Relacja z tourne po Wyspach Zielonego Przylądka: Santiago -> Sao Vincente -> Santo Antao -> Sal -> Boa Vista w okresie Bożonarodzeniowym 2015
Cabo Verde - Republika Zielonego Przylądka w rzeczywistości ma niewiele wspólnego z oryginalnym Zielonym Przylądkiem - najbardziej na zachód wysuniętym punktem kontynentalnej Afryki, łączy ją jedynie podobna szerokość geograficzna. Wyspy zostały tak nazwane przez portugalskich żeglarzy którzy dopływając do wybrzeża afrykańskiego pomylili widoczny skrawek ziemi z oryginalnym Zielonym Przylądkiem.
Obecnie kraj dzieli się na dwie grupy wysp - położone na północy, bardziej europejskie Ilhas de Barlavento i południowe, afrykańskie Ilhas de Sotavento.
Mieliśmy okazje podczas naszej wyprawy odwiedzić należącą do grupy południowej i zarazem główną wyspę archipelagu Santiago oraz północne -turystyczne - Boa Viste i Sal, kolebkę morny i kultury kabowerdyjskiej -Sao Vincente, a także rajskie i naprawde zielone -Santo Antao.
Jako termin wycieczki wybraliśmy przełom grudnia i stycznia, byliśmy ciekawi atmosfery panującej podczas okresu międzyświątecznego i sylwestra w tym w 90% katolickim kraju. Temperatury wachały się od 25 do 30 stopni, za wyjątkiem pojedyńczych chmurek na Boa Viscie, cały czas świeciło słońce. Zmrok zapadał około godziny 19( różnica pomiędzy Polska a Cabo Verde to -2h).
Na pierwszą wyspę na naszej trasie czyli Santiago dotarliśmy lokalnymi liniami lotniczymi TACV z Gran Canarii (na którą dolecieliśmy z polski Rayanairem). Zgodnie z opinią krążącą na różnych forach TACV nie należy do najbardziej punktualnych przewoźników ( wylecieliśmy z około 3-godzinnym opóźnieniem samolotem który leciał z Lizbony i miał międzylądowanie na Gran Canarii), zapewne główną tego przyczyną jest natura kabowerdyjczyków, którzy nie znają słowa "pośpiech". W ramach rekompensaty za opóźnienie otrzymaliśmy bon o wartości 12 euro na osobę, do wydania w punktach gastronomicznych na terenie lotniska.Już podczas lotu zaserwowano nam przekąskę składającą się z bułki z serem i coli lub wody do wyboru, co okazało się dość ubogim posiłkiem.
Na miejsce dotarliśmy około północy, czekaliśmy 30 minut na bagaże, drugie tyle na wymiane euro na escudos w lotniskowym kantorze (nie polecamy- gigantyczna prowizja,wymieniają max 100 euro. Escudos ma stały kurs w stosunku do euro: 1 euro = 110,265 CVE , kantory i banki naliczają jedynie stałą prowizje, niezależną od ilości wymienianych euro, najmniejsza w Novo Banco 250 CVE i Caixie 300 CVE), aż w końcu przed wejściem dopadł nas tłum taksówkarzy. Nie było mowy o targowaniu, stawka z góry ustalona- za dotarcie do oddalonej 4km od lotniska Praii 1000 CVE.
Pierwszy nocleg w hotelu Residencial Palace zaliczamy do zdecydowanie najmniej udanego podczas wycieczki- wygórowana cena za nocleg, prysznic z oddzielnym kurkiem do zimnej i ciepłej wody, karaluchy wychodzące ze zlewu, słabe śniadanie i do tego naburmuszona, źle traktująca zagranicznych turystów obsługa, nie wpominając o tym że mimo informacji na bookingu języki obce znała jedna recepcjonistka pracująca rano (na Cabo Verde językiem urzędowym jest portugalski, część mieszkańców mówi po francusku, w znajomości angielskiego rozbieżność między wyspami).
Następnego dnia od razu po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie stolicy i poszukiwanie banku. Nasza nawigacja znalazła filie Novo Banco po zachodniej stronie miasta, jak się okazało w dość ubogiej dzielnicy- mało brakowało a stracilibyśmy tam torebkę z aparatem, którą próbowało wyrwać dwóch młodzieńców. Po tym przykrym incydencie, jedynym podczas wycieczki, byliśmy bardziej ostrożni. Praia jest najniebezpieczniejszym miastem na Cabo Verde, w mniejszych miejscowościach podobno nie zdarzają się próby kradzieży.
