalałe ze strachu bydlątko, które nigdy wcześniej samolotem transportowym nie leciało - załoga Antonowa, cóż, wyrzuciła. Pech? No, ewidentnie - pech!
Przez myśl nam nie przeszło, żeby do Japonii jechać, dopóki nie wpadł do nas w odwiedziny Heniek, który do niejednego samolotu już wsiadał i z niejednym krajem się witał. - Wiecie, co? Mam znajomego pod Tokio a znajomy ma pokój do wynajęcia ale dla trzech osób. Sam nie pojadę. Co wy na to, może się wybierzecie? Namawiał, opowiadał, no i w końcu zachciało się nam oglądać Japonię.
Miesiąc później Heniek zadzwonił i powiedział, że kontakt ze znajomym coś mu się urwał. Zapytał też, czy nie mielibyśmy możliwości poszukania jakiejś kwatery.
Po jakimś czasie Heniek powierzył nam kupienie odpowiednich biletów na samolot, gdyż sam, jak twierdził, ma akurat okropny młyn w pracy a na to trzeba trochę czasu.
Ostatni telefon od Heńka zostawił nas na pastwę Aeroflotu, Japonii i Japończyków całkiem osamotnionych.Szeremietiewo na początku nas rozczarowało.
Tata w latach siedemdziesiątych opowiadał jak to leciał do Wołgogradu dzieląc miejsce z rozmownym Uzbekiem i dotrzymującą mu towarzystwa kozą. W Internecie też trochę ciekawych wspomnień można znaleźć, niestety, wszystko to "dawno i nieprawda".
Marmur, aluminium, szkło - piękny, nowoczesny i duży Terminal "D" ani trochę nie chciał różnić się od pięknych, nowoczesnych i dużych terminali w innych zakątkach świata. Oglądnęliśmy sklep z matrioszkami, poprzyglądali Rosjankom, zjedli barszczyk czerwony za 40 PLN. Potem, niestety, zaczęło wiać nudą.
I pewnie nie pozostałoby nam nic innego do roboty, tylko słuchać przez następne trzy godziny jakiegoś audiobooka - gdyby nie odbywający się wkoło nas ruch lotniczy.
Już po kwadransie obserwacji zorientowaliśmy się, że żaden, ale to dosłownie ŻADEN samolot nie odjeżdża spod tej bramki, pod którą miał pierwotnie na pasażerów czekać. Wyglądało to mniej więcej tak: Na wyświetlaczu przez godzinę można było przeczytać, że samolot do Sofii będzie przy bramce nr 26, do Teheranu nr 7 a do Pragi nr 10. Wszyscy podróżni rozsiadali się wygodnie, tam, gdzie wydawało się będą wsiadać i wydawało się, że już, już im się uda, a tu tymczasem tych z Teheranu przenosili do 10, tych z 10 do 26 a Sofia trafiała pod 10. Kto tylko usłyszał i zrozumiał komunikat, zrywał się na równe nogi i gonił na przepadłe, żeby się nie spóźnić. Zabawy było co niemiara, bo niektórym kierunkom bramkę zmieniali kilka razy a innym tylko raz, więc nie było wiadomo do ostatniej chwili - siadać czy nie. Wybieraliśmy sobie jakiś lot i zakładaliśmy się z żoną - ile razy zmienią im bramkę, ale trafić było trudno i z reguły nikt nie wygrywał.
My trafiliśmy na swoje miejsce za trzecim razem i była to bramka nr 6.
A sposób na ten bałagan jest przecież bardzo prosty: Gdy tylko przylecieliśmy do Moskwy, podszedłem do informacji przy trakcie tranzytowym i tam taka miła i ładna dziewczyna od razu powiedziała, że do Tokio to będzie spod szóstki, tam trzeba iść, choć na bilecie pisze inaczej a na tablicy podają jeszcze co innego.
Wystarczyłoby zatem zapytać się tej dziewczynki, co jak i gdzie a potem ogłosić i wszystko byłoby na swoim miejscu.
Boarding przebiegł sprawnie, kołowanie też ale na tym, niestety - koniec. Kapitan długo zmagał się się z lotkami, których mechanizmy podejrzanie zgrzytały, potem przez głośniki krótko oznajmił "samoliot nieisprawlen i sewodnia nikuda nie polietit" i kazał wysiadać.
W innych niż Aeroflot liniach byłby to chyba duży problem. Pewnie hotel, lot na drugi dzień, słowem - bieda. Rosjanie na taką okoliczność mają genialne rozwiązanie i naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego inni na to nie wpadli: Na lotnisku stoi pełno samolotów zapasowych.
Dali nam bilecik do restauracji, nasze bagaże przepakowali do zapasowego Airbusa i voila, jeszcze tylko zatankować i do Tokio! Wszystko zajęło niecałe dwie godziny a pewnie byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie musieli przynajmniej znowu dwa razy zmienić bramki.
Drobna trudność pojawiła się na koniec już na pokładzie. Airbus Airbusowi nierówny i okazało się, że ten zapasowy jest trochę krótszy, w związku z tym numery foteli widniejące na naszej karcie pokładowej tutaj nie występują. Stewardesa poradziła sobie z tym problemem bez mrugnięcia okiem.
Do Tokio dolecieliśmy szczęśliwie, jedzenie było dobre a obsługa miła.Żeby dojechać z Narity do Kioto trzeba najpierw dotrzeć do Tokio a potem się przesiąść. Lepszą od Tokio Station do przesiadania się stacją jest, będąca wcześniej po drodze, Shinagawa. Do Tokio można podróżować Narita Express (NEX) albo, w przypadku, gdy nie korzystamy z JRPass, zastosować wariant ekonomiczny i wsiąść do zwykłego pociągu.
Wsiadanie do pociągu jest bardzo łatwe - na peronach są narysowane kreski, na których trzeba stać i czekać. Jeżeli mamy do czynienia z pociągiem zwykłym, bez miejscówek - można sobie wybrać którąkolwiek linię. W przeciwnym razie trzeba zadbać, żeby była to kreska z takim samym numerkiem, jak na naszym bilecie. W każdym bądź razie drzwi wagonu ZAWSZE zatrzymają się wprost, przed naszym nosem, wystarczy tylko krok do przodu - i już jedziemy.
Informacje dla podróżnych w 90% są wyświetlane również w alfabecie łacińskim, a nawet jeżeli nie - to jest numer pociągu, taki jak na bilecie.
Wszystko wydawało się łatwe. Na tablicy pojawił się nasz numerek pociągu i strzałka wskazująca właściwy tor, ustawiliśmy się na linii z dokładnie takim samym oznaczeniem, jak na bilecie, pociąg podjechał. Po kwadransie jazdy przyszedł konduktor i okazało się, że jedziemy ale bynajmniej nie do Kioto.
Cóż, wsiadając trzeba było jeszcze spojrzeć na zegarek. Jeżeli mamy pociąg o godzinie np. 15.07 a tu coś podjechało o 15.04 to wcale nie znaczy, że nasz pociąg zjawił się kilka minut wcześniej, tylko, że to zupełnie inny kurs.
Podobno w ubiegłym roku suma niepunktualności wszystkich pociągów w kraju wynosiła trzy minuty. Nie wierzę.W związku z opóźnieniem samolotu, do Kioto dotarliśmy pod wieczór, zamiast zaplanowanego popołudnia.
Jak na razie wszystko szło całkiem dobrze.
Nawet za bardzo nie zdążyliśmy nigdzie zabłądzić: okazało się, że nasz właściwy pociąg póki co podążał po tym samym torze, trzy minuty za nami.
Wystarczyło zatem wysiąść w Jokohamie, postać na peronie trzy minuty właśnie, aż w miejscu drzwi którymi wysiedliśmy pojawiły się takie same drzwi ale od właściwego pociągu - i już.
Nie było żadnego smogu, nikt nie zmuszał nas do uczestnictwa w karaoke. Wydawało się, że już, już i będziemy w hotelu, gdy na stacji metra w Kioto stanęliśmy twarzą w twarz z MECHAGODZILLĄ:
Monstrum zastąpiło nam drogę. Wiedzieliśmy, że chce od nas pieniędzy za dowiezienie do stacji Karasuma. Szczegóły, w tym cena, były jednak nie do ustalenia - potwór mówił tylko po Japońsku.
Na szczęście, brzy bramkach dla wysiadających z metra był kantorek w którym urzędował konduktor. Jeżeli maszyna nie chciała kogoś wypuścić - szedł do lady i tam albo płacił za wypuszczenie albo przekonywał obsługę, że wypuszczenie mu się należy, tylko automat o tym nie wie.
Wyjaśnienie, że żadna bramka mi się nie zacięła, tylko, że nie umiem kupić biletu do stacji Karasuma, trochę czasu mi zajęło - konduktor nie znał ani słowa po angielsku. Gdy w końcu zakłopotanie na jego twarzy zmieniło się w szeroki uśmiech połączony z głośnym "Aaaaaaaaaaaa....." stała za mną spora kolejka interesantów. Pan, ukłonił się, zamknął kantorek, coś powiedział do kolejki, cała kolejka też się ukłoniła w moją stronę. To ja też się ukłoniłem. Gdy wróciliśmy po pertraktacjach z Mechagodzillą, kolejka cierpliwie czekała, znów się ukłoniła. To i ja się ukłoniłem. Można było iść do metra.
Tak na serio: Bilety do metra można kupować tylko w automatach. Ich obsługa jest bardzo prosta, trzeba włożyć banknot do pasującego otworu i na ekranie dotykowym wybrać kwotę do zapłaty. Jeżeli nie wiemy jaką - najlepiej najniższą. Ewentualną niedopłatę wyrównamy gotówką przy wysiadaniu. Mechagodzilla ze zdjęcia, to bardziej zaawansowana wersja automatu. Najczęściej są one nieco prostsze, lecz nie przyjmują dużych nominałów. Pan na dworcu w Kioto pomógł mi poszukać maszynki do rozmieniania pieniędzy.
Od stacji Karasuma do hotelu Oaks, gdzie mieliśmy spędzić najbliższy tydzień było tylko kilkaset metrów i wydawało się, że nic już nie jest w stanie nas zaskoczyć.
Przekonanie, że gaijin może sobie tak po prostu chodzić po ulicy trzeba było poddać rewizji ...Bardzo dziękuję za zachętę.
:P Zrobiłem sobie przerwę, ale wracam do pracy.
========================
Hotel Oaks okazał się normalnym hotelem. Recepcjonista mówił po angielsku, nikt nam nie kazał spać w szufladzie - te były w oddzielnym korytarzu, pokój rozmiarami nie grzeszył ale nawet po wniesieniu walizki do środka - drzwi dało się domknąć.
I już, już wydawało się, że po 24 godzinach jazdy, teraz to już tylko będziemy odpoczywać.
Po kwadransie starań udało nam się zgasić światło na korytarzu i zaświecić nad łóżkiem. Natomiast tajemnica sterowania światłem w łazience pozostała tajemnicą do końca pobytu w Kioto - latarka i młotek umocowane do ściany obok łóżka okazały się fałszywym tropem.
Ciekawą zagadkę stanowił też elektryczny czajnik, który za nic nie chciał zagotować wody na herbatę, a na dodatek nie można było wydobyć z niego wody.
Największy niepokój wywoływał jednak grający sedes:
Oznaczenia na jego pokrętle i przyciskach wyglądały dość tajemniczo i strach było, czy nie zechce on zrobić jakiejś krzywdy.
Po dwóch dniach rzeczywistość dała się oswoić (poza światłem w łazience, oczywiście). Czajnik, jak się w końcu domyśliliśmy, służył do parzenia zielonej herbaty, a ta jak wiadomo, wrzątku nie lubi. Do wylewania wody z kolei służył specjalny guzik. Kibelek metodą prób i błędów udało się przeprogramować i zamiast grać zaczął wydawać odgłosy przyrody. Na dodatek nie był agresywny i nawet przed powrotem do domu zaczęliśmy się zastanawiać, czy takiego sprzętu agd sobie nie sprawić. Latarka i młotek, cóż łatwo się domyślić - wyposażenie "pod ręką" na wypadek klęski żywiołowej.
Oddzielną misją, ale to już na drugi dzień, było wypracowanie sobie metody zdobywania pożywienia.
Jak należy się spodziewać, najłatwiejszy ale zarazem i najdroższy sposób - to hotelowa restauracja. Głodni byliśmy jednak przeogromnie i na początek zdecydowaliśmy się właśnie na ten wariant dla potentatów. Tragedii finansowej nie było, coś takiego:
kosztowało mniej więcej równowartość 30 PLN.
W ogóle, okazało się, że z jedzeniem nie ma tu żadnego ale to żadnego problemu. Koszty utrzymania pod tym względem, wbrew temu, co można przeczytać w Internecie, są znacznie mniejsze niż w większości krajów w Europie, zachodniej zwłaszcza.
Jeżeli idzie natomiast o dostępność - małych lokali gastronomicznych jest co niemiara. Rządzą nimi następujące zasady: * w miejscach turystycznych po godzinie 17 trudno znaleźć cokolwiek czynnego * w dzielnicach mieszkalnych - na odwrót * w dzielnicach biurowych i handlowych - JEST DROGO Jeżeli koniec końców zostaniemy jednak z pustym żołądkiem - są jeszcze sklepy kombini, na przykład Family Mart:
Sklep jest czynny bez przerwy, oprócz artykułów na regałach są gotowe kanapki, kawa, herbata, mniej więcej tak, jak u nas na stacjach Orlen. Oprócz tego mają garnek z gorącą zupą, kuchenki mikrofalowe do podgrzania gotowego dania, które można sobie wybrać na półce oraz takie różne upieczone "coś" nabite na patyczek jak szaszłyk.
Jeśli ktoś lubi śniadanka w stylu hiszpańskim, to często widuje się małe piekarnie z drożdżówkami i ciastkami. Z reguły mają też w środku parę stolików i kawę.
Bez problemu znajdziemy też miejsce z prawie tradycyjnym dla Polaka jedzeniem. Jedyna różnica - zamiast pieczywa: ryż. Standard knajpki wygląda mniej więcej tak:
Można sobie wybrać stolik do siedzenia w butach albo inny - bez butów.
Posiłek, jak wyżej, to wydatek ok 700Y, czyli mniej więcej 25 zł.
Menu najczęściej jest napisane wyłącznie po japońsku. Nie trzeba się tym jednak zupełnie przejmować, bo tam, gdzie jest ono przetłumaczone, też niekoniecznie będziemy wiedzieli, co zamawiamy:
Tutaj zamówiliśmy sobie daibutsu yaki, wyglądało znajomo, jak pizza. Okazało się plackiem uformowanym z makaronu, z owocami morza i warzywami.
Dużą pomocą są atrapy jedzenia wystawione w oknach barów i restauracji:
Dzięki nim dowiemy się, ile mniej więcej obiad będzie nas kosztował i ile tego jedzenia na talerzu zobaczymy. Ale to, czy będziemy spożywali rybę, wieprzowinę czy jeszcze coś innego pozostanie tajemnicą, której czasem nie da się rozwikłać nawet wtedy, gdy już będziemy zbierać się od stołu. Na pocieszenie mogę tylko stwierdzić, że nie zdarzyło mi się, żeby coś było niesmaczne.
Jedyny kulinarny kłopot, na jaki kiedyś trafiliśmy - to nożyczki. Zostały podane na oddzielnym talerzyku obok zwykłych pałeczek do ryżu. Po co?Konsumowanie półsurowego jajka, marynowanego imbiru i miski ryżu przy pomocy dwóch pałeczek okazało się bardzo fajną zabawą. A przede wszystkim - odwlekało moment, kiedy trzeba będzie w końcu wystawić głowę za próg, skądinąd dającego poczucie bezpieczeństwa - hotelu.
Straszny ten moment nieodwołanie jednak musiał nadejść.
Jeżeli wybrać się, dajmy na to do Barcelony, to żeby było ciekawie, to trzeba pojechać w jakieś ciekawe miejsce. Okazało się, że w Japonii jest inaczej. Wystarczy wyjść na ulicę - i od razu jest ciekawie.
Samochody, na przykład robią chyba w tej samej fabryce, co lodówki. Dokładają tylko malutkie kółeczka i szyby.
Jeżeli jednak ktoś nie może sobie poradzić z nadmiarem twórczej inwencji lub poczucia indywidualizmu, powstaje takie coś:
albo takie:
A na koniec, trzeba autko gdzieś postawić:
Miasto wcale nowocześnie nie wygląda. Zabudowa, nawet blisko centrum jest, na oko, dość rozdrypowa i wcale nie ma się wrażenia, że oto oglądamy jeden z najbogatszych i najbardziej zaawansowanych technologicznie krajów na świecie.
Choć, przepraszam, jeżeli idzie o nowoczesność - to jest coś niezwykłego, czego nie ma u nas. Automaty. Na każdym kroku stoją maszynki do sprzedaży różnych przydatnych rzeczy. Jeżeli chce się nam na przykład pić, to bez względu, czy stoimy na ulicy w mieście, czy gdzieś na łonie natury - na pewno gdzieś obok nas będzie automat, który nam sprzeda jakiś napój.
Obsługując taką maszynę trzeba postępować zachowując największą ostrożność. Bardzo łatwo, niechcący, kupić sobie coś takiego:
Jest to herbatka z przepalonego ryżu. Bleeeeee...... Jej producenci są bardzo sprytni i pakują ją do różnych buteleczek, więc niełatwo się połapać.
Pierwsze miejsce na liście ciekawych urządzeń przyznałbym jednak, napotkanej na stacji tokijskiego metra: maszynie do czyszczenia okularów.Zabraliśmy się zatem za zwiedzanie Kioto.
Wiadomo było, że łatwo nie będzie.
Wprawdzie małżonka przed wyjazdem dokładnie opracowała co i kiedy oglądać. Zdążyła też ogarnąć historię - i dzięki temu wiedzieliśmy która dynastia wymordowała którą. Niestety, takie pojęcia jak lewo, prawo, północ, południe i tym podobne, to obszary abstrakcji, które w tym wypadku jakoś nie mogą połączyć się z wiedzą historyczną.
Ja, z kolei, tych nazw i miejsc przyswoić za nic nie mogłem. Co z tego, że bez kłopotu opracowałem plan dojazdu do zabytku, który wskazała żona, jak na koniec zapominałem, gdzie to mamy jechać?! W dużej mierze winę ponoszą tutaj Japończycy, którzy, na przykład, jedną świątynię nazwali Kinkakuji a drugą Ginkakuji, i to na dodatek - każda z nich na przeciwległym krańcu miasta.
Na szczęście, szybko okazało się, że nazwy tak naprawdę są po polsku a Japończycy tylko trochę je zniekształcili. Zaczęliśmy od intrygująco nazwanego buddyjskiego przybytku w północnej części Kioto. Świątynia DajKotku, albo jak wolą Japończycy: Daitokuji została opisana w jakimś przewodniku małymi literkami. Dzięki temu inni, którzy robili kolejne przewodniki metodą kopiuj-wklej, całkiem o niej zapomnieli - i turystów spoza Japonii prawie wcale tu nie ma. Jest cicho, spokojnie, można do woli chłonąć ducha Japonii.
Po Kioto najwygodniej podróżować autobusem miejskim. Jednorazowych biletów nie ma - wysiadając należy wrzucić 210Y do skarbonki, obok kierowcy. Jeżeli nie mamy drobnych - żaden problem. W autobusie jest automat do rozmieniania pieniędzy. Nie trzeba w nim nic naciskać ani wybierać. Do otworu wrzucamy monetę lub banknot a z drugiej strony wylatuje drobny bilon. Jeżeli trafi się jakaś sierota, która przypomniała sobie o płaceniu, gdy autobus stoi już na przystanku, nikt się nie denerwuje i wszyscy cierpliwie czekają, aż nieszczęśnik zdąży się ogarnąć. Na dodatek, jakimś cudem, przy tym systemie - autobusy są punktualne.
Zdecydowanie korzystniej jest nabyć bilet dzienny. Kosztuje on 500Y i można z nim jeździć ile i gdzie się chce. Wysiadając kartonik pokazujemy kierowcy.Serio?! Zdradź gdzie! Czyli pewnie jednak będziemy mieli drugą Japonię
:lol: Chciałbym opisać całą trasę po kolei. Po ogólnych dygresjach transportowo-kulinarnych, mamy pierwszy dzień w Kioto.
==============================
Niekoniecznie jednak trzeba zaraz z tych autobusów korzystać. Z DajKotku do KryśkaKłuje (w tłumaczeniu: Kinkakuji) jest niewiele ponad dwa kilometry, więc warto się przespacerować i zobaczyć nie tylko turystyczne miejsca.
Co by nie mówić na temat ładu architektonicznego, trzeba zauważyć, że nawet w najciemniejszym i najbardziej ukrytym zaułku - jest niewiarygodnie CZYSTO.
Kinkakuji w przeciwieństwie do Daitoku w przewodnikach została najwidoczniej opisana dużym i dodatkowo wytłuszczonym drukiem, bo zwiedzających tutaj mrowie. O spokojnym podziwianiu harmonii przyrody i złotej budowli mowy nawet nie ma.
W tłumie kłębiącym się wokół zabytków dominują dzieci w szkolnych mundurkach. Gaijins stanowią dla nich atrakcję i co chwilę któreś podchodzi i próbuje zamienić parę słów. Gdy dowiadują się, że w Polsce mówi się po polsku, okazują współczucie, stwierdzając, że mamy ten sam problem co i Japończycy - żeby dogadać się z kimś w świecie musimy uczyć się angielskiego. Pytają, czy się nam u nich podoba i na słowa pochwał sprawiają wrażenie zadowolonych.
Myśleliśmy, że to jakiś dzień ucznia, święto wiosny albo coś w tym rodzaju, dającego pretekst do wysłania dziatwy na wycieczki szkolne. Ale nie. Tak było za każdym razem, gdy tylko znaleźliśmy się w jakimś znanym miejscu. Wyjątek stanowiła chyba tylko okolica herbaciarni Ichiriko. Tam jednak trafiliśmy późnym wieczorem i może dzieci poszły już spać.
Zanim przerzuciliśmy się z północno-zachodniego Kioto do centrum, gdzie rzeczona herbaciarnia od paru setek lat funkcjonuje, dokonaliśmy dwóch dzieł: - zabłądziliśmy - kupiliśmy drożdżówkę Z zabłądzeniem nie było żadnego problemu - bardzo często to robimy i mamy wprawę, wystarczy tylko skręcić w tą stronę, o której się myśli, że jest dobra a ona nie jest. Dzięki zabłądzeniu trafiliśmy do funkcjonującego chramu Shinto i mogliśmy poprzyglądać się wiernym. W większym zakresie też wykorzystaliśmy dzienny bilet autobusowy, co w pewnym stopniu może stanowić źródło satysfakcji.
A co ma być specjalnego w kupowaniu drożdżówki?! Też nam się wydawało - że nic. Jesteś głodny, wchodzisz do sklepu, dajesz drobniaki a w zamian dostajesz bułkę, jak masz szczęście - to z jagodami. Po wymianie ukłonów z panią, która postanowiła zapakować drożdżówkę jak prezent, przyszła kolej na kasjerkę. Ta sprawiała wrażenie, jakby nic nie mogło sprawić jej większej przyjemności, niż wydawanie nam reszty. Kiedy w końcu ruszyliśmy z bułką do wyjścia, ekspedientka wybiegła zza lady, złapała za klamkę, otworzyła szeroko drzwi i znów zaczęła się kłaniać. Sklep został już hen, hen za nami a ona jeszcze ciągle stała w progu i na przemian - to kłaniała się, to machała na pożegnanie. - Patrzy się jeszcze na nas?!, spytała Ela. - Nie? - Uff. No to dawaj, rozwijaj i jemy.
Oprócz miejsc, które trzeba odwiedzić za dnia, bo później są zamknięte, są też w Kioto takie, gdzie można albo nawet trzeba wybrać się z wieczora. Pół kilometra od Gion, gdzie znajduje się wspomniana herbaciarnia, jest Yasaka Shrine. Zdarzyło mi się tu zajrzeć później i za dnia ale to nocny spacer zapadł w pamięć:
Herbaciarnia Ichiriki nie wygląda specjalnie interesująco. Ba, można powiedzieć, że wcale nie wygląda i można przejść obok, wcale jej nie zauważając.
Miejsce jest jednak warte odwiedzin z dwóch powodów. Pierwszy: tutaj niejednokrotnie rozgrywała się historia. Prowadzone tu spotkania dyplomatów, przemysłowców i innych wielkich tego świata okazywały się brzemienne w skutkach, często nie tylko dla Japonii.
Drugi: możemy zobaczyć i spotkać w okolicy Ichiriki niepodrabiane gejsze.
Jest późny wieczór, wokół herbaciarni panuje naprawdę spory ruch. Co chwilę z czarnych Toyot w czarnych garniturach wysiadają poważnie wyglądający panowie. Jedni dopiero co - przyjeżdżają, inni z kolei, już już nieco rozluźnieni i mniej poważni, w towarzystwie pań, wsiadają do czarnych Toyot albo udają się gdzieś pieszo. Co chwilę jakaś "na razie" albo "już" samotna gejsza przemyka szybkim krokiem, stukając sabotami i dźwięcząc przyczepionymi do kimona dzwonkami. Można stać, patrzeć i patrzeć ...
Panie unikają obiektywu, dlatego uważamy, za szczęście, że jedna z nich, sądząc po stroju, raczej maiko a nie geiko, zechciała nam pozować.
Gion:
Zatem, jeszcze krótko i na temat, dla tych, którzy nie lubią czytać dyrdymałów a szukają planu podróży, na pierwszy dzień w Kioto, proponuję:
* północno-zachodnią część miasta w ciągu dnia, w tym: * Daitokuji-ji, bo ładnie, bo spokój i cisza, można wczuć się w "klimat" * Ginkakuji-ji, bo spektakularnie, bo słynne miejsce, bo tłum zwiedzających, ale ten tłum też jest, zwłaszcza przy pierwszym pobycie w Japonii - swego rodzaju atrakcją * inne świątynie w okolicy, w miarę sił, zapału i możliwości * wieczorem centrum miasta, w tym koniecznie: * Yasaka Shrine, bo piękne oświetlenie, bo spokój, bo można spotkać jeszcze autentycznie modlących się ludzi * Gion, bo - napisałem we wcześniejszym poście * Po mieście najwygodniej poruszać się autobusem, bilet dzienny można kupić w recepcji hotelu albo w sklepie kombini.
=========================================
Na drugi dzień zaplanowaliśmy Hiroshimę. Żeby tam dojechać i bez problemu wrócić trzeba zawczasu, na przykład dzień wcześniej, wybrać się na dworzec kolejowy i poprosić o miejscówkę.
W drogę wybraliśmy się najwcześniej, jak się tylko dało. Do Hiroshimy jest kilkaset kilometrów i nawet jeżeli Shinkansen powiezie nas 270 km/h, to żeby był czas na zwiedzanie - trzeba wstać rano. Komunikacja miejska nie dość, że wcześnie kończy pracę to na dodatek też długo śpi. Przed siódmą autobusów tyle co na lekarstwo. Trzeba skorzystać z metra, które zaczyna jeździć około piątej.
Nie ma też mowy, żeby z rana był otwarty jakiś bar lub kafeteria. Jeżeli zachciewa nam się śniadania - można odwiedzić 24-godzinny sklep kombini, gdzie są i kanapki kawa. Gdy jednak wybieramy się w podróż, znacznie lepszy będzie japoński wynalazek: BENTO.
Bento kupuje się w sklepach z bento:
Kiedy tylko znajdziemy się w pociągu i zajmiemy swój fotel, od razu zobaczymy, że wszyscy wkoło nas pracują.
Nie wypada tak po prostu - siedzieć.
Do wyboru mamy zajęcia w kilku kategoriach:
* Banalne (tablet, laptop, smartfon + jakaś bardzo ciekawa gra, widziałem np. tytuł "girls und tanks") * Rozwijające (książka, tutaj kartki przewracają od tyłu, to znaczy od przodu, tylko u nich przód jest tam, gdzie u nas tył, notatki z uczelni itd. itp.) * Odjechane (np. całkiem spora ilość pań wyciąga dość spore walizy wypełnione kosmetykami i robi sobie albo koleżance fryzurę i makijaż) * Przyjemne - BENTO
Instrukcja użytkowania bento jest prosta:
Jeżeli bento jest dość duże, ani się obejrzymy - i już Hiroshima. Potem przesiadka do pociągu podmiejskiego, w kierunku przystani promowej. Główną atrakcją miasta jest wyspa Miyajima i ją, oprócz Parku Pokoju zaplanowaliśmy odwiedzić. Na prom nie trzeba kupować biletów - jest obsługiwany przez Japan Rail, więc JR Pass stanowi przepustkę.
Dzięki:) Wobec tego będę sobie dalej pozwalał na większe gadulstwo a od czasu do czasu zrobię podsumowanie, na wszelki wypadek.
=========================================
Miyajima od stuleci jest święta - a to oznacza różne restrykcje. Między innymi obowiązuje tu zakaz umierania. Jeżeli ktoś nie dostosuje się do tego jasno i wyraźnie sformułowanego przepisu - kłopotu wszyscy pozostali mają co niemiara. Trzeba odprawiać specjalne ceremonie - śpiewy, kadzidła i takie tam.
Do niedawna nie wolno było też pierwszemu lepszemu śmiertelnikowi na wyspie postawić nogi. Stąd wziął się, podobno najpiękniejszy, widok w Japonii: pomarańczowa tori stojąca po kolana w wodzie (o ile nie ma odpływu).
Każdy, kto kiedyś chciał się do świętości zbliżyć, mógł sobie pod tą bramą przepłynąć i od razu czuł się prawie tak, jak gdyby swoje niegodne stopy na wyspie jednak postawił.
Dzisiaj ten zakaz już nie obowiązuje i chyba wszyscy próbują nadrobić wiekowe zaległości w odwiedzaniu wyspy. Jak już wcześniej wspominałem, miejsca turystyczne są zdominowane przez dzieci.
Grupy i grupki szkolne, każda z przewodnikiem uzbrojonym w chorągiewkę, grzecznie i w uporządkowanym szyku, jedna za drugą zdążają w stronę Itsukushima Shrine. To wizytówka Miyajimy.
Postanowiliśmy zostawić Itsukushima Shrine na później, kiedy zapał zwiedzania w tłumie trochę opadnie. Obeszliśmy ją od tyłu, potem uliczkami miasteczka, pod górkę - w stronę Kobo Daishi Temple. Parę kroków w bok i zrobiło się całkiem spokojnie i prawie pusto.
O buddyjskiej świątyni przewodnik specjalnie wiele nie pisał, ot, że jest. A tu - niespodzianka! Do Kobo Daishi trzeba zajrzeć KO-NIECZ-NIE! Pięknie wkomponowana w skalisty, stromy stok góry. Między tradycyjnie drewnianymi pawilonami niekończące się kręte, kamienne schodki. Niezliczone posążki Jiso, długie szeregi z wizerunkami bogini Canon, dzwony, kadzidełka, młynki z buddyjskimi sutrami i do tego - widok na morze. Co więcej trzeba?
Nad wyspą wznosi się góra: Mt.Misen. Wyspa jest święta, więc góra też, może nawet jeszcze bardziej, bo sięga wysoko. Pod jej szczyt można dostać się kolejką linową albo pieszo. Szlak wiodący w górę zaczynał się akurat właśnie obok Kobo Daishi a ustawiona tabliczka obiecywała, że dotrzemy tam za 2.5 godziny.
Skusiliśmy się będąc zupełnie nieświadomym, że czas ten najprawdopodobniej został ustalony przez japońską ekipę olimpijską dodatkowo wspomaganą jakimiś dopalaczami. Wspinaczka zajęła nam dobrze ponad trzy godziny, przyczyniając się do radykalnego obniżenia samooceny, zwiększenia posiadanej ilości kompleksów oraz zmniejszenia wartości użytkowej nóg, prawej zwłaszcza.
Widoki jednak były przyjemne. To, że nikogo po drodze nie spotkaliśmy trochę niepokoiło ale w końcu szczyt się pojawił.
Pognębieni niedostatkiem kondycji, na dół wybraliśmy się już kolejką linową - jej stacja jakieś pół godziny drogi od szczytu. Potem, już w hotelu ustaliliśmy, że Mt.Misen to 535 m n.p.m a przecież właśnie od poziomu morza wejście się zaczyna. To więcej niż z Wołosatego na Tarnicę - trochę nas to pokrzepiło.Do Itsukushima Shrine dotarliśmy niecałą godzinę przed zamknięciem. Zgodnie z oczekiwaniem - ruch turystyczny już prawie zamarł. Teraz po uliczkach szwędrały się tylko oswojone jelonki/sarenki/daniele? (zoolog ze mnie żaden - stworzenia były płowe miały po cztery nogi i nie bodły ani nie gryzły).
Szkoda było trochę, że przypływ dopiero się zaczynał. Świątynia na palach, w wodzie wyglądałaby w popołudniowym słońcu jeszcze fajniej - ale i tak nie było co narzekać.
Szeremietiewo na początku nas rozczarowało.Tata w latach siedemdziesiątych opowiadał jak to leciał do Wołgogradudzieląc miejsce z rozmownym Uzbekiem i dotrzymującą mu towarzystwa kozą.W Internecie też trochę ciekawych wspomnień można znaleźć, niestety,wszystko to "dawno i nieprawda".Marmur, aluminium, szkło - piękny, nowoczesny i duży Terminal "D" ani trochęnie chciał różnić się od pięknych, nowoczesnych i dużych terminali w innychzakątkach świata.Oglądnęliśmy sklep z matrioszkami, poprzyglądali Rosjankom, zjedli barszczykczerwony za 40 PLN.Potem, niestety, zaczęło wiać nudą.I pewnie nie pozostałoby nam nic innego do roboty, tylko słuchać przez następnetrzy godziny jakiegoś audiobooka - gdyby nie odbywający się wkoło nas ruch lotniczy.Już po kwadransie obserwacji zorientowaliśmy się, że żaden, ale to dosłownie ŻADENsamolot nie odjeżdża spod tej bramki, pod którą miał pierwotnie na pasażerów czekać.Wyglądało to mniej więcej tak: Na wyświetlaczu przez godzinę można było przeczytać, że samolot do Sofii będzie przybramce nr 26, do Teheranu nr 7 a do Pragi nr 10.Wszyscy podróżni rozsiadali się wygodnie, tam, gdzie wydawało się będą wsiadaći wydawało się, że już, już im się uda, a tu tymczasem tych z Teheranu przenosili do10, tych z 10 do 26 a Sofia trafiała pod 10.Kto tylko usłyszał i zrozumiał komunikat, zrywał się na równe nogi i gonił na przepadłe,żeby się nie spóźnić.Zabawy było co niemiara, bo niektórym kierunkom bramkę zmieniali kilka razy a innym tylkoraz, więc nie było wiadomo do ostatniej chwili - siadać czy nie.Wybieraliśmy sobie jakiś lot i zakładaliśmy się z żoną - ile razy zmienią im bramkę, ale trafićbyło trudno i z reguły nikt nie wygrywał.My trafiliśmy na swoje miejsce za trzecim razem i była to bramka nr 6.A sposób na ten bałagan jest przecież bardzo prosty:Gdy tylko przylecieliśmy do Moskwy, podszedłem do informacji przy trakcie tranzytowymi tam taka miła i ładna dziewczyna od razu powiedziała, że do Tokio to będzie spod szóstki,tam trzeba iść, choć na bilecie pisze inaczej a na tablicy podają jeszcze co innego.Wystarczyłoby zatem zapytać się tej dziewczynki, co jak i gdzie a potem ogłosići wszystko byłoby na swoim miejscu.Boarding przebiegł sprawnie, kołowanie też ale na tym, niestety - koniec.Kapitan długo zmagał się się z lotkami, których mechanizmy podejrzanie zgrzytały, potemprzez głośniki krótko oznajmił "samoliot nieisprawlen i sewodnia nikuda nie polietit" i kazał wysiadać.W innych niż Aeroflot liniach byłby to chyba duży problem. Pewnie hotel, lot na drugi dzień, słowem - bieda.Rosjanie na taką okoliczność mają genialne rozwiązanie i naprawdę nie mam pojęcia,dlaczego inni na to nie wpadli:Na lotnisku stoi pełno samolotów zapasowych.Dali nam bilecik do restauracji, nasze bagaże przepakowali do zapasowego Airbusai voila, jeszcze tylko zatankować i do Tokio!Wszystko zajęło niecałe dwie godziny a pewnie byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie musieliprzynajmniej znowu dwa razy zmienić bramki.Drobna trudność pojawiła się na koniec już na pokładzie.Airbus Airbusowi nierówny i okazało się, że ten zapasowy jest trochę krótszy,w związku z tym numery foteli widniejące na naszej karcie pokładowej tutaj nie występują.Stewardesa poradziła sobie z tym problemem bez mrugnięcia okiem.Do Tokio dolecieliśmy szczęśliwie, jedzenie było dobre a obsługa miła.
Pani strzeliła oczkiem w prawo, potem w lewo, upatrzyła dwa wolnefotele i zaprosiła do ich zajęcia.Jako upgrade wręczyła uśmiech.Gdy się zjawili amatorzy z biletami na te same miejsca, pani powtórzyła manewr:strzeliła oczkiem w prawo, potem w lewo, upatrzyła inne dwa wolnefotele ...i tak dalej, i tak dalej ...Chyba nikt nie znalazł się za burtą, bo jeszcze trochę wolnego miejsca zostało.
:)
Pewnie wszyscy to wiedzą ale dla zasady wspomnę, że gaijin wybierającysię do krainy Casio, Sony i Hondy w pierwszej kolejności podejmujestrategiczną, brzemienną w skutki decyzję, wybierając pomiędzy:* nie kupować JRPass* kupić na tydzień* kupić na tygodnie dwaJest też jeszcze jedna możliwość - kupować bilety kolejowe na miejscu,w miarę potrzeb, ale to opcja dla najodważniejszych, do których nie należymy,więc nawet nie braliśmy jej pod uwagę.Żeby nie przesadzać w którąkolwiek stronę, wybraliśmy wariant środkowy, czyli tydzień.Bilet a dokładniej rzecz biorąc - voucher na bilet kurier przyniósł do domu.Teraz na lotnisku w Tokio musieliśmy wymienić go na bilet prawdziwy.Dworzec kolejowy jest połączony z terminalem, zaraz za drzwiami wyjściowymijest duża strzałka: JR->>, ruchome schody i zabłądzić się nie da.Ze znalezieniem punktu, w którym są obsługiwane JRPassy też nie ma większychproblemów.Wprawdzie na dworcu jest sporo miejsc, które mogą być podejrzane o to, żeto właśnie tam dostaniemy bilet ale w ich oknach lub drzwiach są umieszczonenapisy: "WE DON'T EXCHANGE JRPASS".Wystarczy zatem tylko poszukać szyby, gdzie takiego napisu nie ma.Biuro zajmujące się voucherami jest dość duże, zostało opatrzone odpowiednio wielkim szyldem "TICKETS".Całe jego wnętrze wypełniała kilkakrotnie zawinięta kolejka gaijinów,którzy tak jak i my chcieli dostać bilet na pociąg.Ogonek posuwał się dość opieszale ale czas się wcale nie dłużył -każdy dostał składaną tekturkę z różnymi rubryczkami i mógł ją sobiewypełniać.Trzeba było to robić powoli, bo wzdłuż kolejki chodził pan, który, gdytylko zobaczył, że ktoś skończył, podchodził, żeby sprawdzić, mówił,że źle, dawał nową tekturkę i trzeba było pisać od nowa.Pani przy ladzie zabrała nasz przywieziony z Polski JRPass, sprawdziła paszporty, na tekturce poprawiła wszystko, co źle napisaliśmy a co udało się ukryć przed panem z kolejki, a na koniec przystawiła mnóstwo fajnych pieczątek.Potem wytłumaczyła, że nasza tekturka to jest dopiero właściwy JRPassale bynajmniej jeszcze nie bilet, tylko dokument uprawniający do otrzymania biletu.Zapytała, czy wobec tego chcemy gdzieś jechać, bo teraz to już do biletuprawo mamy.Chcieliśmy od razu pojechać do Kioto.
Kiedy wystawiliśmy głowy spod ziemi, na górze zdążył już zapanować zmrok.Ale pora była jeszcze niezbyt późna więc ruch na ulicy i chodniku pozostawał w pełnymrozkwicie.Hotel Oaks był przy Karasuma Dori, my też, więc pozostało ustalić, czy kierować się w lewo czy w prawo.Wkrótce zaczęło do nas docierać, że tylko pełne skupienie i samokontrola dają gwarancję dotarcia do celu.Idąc chodnikiem nie wolno rozglądać się na boki, raczej nie należy się też zatrzymywać.Trzeba pracować nad mimiką - absolutnie nie wolno sobie pozwolić na wyraz niepewności na twarzy,ślady zawahania lub bezradości.A broń Panie Boże - zatrzymać się i zabrać za studiowanie wyciągniętej z plecaka mapki.Najmniejsze nawet odstępstwo od wymienionych zasad spowoduje, że natychmiast ktoś do nas podejdzie,żeby nam pomagać.A gdy nie będzie umiał, bo na przykład kompletnie nie rozumie co do niego mówimy ani my tego co on mówido nas - pomagający nie spocznie, nim nie znajdzie kogoś, kto będzie w stanie misję pomocy wesprzeć.Tak to poznaliśmy Naoki.Naoki wybrał się z narzeczoną na karaoke ale zamiast tego postanowił zaprowadzić nas do Hotelu Oaks.Zrobili zwrot o 180 stopni i eskortowali nas pod same drzwi.W sumie to się nam nawet udało, bo po wyjściu z metra, mieliśmy póść w prawo.I poszliśmy, tylko, że w to drugie prawo.
Drogi kolego, TikTaku. Ależ bardzo prosimy, żebyś zamieszczał jak najwięcej swoich subiektywnych wrażeń i obserwacji. Dzięki temu czyta się znakomicie. Pozdro;-)
Wspaniała relacja i ciekawe zdjęcia. Idealnie się czyta do filiżanki zielonej herbaty.PS Światowa kariera starojapońskiej legendy o nagrodzie za złożenie tysiąca żurawi zaczęła się od książki Karola Brucknera "Sadako chce żyć" (o losach tej dzielnej małej damy: https://en.m.wikipedia.org/wiki/Sadako_Sasaki). Na marginesie: fajna lektura, nie tylko dla dziewczynek.
@TikTak czytam tę relację i coraz częściej pragnę drugiej Japonii - tej widzianej Twoimi oczami. Nie ze względu na modną parasolkę
:-) , ale tę dbałość o wspólne dobro i "test bojowy" przyszłych reprezentantów narodu (dowolnej opcji). Przyszło mi do głowy parę pomysłów na dostosowanie takiego sprawdzianu do naszego podwórka.
:twisted: Inspirujesz!
Nie mam żony, a Higashiyama też mi się podoba.
:-)Co do marynarek - wyobraziłam sobie raczej pomoc przy żniwach, karmieniu dzieci, szukaniu pracy czy rozliczaniu podatków. Choć kubeł zimnej wody lepszy jest niż nic.
;-)
@TikTak - z pełna odpowiedzialnością za swoje słowa powiem, że dla mnie jesteś niekwestionowanym królem relacji na forum
:) Oprócz tego, że są doskonałymi poradnikami „jak to zrobić”, oprócz tego, że potrafisz ustrzec się przed efektem Pollyanny to Twoje relacje są zabawne i bardzo plastyczne. Wyobraźnia pracuje i widzę siebie skrzętnie ukrywającą tekturkę albo stojącą przed Mechagodzillą. Dzisiaj umiliłeś mi długą podróż samochodem. Do tego stopnia, że musiałam czytać ją po raz drugi bo mąż-kierowca widząc, że co jakiś czas parskam śmiechem zażądał czytania na głos.
:D
"Żona miała rację, jak zwykle" - ach, ta damska solidarność.
:roll: =========================================Zagłębieni w kilkupiętrowy labirynt podziemnych peronów, przejść, korytarzy Tokio Station ciągnęliśmy swoje walizkii próbowali nie zgubić się.Wbrew wrażeniom z pierwszej chwili, wcale nie było to takie trudne.Wypracowany algorytm postępowania był taki:* Nie próbować dociekać, na jakim piętrze jesteśmy ani w jaką stronę świata się poruszamy - bo i tak nic z tego* Szukać strzałek wskazujących potrzebną linię, przy czym te do Japan Rail są oznaczone na zielono z literkami "JR" a te do metra -różnymi kolorami, takimi jak na jego planie.* Dowiedzieć się, jak się nazywa końcowa stacja w kierunku, w którym zamierzamy podróżować, bo tak będzie oznaczone rozgałęzienie na korytarzu, którym przyjdzie nam iśćDo celu mieliśmy dotrzeć linią JR, więc odpadła konieczność zastanawiania się gdzie i jaki bilet na metro trzeba kupić.Żeby jednak nie było tak całkiem prosto - na peronie, gdzie wylądowaliśmy, lista kolejnych przystanków była podana wyłącznie po japońsku, więc, wsiadając - tak do końca to nie byliśmy pewni, czy przypadkiem nie pojedziemy w drugą stronę.W wagonie informacja o kolejnych stacjach była już także i po angielsku, więc odetchnęliśmy z ulgą.Po kilku minutach przywitał nas dworzec "Bakurocho".Na mapce zaznaczony był małą kropką, jak jedna z wielu stacji miejskich.Faktycznie okazał się jednak nowym skomplikowanym labiryntem.Instrukcja do labiryntu była znacznych rozmiarów i wisiała na ścianie.Została starannie opisana w języku Go-Saga-in chūnagon no tenji.Zapału do jej studiowania chyba nikt nie mógłby nam odmówić, jakkolwiek po kwadransie wytężonejpracy zamiar wydobycia się na powierzchnię ziemi ani trochę nie zaczął się materializować.Wybór pomiędzy wyjściami "nord17", "nord23", "nord-east67" itp. raczej ewoluował w kierunku loterii.Razem z nami pracował w pocie czoła młody rodak Go-Saga-in chūnagon no tenji.Był wyraźnie zafrasowany ale dobre wychowanie kazało odłożyć mu własne problemy na boki zająć się gaijinami, którzy ewidentnie wyglądali na niepiśmiennych.Tak oto poznaliśmy Takashi.Takashi bez trudu rozróżniał wyjście "nord17" od "nord23" i w labiryncie czuł się jak ryba w wodzie.Ale miał poważniejszy niż my kłopot: zginęła mu narzeczona.Gorzej nawet.Żeby coś zgubić, to trzeba to najpierw mieć a on narzeczonej nie znalazł!Otóż po tsunami i awarii w Fukushimie Takashi wyjechał do Australii.Mówił, że przez okno wcale to wszystko tak strasznie nie wyglądało jak w telewizji.Długo wymieniał maile z Keiko.W wyniku tego zakochali się w sobie a nawet zaręczyli.Nie wiem jak się zaręcza przez Internet, żałuję, że nie zapytałem.No i właśnie dzisiaj ich miłość miała przenieść się ze świata wirtualnego do materialnego.To znaczy - on z tej Australii przyleciał, zamierzali się w Tokio spotkać a o północy razem na antypody odlecieć.Umawiać randkę na zatłoczonym dworcu kolejowym?!Amator!Jak należało przypuszczać - nie spotkali się a komórka jak na złość nie chciała działać.Kiedy Takashi zaczął nam tłumaczyć co, jak i którędy, stwierdził, że on też zatrzymał sięw hotelu Nichonbashi Villa, czyli w NASZYM HOTELU i zaraz nas tam zaprowadzi.No nie, w takie przypadki nie wierzę.A jednak.Chłopak czuł się w obowiązku pokazać nam drogę a jednocześnie nie mógł opuścić posterunku.Spodziewał się, że w tym właśnie ruchliwym miejscu, na skrzyżowaniu kilku korytarzy, narzeczoną w końcu zobaczy.Zaproponowaliśmy wspólną obserwację tłumu.Kilka przechodzących osób, w mojej opinii, na narzeczoną całkiem by się nadawało, ale Takashi za każdym razemtwierdził, że nie.Po kwadransie razem ruszyliśmy do hotelu.Gdy w końcu wystawiliśmy głowy spod ziemi okazało się, że drzwi Nichonbashi Villa są niemal obok.W hallu czekała zgubiona narzeczona.Rezolutna dziewczyna wzięła taksówkę i rozwiązała problem.Na oko nie sprawiała wrażenia wkurzonej, rozpromieniła się na widok naszego przewodnika.Takashi też się rozpromienił, szybko pożegnał i pogonił do swojego szczęścia.Z ulgą przekonaliśmy się, że rezerwacja z booking.com znowu zadziałała jak należy i po chwili - wylądowaliśmy w swoim pokoiku.Od tego w Kioto różnił go kolor zasłon w oknach i nieco inny układ guziczków przy kibelku.Reszta była IDENTYCZNA.
Chiny Ludowe i Korea Płd. to nie cała Azja ... No i z tymi notami dyplomatycznymi to też nie do końca - rząd chadza do Yasukuni tylko prywatnie, nie chce mi się sprawdzać ale to oficjalnych protestów chyba nie wywołuje ...
Niech będzie, że to ja zadam to kluczowe a zarazem nieco niedyskretne pytanie o podsumowanie kosztów
:).Czy możesz przypomnieć w jakim terminie byliście?
Trochę szkoda,że relacja się skończyła.Czytało się ją świetnie,tym bardziej,że już za 3 tygodnie i my będziemy podążać waszymi śladami.Mam dwa pytania;w jakim czasie byliście w Japonii (jakoś nie mogę znaleźć dat) oraz czy rzeczywiście można już pojechać kolejką linową nad Owakudani -cytat: "Zanim jednak trafiliśmy do azalii, zaliczyliśmy wszystkie możliwe rodzaje kolejek szynowych, potem dwie linowe w rejonie doliny Owakudanii w końcu stateczek przez jezioro w dawnym kraterze wulkanu."Ze strony Japan-guide wynika,że ten fragment wciąż jest zamknięty.http://www.japan-guide.com/e/e5203.htmlhttp://www.hakonenavi.jp/topics/pdf/4730.pdfA może miałeś na myśli dwa odcinki: Gora-Sounzan i Ubako-Togendai a między nim podróż odbyliście autobusem?
Zdradzisz jaki macie plan podróży?Niestety, kolejka chyba nadal nieczynna.Pierwszy raz w Japonii byliśmy przed dwoma laty, w kwietniu - i wtedy właśnieodwiedziliśmy Hakone.Cały budżet zamknął się w kwocie 6500 PLN na osobę, na miejscu w Japonii: 14 dni.W tym przelot 2100 PLN i tygodniowy JRpass.Hotele rezerwowaliśmy przez booking.com, w standardzie przeciętnym.Dwuosobowy pokój za dobę kosztował mniej więcej 150-170 PLNHotelu najlepiej poszukać w pobliżu stacji metra, to oczywiste.W Tokio jest kolejowa "obwodnica" - Yamanote obsługiwana przez JR,więc działa tu JRPass.Jej sąsiedztwo jest jeszcze cenniejsze niż metro.Większość podróży miejskich odbywaliśmy właśnie tą trasą.Jedzenie okazało się nadspodziewanie tanie, dzienny budżet na osobę rzędu50 PLN wystarczy.Jeżeli obiad będziemy chcieli zjeść w miejscu, które jest bardziej restauracjąniż barem, dzienne wydatki wzrosną do 80 PLN.PozdrawiamTomek
Nasz plan jest następujący: 1-2 dzień Tokio3.Tokio-Kioto4-5 Kioto6.Kioto-Nara7.Kioto - Hiroshima-Miyajima-Hiroshima8.Hiroshima-Himeji-Tokio9.Tokio-Nikko-Tokio10.Tokio-Kamakura-Tokio11.Tokio-Hakone(Fuji)-Tokio12.Tokio13.wylotDni od 3 do 10 - Japan Railly Pass dzień 11-HAKONE FREE PASS
Fajny plan.Też mieliśmy ochotę na Himeji ale był w remontach.Tak sobie pomyślałem, że w związku z ograniczeniami w Hakone może wartozamienić je na Fuji Five Lakes?Nie byłem osobiście ale moje dzieci wyrażały ogólny zachwyta zdjęcia, które przywiozły mogą wskazywać, że niekoniecznie był onbezzasadny.
;)
dla lubiących spokój i nienapięty plan - w klimacie autora - ukłony i gratuluję, proponuję wizytę w tea house w Ryoanji, zaraz po tym jak upojeni swoimi przemyśleniami w poszukiwaniu algorytmu zobaczenia wszystkich kamieni,udając się w kierunku wyjścia, natraficie na małą niepozorną furtkę-tori, znajdziecie tam shangri la w przeciwieństwie to zatłoczonego powyżej ogrodu...
Jeszcze żadna relacja na f4f nie rozbawiła mnie tak, jak Twoja. Mistrzostwo świata! Powinieneś podążyć tą drogą, bo naprawdę, czytało się to zdecydowanie lepiej niż niejedną książkę podróżniczą. No, chyba że tym właśnie się zajmujesz na co dzień
:DMam nadzieję, że dostałeś za tą relację jakąś nagrodę w 2016 r. I gdyby jeszcze zdjęcia się ładowały...
@tropikey, podzielam twoją opinię.To jedna z najlepszych i najbardziej zabawnych relacji jaką widziałem na tym forum!@TikTak -z przyjemnością powróciłem do wspomnień.Mistrzostwo świata
:D
Kurczę, dopiero trafiłam na tę relację. Rewelacja. Aż zachciało mi sie Japonii, mimo że nigdy mnie nie interesowała
:DZabieram sie za pozostałe Twoje relacje
- Takie różne sprawy mi wyszły i raczej nie pojadę.
- Jedźcie sami!, stwierdził Heniek i odłożył słuchawkę.
Tak to, mniej więcej, za sprawą Heńka zostaliśmy wraz z małżonką - globtroterami.
(por. "globtroter" - osoba której celem podróży jest kraj bardziej odległy niż Czechy).
Japonia i Japończycy nigdy nie jawili mi się w specjalnie jasnych barwach.
A to ponure knowania i zdrady na dworze Shoguna...
A to niesympatyczne poczynania przy budowie mostu na rzece Kwai...
Jeśli jeszcze dołożyć opowieści o maniakalnym oddaniu, z jakim mieszkańcy wysp
zajmują się pracą, systematyczne trzęsienia ziemi, smog i ataki Godzilli -
trudno nie zgodzić się z tym, że do Japonii nie ma się po co wybierać.
Wprawdzie wizerunek tego kraju trochę ocieplił nam Zygmunt, który tam przez parę
lat mieszkał, ale skąd można być pewnym, że nie zmyślał?
Zygmunt mówił, że Japończycy to wyjątkowo miła i przyjaźnie usposobiona nacja.
Na dodatek, jak twierdził, wszyscy tam są bardzo pechowi.
A wiadomo, że nikt tak nie budzi sympatii, jak ktoś kto ma gorzej niż my.
Na potwierdzenie swojej tezy o pechu Zygmunt przytoczył przeczytaną w lokalnej
prasie historię:
Dwa tygodnie temu straż przybrzeżna wyłowiła z morza kilku rozbitków.
Od kilku dni dryfowali oni na skrawkach desek, jakie pozostały z ich kutra i wiele
już nie brakowało, aby ten padół łez opuścili na zawsze.
Pytani o przyczynę katastrofy - jednogłośnie twierdzili, że na ich łajbę spadła krowa.
Dziennikarskie śledztwo uratowało ich od kary za niepoważne odnoszenie się do
oficerów urzędu morskiego.
Krowa została skradziona gdzieś pod Władywostokiem.
Oszalałe ze strachu bydlątko, które nigdy wcześniej samolotem transportowym nie leciało -
załoga Antonowa, cóż, wyrzuciła.
Pech? No, ewidentnie - pech!
Przez myśl nam nie przeszło, żeby do Japonii jechać, dopóki nie wpadł do nas
w odwiedziny Heniek, który do niejednego samolotu już wsiadał i z niejednym krajem się witał.
- Wiecie, co? Mam znajomego pod Tokio a znajomy ma pokój do wynajęcia ale dla trzech osób.
Sam nie pojadę. Co wy na to, może się wybierzecie?
Namawiał, opowiadał, no i w końcu zachciało się nam oglądać Japonię.
Miesiąc później Heniek zadzwonił i powiedział, że kontakt ze znajomym coś mu się urwał.
Zapytał też, czy nie mielibyśmy możliwości poszukania jakiejś kwatery.
Po jakimś czasie Heniek powierzył nam kupienie odpowiednich biletów na samolot,
gdyż sam, jak twierdził, ma akurat okropny młyn w pracy a na to trzeba trochę czasu.
Ostatni telefon od Heńka zostawił nas na pastwę Aeroflotu, Japonii i Japończyków
całkiem osamotnionych.Szeremietiewo na początku nas rozczarowało.
Tata w latach siedemdziesiątych opowiadał jak to leciał do Wołgogradu
dzieląc miejsce z rozmownym Uzbekiem i dotrzymującą mu towarzystwa kozą.
W Internecie też trochę ciekawych wspomnień można znaleźć, niestety,
wszystko to "dawno i nieprawda".
Marmur, aluminium, szkło - piękny, nowoczesny i duży Terminal "D" ani trochę
nie chciał różnić się od pięknych, nowoczesnych i dużych terminali w innych
zakątkach świata.
Oglądnęliśmy sklep z matrioszkami, poprzyglądali Rosjankom, zjedli barszczyk
czerwony za 40 PLN.
Potem, niestety, zaczęło wiać nudą.
I pewnie nie pozostałoby nam nic innego do roboty, tylko słuchać przez następne
trzy godziny jakiegoś audiobooka - gdyby nie odbywający się wkoło nas ruch lotniczy.
Już po kwadransie obserwacji zorientowaliśmy się, że żaden, ale to dosłownie ŻADEN
samolot nie odjeżdża spod tej bramki, pod którą miał pierwotnie na pasażerów czekać.
Wyglądało to mniej więcej tak:
Na wyświetlaczu przez godzinę można było przeczytać, że samolot do Sofii będzie przy
bramce nr 26, do Teheranu nr 7 a do Pragi nr 10.
Wszyscy podróżni rozsiadali się wygodnie, tam, gdzie wydawało się będą wsiadać
i wydawało się, że już, już im się uda, a tu tymczasem tych z Teheranu przenosili do
10, tych z 10 do 26 a Sofia trafiała pod 10.
Kto tylko usłyszał i zrozumiał komunikat, zrywał się na równe nogi i gonił na przepadłe,
żeby się nie spóźnić.
Zabawy było co niemiara, bo niektórym kierunkom bramkę zmieniali kilka razy a innym tylko
raz, więc nie było wiadomo do ostatniej chwili - siadać czy nie.
Wybieraliśmy sobie jakiś lot i zakładaliśmy się z żoną - ile razy zmienią im bramkę, ale trafić
było trudno i z reguły nikt nie wygrywał.
My trafiliśmy na swoje miejsce za trzecim razem i była to bramka nr 6.
A sposób na ten bałagan jest przecież bardzo prosty:
Gdy tylko przylecieliśmy do Moskwy, podszedłem do informacji przy trakcie tranzytowym
i tam taka miła i ładna dziewczyna od razu powiedziała, że do Tokio to będzie spod szóstki,
tam trzeba iść, choć na bilecie pisze inaczej a na tablicy podają jeszcze co innego.
Wystarczyłoby zatem zapytać się tej dziewczynki, co jak i gdzie a potem ogłosić
i wszystko byłoby na swoim miejscu.
Boarding przebiegł sprawnie, kołowanie też ale na tym, niestety - koniec.
Kapitan długo zmagał się się z lotkami, których mechanizmy podejrzanie zgrzytały, potem
przez głośniki krótko oznajmił "samoliot nieisprawlen i sewodnia nikuda nie polietit"
i kazał wysiadać.
W innych niż Aeroflot liniach byłby to chyba duży problem.
Pewnie hotel, lot na drugi dzień, słowem - bieda.
Rosjanie na taką okoliczność mają genialne rozwiązanie i naprawdę nie mam pojęcia,
dlaczego inni na to nie wpadli:
Na lotnisku stoi pełno samolotów zapasowych.
Dali nam bilecik do restauracji, nasze bagaże przepakowali do zapasowego Airbusa
i voila, jeszcze tylko zatankować i do Tokio!
Wszystko zajęło niecałe dwie godziny a pewnie byłoby jeszcze szybciej, gdyby nie musieli
przynajmniej znowu dwa razy zmienić bramki.
Drobna trudność pojawiła się na koniec już na pokładzie.
Airbus Airbusowi nierówny i okazało się, że ten zapasowy jest trochę krótszy,
w związku z tym numery foteli widniejące na naszej karcie pokładowej tutaj nie występują.
Stewardesa poradziła sobie z tym problemem bez mrugnięcia okiem.
Do Tokio dolecieliśmy szczęśliwie, jedzenie było dobre a obsługa miła.Żeby dojechać z Narity do Kioto trzeba najpierw dotrzeć do Tokio
a potem się przesiąść.
Lepszą od Tokio Station do przesiadania się stacją jest, będąca
wcześniej po drodze, Shinagawa.
Do Tokio można podróżować Narita Express (NEX) albo, w przypadku, gdy
nie korzystamy z JRPass, zastosować wariant ekonomiczny i wsiąść
do zwykłego pociągu.
Wsiadanie do pociągu jest bardzo łatwe - na peronach są narysowane kreski, na których trzeba
stać i czekać.
Jeżeli mamy do czynienia z pociągiem zwykłym, bez miejscówek - można sobie wybrać
którąkolwiek linię.
W przeciwnym razie trzeba zadbać, żeby była to kreska z takim samym numerkiem, jak
na naszym bilecie.
W każdym bądź razie drzwi wagonu ZAWSZE zatrzymają się wprost, przed naszym nosem,
wystarczy tylko krok do przodu - i już jedziemy.
Informacje dla podróżnych w 90% są wyświetlane również w alfabecie łacińskim, a nawet jeżeli
nie - to jest numer pociągu, taki jak na bilecie.
Wszystko wydawało się łatwe.
Na tablicy pojawił się nasz numerek pociągu i strzałka wskazująca właściwy tor, ustawiliśmy się na
linii z dokładnie takim samym oznaczeniem, jak na bilecie, pociąg podjechał.
Po kwadransie jazdy przyszedł konduktor i okazało się, że jedziemy ale bynajmniej nie do Kioto.
Cóż, wsiadając trzeba było jeszcze spojrzeć na zegarek.
Jeżeli mamy pociąg o godzinie np. 15.07 a tu coś podjechało o 15.04 to wcale nie znaczy,
że nasz pociąg zjawił się kilka minut wcześniej, tylko, że to zupełnie inny kurs.
Podobno w ubiegłym roku suma niepunktualności wszystkich pociągów w kraju wynosiła trzy minuty.
Nie wierzę.W związku z opóźnieniem samolotu, do Kioto dotarliśmy pod wieczór,
zamiast zaplanowanego popołudnia.
Jak na razie wszystko szło całkiem dobrze.
Nawet za bardzo nie zdążyliśmy nigdzie zabłądzić:
okazało się, że nasz właściwy pociąg póki co podążał po tym samym torze, trzy minuty za nami.
Wystarczyło zatem wysiąść w Jokohamie, postać na peronie trzy minuty właśnie,
aż w miejscu drzwi którymi wysiedliśmy pojawiły się takie same drzwi ale
od właściwego pociągu - i już.
Nie było żadnego smogu, nikt nie zmuszał nas do uczestnictwa w karaoke.
Wydawało się, że już, już i będziemy w hotelu, gdy na stacji metra w Kioto
stanęliśmy twarzą w twarz z MECHAGODZILLĄ:
Monstrum zastąpiło nam drogę.
Wiedzieliśmy, że chce od nas pieniędzy za dowiezienie do stacji Karasuma.
Szczegóły, w tym cena, były jednak nie do ustalenia - potwór mówił tylko po Japońsku.
Na szczęście, brzy bramkach dla wysiadających z metra był kantorek w którym urzędował
konduktor.
Jeżeli maszyna nie chciała kogoś wypuścić - szedł do lady i tam albo płacił za
wypuszczenie albo przekonywał obsługę, że wypuszczenie mu się należy, tylko automat
o tym nie wie.
Wyjaśnienie, że żadna bramka mi się nie zacięła, tylko, że nie umiem kupić biletu do stacji Karasuma,
trochę czasu mi zajęło - konduktor nie znał ani słowa po angielsku.
Gdy w końcu zakłopotanie na jego twarzy zmieniło się w szeroki uśmiech połączony z głośnym
"Aaaaaaaaaaaa....." stała za mną spora kolejka interesantów.
Pan, ukłonił się, zamknął kantorek, coś powiedział do kolejki, cała kolejka też się ukłoniła w moją stronę.
To ja też się ukłoniłem.
Gdy wróciliśmy po pertraktacjach z Mechagodzillą, kolejka cierpliwie czekała, znów się ukłoniła.
To i ja się ukłoniłem.
Można było iść do metra.
Tak na serio:
Bilety do metra można kupować tylko w automatach.
Ich obsługa jest bardzo prosta, trzeba włożyć banknot do pasującego otworu
i na ekranie dotykowym wybrać kwotę do zapłaty.
Jeżeli nie wiemy jaką - najlepiej najniższą.
Ewentualną niedopłatę wyrównamy gotówką przy wysiadaniu.
Mechagodzilla ze zdjęcia, to bardziej zaawansowana wersja automatu.
Najczęściej są one nieco prostsze, lecz nie przyjmują dużych nominałów.
Pan na dworcu w Kioto pomógł mi poszukać maszynki do rozmieniania pieniędzy.
Od stacji Karasuma do hotelu Oaks, gdzie mieliśmy spędzić najbliższy tydzień było
tylko kilkaset metrów i wydawało się, że nic już nie jest w stanie nas zaskoczyć.
Przekonanie, że gaijin może sobie tak po prostu chodzić po ulicy trzeba było
poddać rewizji ...Bardzo dziękuję za zachętę. :P
Zrobiłem sobie przerwę, ale wracam do pracy.
========================
Hotel Oaks okazał się normalnym hotelem.
Recepcjonista mówił po angielsku, nikt nam nie kazał spać w szufladzie -
te były w oddzielnym korytarzu, pokój rozmiarami nie grzeszył ale nawet po wniesieniu
walizki do środka - drzwi dało się domknąć.
I już, już wydawało się, że po 24 godzinach jazdy, teraz to już tylko będziemy odpoczywać.
Po kwadransie starań udało nam się zgasić światło na korytarzu i zaświecić nad łóżkiem.
Natomiast tajemnica sterowania światłem w łazience pozostała tajemnicą do końca pobytu w Kioto -
latarka i młotek umocowane do ściany obok łóżka okazały się fałszywym tropem.
Ciekawą zagadkę stanowił też elektryczny czajnik, który za nic nie chciał zagotować wody na herbatę,
a na dodatek nie można było wydobyć z niego wody.
Największy niepokój wywoływał jednak grający sedes:
Oznaczenia na jego pokrętle i przyciskach wyglądały dość tajemniczo i strach było, czy nie zechce on
zrobić jakiejś krzywdy.
Po dwóch dniach rzeczywistość dała się oswoić (poza światłem w łazience, oczywiście).
Czajnik, jak się w końcu domyśliliśmy, służył do parzenia zielonej herbaty, a ta jak wiadomo,
wrzątku nie lubi.
Do wylewania wody z kolei służył specjalny guzik.
Kibelek metodą prób i błędów udało się przeprogramować i zamiast grać zaczął wydawać odgłosy
przyrody.
Na dodatek nie był agresywny i nawet przed powrotem do domu zaczęliśmy się zastanawiać, czy takiego
sprzętu agd sobie nie sprawić.
Latarka i młotek, cóż łatwo się domyślić - wyposażenie "pod ręką" na wypadek klęski żywiołowej.
Oddzielną misją, ale to już na drugi dzień, było wypracowanie sobie metody zdobywania pożywienia.
Jak należy się spodziewać, najłatwiejszy ale zarazem i najdroższy sposób - to hotelowa restauracja.
Głodni byliśmy jednak przeogromnie i na początek zdecydowaliśmy się właśnie na ten wariant
dla potentatów.
Tragedii finansowej nie było, coś takiego:
kosztowało mniej więcej równowartość 30 PLN.
W ogóle, okazało się, że z jedzeniem nie ma tu żadnego ale to żadnego problemu.
Koszty utrzymania pod tym względem, wbrew temu, co można przeczytać w Internecie,
są znacznie mniejsze niż w większości krajów w Europie, zachodniej zwłaszcza.
Jeżeli idzie natomiast o dostępność - małych lokali gastronomicznych jest co niemiara.
Rządzą nimi następujące zasady:
* w miejscach turystycznych po godzinie 17 trudno znaleźć cokolwiek czynnego
* w dzielnicach mieszkalnych - na odwrót
* w dzielnicach biurowych i handlowych - JEST DROGO
Jeżeli koniec końców zostaniemy jednak z pustym żołądkiem - są jeszcze sklepy kombini,
na przykład Family Mart:
Sklep jest czynny bez przerwy, oprócz artykułów na regałach są gotowe kanapki, kawa, herbata, mniej więcej tak,
jak u nas na stacjach Orlen.
Oprócz tego mają garnek z gorącą zupą, kuchenki mikrofalowe do podgrzania gotowego dania,
które można sobie wybrać na półce oraz takie różne upieczone "coś" nabite na patyczek jak szaszłyk.
Jeśli ktoś lubi śniadanka w stylu hiszpańskim, to często widuje się małe piekarnie z drożdżówkami i ciastkami.
Z reguły mają też w środku parę stolików i kawę.
Bez problemu znajdziemy też miejsce z prawie tradycyjnym dla Polaka jedzeniem.
Jedyna różnica - zamiast pieczywa: ryż.
Standard knajpki wygląda mniej więcej tak:
Można sobie wybrać stolik do siedzenia w butach albo inny - bez butów.
Posiłek, jak wyżej, to wydatek ok 700Y, czyli mniej więcej 25 zł.
Menu najczęściej jest napisane wyłącznie po japońsku.
Nie trzeba się tym jednak zupełnie przejmować, bo tam, gdzie jest ono przetłumaczone,
też niekoniecznie będziemy wiedzieli, co zamawiamy:
Tutaj zamówiliśmy sobie daibutsu yaki, wyglądało znajomo, jak pizza.
Okazało się plackiem uformowanym z makaronu, z owocami morza i warzywami.
Dużą pomocą są atrapy jedzenia wystawione w oknach barów i restauracji:
Dzięki nim dowiemy się, ile mniej więcej obiad będzie nas kosztował i ile tego jedzenia na talerzu
zobaczymy.
Ale to, czy będziemy spożywali rybę, wieprzowinę czy jeszcze coś innego pozostanie tajemnicą,
której czasem nie da się rozwikłać nawet wtedy, gdy już będziemy zbierać się od stołu.
Na pocieszenie mogę tylko stwierdzić, że nie zdarzyło mi się, żeby coś było niesmaczne.
Jedyny kulinarny kłopot, na jaki kiedyś trafiliśmy - to nożyczki.
Zostały podane na oddzielnym talerzyku obok zwykłych pałeczek do ryżu.
Po co?Konsumowanie półsurowego jajka, marynowanego imbiru i miski ryżu
przy pomocy dwóch pałeczek okazało się bardzo fajną zabawą.
A przede wszystkim - odwlekało moment, kiedy trzeba będzie w końcu
wystawić głowę za próg, skądinąd dającego poczucie bezpieczeństwa - hotelu.
Straszny ten moment nieodwołanie jednak musiał nadejść.
Jeżeli wybrać się, dajmy na to do Barcelony, to żeby było ciekawie, to trzeba pojechać w jakieś
ciekawe miejsce.
Okazało się, że w Japonii jest inaczej.
Wystarczy wyjść na ulicę - i od razu jest ciekawie.
Samochody, na przykład robią chyba w tej samej fabryce, co lodówki.
Dokładają tylko malutkie kółeczka i szyby.
Jeżeli jednak ktoś nie może sobie poradzić z nadmiarem twórczej inwencji lub poczucia indywidualizmu,
powstaje takie coś:
albo takie:
A na koniec, trzeba autko gdzieś postawić:
Miasto wcale nowocześnie nie wygląda.
Zabudowa, nawet blisko centrum jest, na oko, dość rozdrypowa i wcale nie ma się wrażenia,
że oto oglądamy jeden z najbogatszych i najbardziej zaawansowanych technologicznie krajów
na świecie.
Choć, przepraszam, jeżeli idzie o nowoczesność - to jest coś niezwykłego, czego nie ma u nas.
Automaty.
Na każdym kroku stoją maszynki do sprzedaży różnych przydatnych rzeczy.
Jeżeli chce się nam na przykład pić, to bez względu, czy stoimy na ulicy w mieście, czy gdzieś na
łonie natury - na pewno gdzieś obok nas będzie automat, który nam sprzeda jakiś napój.
Obsługując taką maszynę trzeba postępować zachowując największą ostrożność.
Bardzo łatwo, niechcący, kupić sobie coś takiego:
Jest to herbatka z przepalonego ryżu.
Bleeeeee......
Jej producenci są bardzo sprytni i pakują ją do różnych buteleczek, więc niełatwo się połapać.
Pierwsze miejsce na liście ciekawych urządzeń przyznałbym jednak, napotkanej na stacji
tokijskiego metra: maszynie do czyszczenia okularów.Zabraliśmy się zatem za zwiedzanie Kioto.
Wiadomo było, że łatwo nie będzie.
Wprawdzie małżonka przed wyjazdem dokładnie opracowała co i kiedy oglądać.
Zdążyła też ogarnąć historię - i dzięki temu wiedzieliśmy która dynastia wymordowała którą.
Niestety, takie pojęcia jak lewo, prawo, północ, południe i tym podobne, to obszary abstrakcji,
które w tym wypadku jakoś nie mogą połączyć się z wiedzą historyczną.
Ja, z kolei, tych nazw i miejsc przyswoić za nic nie mogłem.
Co z tego, że bez kłopotu opracowałem plan dojazdu do zabytku, który wskazała żona,
jak na koniec zapominałem, gdzie to mamy jechać?!
W dużej mierze winę ponoszą tutaj Japończycy, którzy, na przykład, jedną świątynię nazwali
Kinkakuji a drugą Ginkakuji, i to na dodatek - każda z nich na przeciwległym krańcu miasta.
Na szczęście, szybko okazało się, że nazwy tak naprawdę są po polsku a Japończycy
tylko trochę je zniekształcili.
Zaczęliśmy od intrygująco nazwanego buddyjskiego przybytku w północnej części Kioto.
Świątynia DajKotku, albo jak wolą Japończycy: Daitokuji została opisana w jakimś
przewodniku małymi literkami.
Dzięki temu inni, którzy robili kolejne przewodniki metodą kopiuj-wklej, całkiem o niej
zapomnieli - i turystów spoza Japonii prawie wcale tu nie ma.
Jest cicho, spokojnie, można do woli chłonąć ducha Japonii.
Po Kioto najwygodniej podróżować autobusem miejskim.
Jednorazowych biletów nie ma - wysiadając należy wrzucić 210Y do skarbonki, obok
kierowcy.
Jeżeli nie mamy drobnych - żaden problem.
W autobusie jest automat do rozmieniania pieniędzy.
Nie trzeba w nim nic naciskać ani wybierać.
Do otworu wrzucamy monetę lub banknot a z drugiej strony wylatuje drobny bilon.
Jeżeli trafi się jakaś sierota, która przypomniała sobie o płaceniu, gdy autobus stoi już
na przystanku, nikt się nie denerwuje i wszyscy cierpliwie czekają, aż nieszczęśnik zdąży się
ogarnąć.
Na dodatek, jakimś cudem, przy tym systemie - autobusy są punktualne.
Zdecydowanie korzystniej jest nabyć bilet dzienny.
Kosztuje on 500Y i można z nim jeździć ile i gdzie się chce.
Wysiadając kartonik pokazujemy kierowcy.Serio?! Zdradź gdzie!
Czyli pewnie jednak będziemy mieli drugą Japonię :lol:
Chciałbym opisać całą trasę po kolei.
Po ogólnych dygresjach transportowo-kulinarnych, mamy pierwszy dzień w Kioto.
==============================
Niekoniecznie jednak trzeba zaraz z tych autobusów korzystać.
Z DajKotku do KryśkaKłuje (w tłumaczeniu: Kinkakuji) jest niewiele ponad dwa kilometry,
więc warto się przespacerować i zobaczyć nie tylko turystyczne miejsca.
Co by nie mówić na temat ładu architektonicznego, trzeba zauważyć, że nawet w najciemniejszym
i najbardziej ukrytym zaułku - jest niewiarygodnie CZYSTO.
Kinkakuji w przeciwieństwie do Daitoku w przewodnikach została najwidoczniej opisana dużym
i dodatkowo wytłuszczonym drukiem, bo zwiedzających tutaj mrowie.
O spokojnym podziwianiu harmonii przyrody i złotej budowli mowy nawet nie ma.
W tłumie kłębiącym się wokół zabytków dominują dzieci w szkolnych mundurkach.
Gaijins stanowią dla nich atrakcję i co chwilę któreś podchodzi i próbuje zamienić parę słów.
Gdy dowiadują się, że w Polsce mówi się po polsku, okazują współczucie, stwierdzając, że
mamy ten sam problem co i Japończycy - żeby dogadać się z kimś w świecie musimy
uczyć się angielskiego.
Pytają, czy się nam u nich podoba i na słowa pochwał sprawiają wrażenie zadowolonych.
Myśleliśmy, że to jakiś dzień ucznia, święto wiosny albo coś w tym rodzaju, dającego pretekst
do wysłania dziatwy na wycieczki szkolne.
Ale nie.
Tak było za każdym razem, gdy tylko znaleźliśmy się w jakimś znanym miejscu.
Wyjątek stanowiła chyba tylko okolica herbaciarni Ichiriko.
Tam jednak trafiliśmy późnym wieczorem i może dzieci poszły już spać.
Zanim przerzuciliśmy się z północno-zachodniego Kioto do centrum, gdzie rzeczona herbaciarnia
od paru setek lat funkcjonuje, dokonaliśmy dwóch dzieł:
- zabłądziliśmy
- kupiliśmy drożdżówkę
Z zabłądzeniem nie było żadnego problemu - bardzo często to robimy i mamy wprawę, wystarczy
tylko skręcić w tą stronę, o której się myśli, że jest dobra a ona nie jest.
Dzięki zabłądzeniu trafiliśmy do funkcjonującego chramu Shinto i mogliśmy poprzyglądać się wiernym.
W większym zakresie też wykorzystaliśmy dzienny bilet autobusowy, co w pewnym stopniu
może stanowić źródło satysfakcji.
A co ma być specjalnego w kupowaniu drożdżówki?!
Też nam się wydawało - że nic.
Jesteś głodny, wchodzisz do sklepu, dajesz drobniaki a w zamian dostajesz bułkę, jak masz szczęście - to z jagodami.
Po wymianie ukłonów z panią, która postanowiła zapakować drożdżówkę jak prezent, przyszła kolej na kasjerkę.
Ta sprawiała wrażenie, jakby nic nie mogło sprawić jej większej przyjemności, niż wydawanie nam reszty.
Kiedy w końcu ruszyliśmy z bułką do wyjścia, ekspedientka wybiegła zza lady, złapała za klamkę, otworzyła
szeroko drzwi i znów zaczęła się kłaniać.
Sklep został już hen, hen za nami a ona jeszcze ciągle stała w progu i na przemian - to kłaniała się, to machała na
pożegnanie.
- Patrzy się jeszcze na nas?!, spytała Ela.
- Nie?
- Uff. No to dawaj, rozwijaj i jemy.
Oprócz miejsc, które trzeba odwiedzić za dnia, bo później są zamknięte, są też w Kioto takie,
gdzie można albo nawet trzeba wybrać się z wieczora.
Pół kilometra od Gion, gdzie znajduje się wspomniana herbaciarnia, jest Yasaka Shrine.
Zdarzyło mi się tu zajrzeć później i za dnia ale to nocny spacer zapadł w pamięć:
Ba, można powiedzieć, że wcale nie wygląda i można przejść obok,
wcale jej nie zauważając.
Miejsce jest jednak warte odwiedzin z dwóch powodów.
Pierwszy: tutaj niejednokrotnie rozgrywała się historia.
Prowadzone tu spotkania dyplomatów, przemysłowców i innych wielkich tego świata okazywały się
brzemienne w skutkach, często nie tylko dla Japonii.
Drugi: możemy zobaczyć i spotkać w okolicy Ichiriki niepodrabiane gejsze.
Jest późny wieczór, wokół herbaciarni panuje naprawdę spory ruch.
Co chwilę z czarnych Toyot w czarnych garniturach wysiadają poważnie wyglądający panowie.
Jedni dopiero co - przyjeżdżają, inni z kolei, już już nieco rozluźnieni i mniej poważni,
w towarzystwie pań, wsiadają do czarnych Toyot albo udają się gdzieś pieszo.
Co chwilę jakaś "na razie" albo "już" samotna gejsza przemyka szybkim krokiem, stukając sabotami
i dźwięcząc przyczepionymi do kimona dzwonkami.
Można stać, patrzeć i patrzeć ...
Panie unikają obiektywu, dlatego uważamy, za szczęście, że jedna z nich, sądząc po stroju,
raczej maiko a nie geiko, zechciała nam pozować.
Gion:
a szukają planu podróży, na pierwszy dzień w Kioto, proponuję:
* północno-zachodnią część miasta w ciągu dnia, w tym:
* Daitokuji-ji, bo ładnie, bo spokój i cisza, można wczuć się w "klimat"
* Ginkakuji-ji, bo spektakularnie, bo słynne miejsce, bo tłum zwiedzających, ale ten
tłum też jest, zwłaszcza przy pierwszym pobycie w Japonii - swego rodzaju atrakcją
* inne świątynie w okolicy, w miarę sił, zapału i możliwości
* wieczorem centrum miasta, w tym koniecznie:
* Yasaka Shrine, bo piękne oświetlenie, bo spokój, bo można spotkać jeszcze autentycznie
modlących się ludzi
* Gion, bo - napisałem we wcześniejszym poście
* Po mieście najwygodniej poruszać się autobusem, bilet dzienny można kupić w recepcji
hotelu albo w sklepie kombini.
=========================================
Na drugi dzień zaplanowaliśmy Hiroshimę.
Żeby tam dojechać i bez problemu wrócić trzeba zawczasu, na przykład dzień wcześniej,
wybrać się na dworzec kolejowy i poprosić o miejscówkę.
W drogę wybraliśmy się najwcześniej, jak się tylko dało.
Do Hiroshimy jest kilkaset kilometrów i nawet jeżeli Shinkansen powiezie nas 270 km/h,
to żeby był czas na zwiedzanie - trzeba wstać rano.
Komunikacja miejska nie dość, że wcześnie kończy pracę to na dodatek też długo śpi.
Przed siódmą autobusów tyle co na lekarstwo.
Trzeba skorzystać z metra, które zaczyna jeździć około piątej.
Nie ma też mowy, żeby z rana był otwarty jakiś bar lub kafeteria.
Jeżeli zachciewa nam się śniadania - można odwiedzić 24-godzinny sklep kombini, gdzie są i kanapki kawa.
Gdy jednak wybieramy się w podróż, znacznie lepszy będzie japoński wynalazek: BENTO.
Bento kupuje się w sklepach z bento:
Kiedy tylko znajdziemy się w pociągu i zajmiemy swój fotel, od razu zobaczymy, że wszyscy wkoło nas pracują.
Nie wypada tak po prostu - siedzieć.
Do wyboru mamy zajęcia w kilku kategoriach:
* Banalne (tablet, laptop, smartfon + jakaś bardzo ciekawa gra, widziałem np. tytuł "girls und tanks")
* Rozwijające (książka, tutaj kartki przewracają od tyłu, to znaczy od przodu, tylko u nich przód jest tam, gdzie u nas tył, notatki z uczelni itd. itp.)
* Odjechane (np. całkiem spora ilość pań wyciąga dość spore walizy wypełnione kosmetykami i robi sobie albo koleżance fryzurę i makijaż)
* Przyjemne - BENTO
Instrukcja użytkowania bento jest prosta:
Jeżeli bento jest dość duże, ani się obejrzymy - i już Hiroshima.
Potem przesiadka do pociągu podmiejskiego, w kierunku przystani promowej.
Główną atrakcją miasta jest wyspa Miyajima i ją, oprócz Parku Pokoju zaplanowaliśmy odwiedzić.
Na prom nie trzeba kupować biletów - jest obsługiwany przez Japan Rail, więc JR Pass stanowi przepustkę.
Wobec tego będę sobie dalej pozwalał na większe gadulstwo a od czasu do czasu
zrobię podsumowanie, na wszelki wypadek.
=========================================
Miyajima od stuleci jest święta - a to oznacza różne restrykcje.
Między innymi obowiązuje tu zakaz umierania.
Jeżeli ktoś nie dostosuje się do tego jasno i wyraźnie sformułowanego przepisu -
kłopotu wszyscy pozostali mają co niemiara.
Trzeba odprawiać specjalne ceremonie - śpiewy, kadzidła i takie tam.
Do niedawna nie wolno było też pierwszemu lepszemu śmiertelnikowi na wyspie postawić nogi.
Stąd wziął się, podobno najpiękniejszy, widok w Japonii:
pomarańczowa tori stojąca po kolana w wodzie (o ile nie ma odpływu).
Każdy, kto kiedyś chciał się do świętości zbliżyć, mógł sobie pod tą bramą przepłynąć i od razu czuł się
prawie tak, jak gdyby swoje niegodne stopy na wyspie jednak postawił.
Dzisiaj ten zakaz już nie obowiązuje i chyba wszyscy próbują nadrobić wiekowe zaległości w odwiedzaniu
wyspy.
Jak już wcześniej wspominałem, miejsca turystyczne są zdominowane przez dzieci.
Grupy i grupki szkolne, każda z przewodnikiem uzbrojonym w chorągiewkę, grzecznie i w uporządkowanym szyku, jedna za drugą zdążają w stronę Itsukushima Shrine.
To wizytówka Miyajimy.
Postanowiliśmy zostawić Itsukushima Shrine na później, kiedy zapał zwiedzania w tłumie trochę opadnie.
Obeszliśmy ją od tyłu, potem uliczkami miasteczka, pod górkę - w stronę Kobo Daishi Temple.
Parę kroków w bok i zrobiło się całkiem spokojnie i prawie pusto.
O buddyjskiej świątyni przewodnik specjalnie wiele nie pisał, ot, że jest.
A tu - niespodzianka!
Do Kobo Daishi trzeba zajrzeć KO-NIECZ-NIE!
Pięknie wkomponowana w skalisty, stromy stok góry.
Między tradycyjnie drewnianymi pawilonami niekończące się kręte, kamienne schodki.
Niezliczone posążki Jiso, długie szeregi z wizerunkami bogini Canon, dzwony, kadzidełka, młynki z buddyjskimi sutrami i do tego - widok na morze.
Co więcej trzeba?
Nad wyspą wznosi się góra: Mt.Misen.
Wyspa jest święta, więc góra też, może nawet jeszcze bardziej, bo sięga wysoko.
Pod jej szczyt można dostać się kolejką linową albo pieszo.
Szlak wiodący w górę zaczynał się akurat właśnie obok Kobo Daishi a ustawiona tabliczka
obiecywała, że dotrzemy tam za 2.5 godziny.
Skusiliśmy się będąc zupełnie nieświadomym, że czas ten najprawdopodobniej został
ustalony przez japońską ekipę olimpijską dodatkowo wspomaganą jakimiś dopalaczami.
Wspinaczka zajęła nam dobrze ponad trzy godziny, przyczyniając się do radykalnego obniżenia
samooceny, zwiększenia posiadanej ilości kompleksów oraz zmniejszenia wartości użytkowej
nóg, prawej zwłaszcza.
Widoki jednak były przyjemne.
To, że nikogo po drodze nie spotkaliśmy trochę niepokoiło ale w końcu szczyt się pojawił.
Pognębieni niedostatkiem kondycji, na dół wybraliśmy się już kolejką linową - jej stacja jakieś pół godziny drogi od szczytu.
Potem, już w hotelu ustaliliśmy, że Mt.Misen to 535 m n.p.m a przecież właśnie od poziomu morza wejście się zaczyna.
To więcej niż z Wołosatego na Tarnicę - trochę nas to pokrzepiło.Do Itsukushima Shrine dotarliśmy niecałą godzinę przed zamknięciem.
Zgodnie z oczekiwaniem - ruch turystyczny już prawie zamarł.
Teraz po uliczkach szwędrały się tylko oswojone jelonki/sarenki/daniele? (zoolog ze mnie żaden -
stworzenia były płowe miały po cztery nogi i nie bodły ani nie gryzły).
Szkoda było trochę, że przypływ dopiero się zaczynał.
Świątynia na palach, w wodzie wyglądałaby w popołudniowym słońcu jeszcze fajniej - ale i tak nie było co narzekać.