Głównym ośrodkiem stolicy jest wzgórze -plato. Mieszczą się tu główne budynki urzędowe, ministerstwa, ambasady, główny deptak pełen sklepików i restauracji-R. Pedonal prowadzący do parku Praca Alexandre Albequerque, gdzie w okresie świątecznym znajdowała się szopka. Były to jedyne miejsca gdzie natkneliśmy się w Praii na zagranicznych turystów. Ze wzgórza rozciągał się widok na port, Praia Negra(podobno najgorsza plaża w stolicy, ale jedyna na którą zdąrzyliśmy dotrzeć) i latarnie morską.
Po drugiej stronie wzgórza znajdował się targ miejski- Sucupira a przy nim przystanek aluguerów ( aluguer lub hyace to główny środek transportu na Cabo Verde, są to najczęściej busiki w które wchodzi zdecydowanie więcej osób niż ich pakowność na to pozwala, lub terenówki z odkrytą paką) - ten sposób transportu nieznacznie różni się na poszczególnych wyspach. Na Santiago kierowcy raczej czekają na kilku pasażerów jadących w dane miejsce i po wyruszeniu zbierają pozostałych po drodze, zachęcając pasażerów do wsiadania sygnałami dźwiękowymi. Na niektórych wyspach kierowca pyta czy chcesz jechać aluguerem jako taxi(wyższa cena, ale dojazd w określone miejsce i możliwość umówienia się na powrót) czy jako "collective"( cena groszowa, ale czekanie z odjazdem na innych pasażerów i nieznana godzina powrotu- o ile w będzie w ogóle taka możliwość). Ceny za jazdę baaardzo różne, czasem, na tej samej trasie różnice o kilkaset CVE
Obiad zjedliśmy w restauracji przy R. Pedonal- owoce morza w dość europejskiej cenie.
Drugiego dnia wycieczki postanowiliśmy wybrać się na drugi koniec wyspy do Tarrafal, słynącego z przepięknej plaży i nieco mroczniejszej atrakcji- obozu zagłady, który sobie odpuściliśmy. Transport znaleźliśmy bez problemu, za niewielką cenę. Trasa prowadzi przez góry,w tym rezerwat Serra Negra i jast bardzo malownicza, chociaż sfatygowane busiki z trudem podjeżdżają pod strome zbocza, także na początku można mieć wrażenie że zaraz obładowany aluguer zsunie się z góry.
Po dotarciu na miejsce i ukojeniu pragnienia sokiem ze świeżego kokosa, oddaliśmy się plażowaniu. W trakcie dnia pożywiliśmy się fistaszkami sprzedawanymi przez młode dziewczyny na plaży i tuńczykiem z batatami i warzywami serwowanym w lokalu przy zatoce(zapewne ze względu na miejsce 800 CVE). Nie mogło też zabraknąć degustacji grogu- lokalnej odmiany rumu z trzciny cukrowej.
Wieczorem w centrum Tarrafal bez problemu znaleźliśmy aluguera jadącego do stolicy( wypchanego po brzegi, więc podróżowaliśmy na drewnianych deseczkach położonych między siedzeniami przez jakiś czas, towarzyszyła nam też głośna lokalna muzyka- zdecydowanie wesoły autobus) i dość szybko dotarliśmy do hotelu.Następnego dnia rano czekała nas wyprawa na kolejną wyspę.
Santiago odwiedziliśmy jeszcze przed powrotem na Gran Canarie, jednak mieliśmy tylko parę godzin które poświęciliśmy na degustacje kabowerdyjskiego wina z Fogo. Zdecydowanie była to wyspa najbardziej afrykańska pod względem ludności i odnieśliśmy wrażenie że mimo iż jest stolicą archipelagu, panuje tu największa bieda.Nie zwiedziliśmy wszystkich punktów obowiązkowych takich jak Citadela Velha- dawna stolica wpisana na liste światowago dziedzictwa UNESCO, ponieważ zabrakło nam czasu, ale polecamy wyspę tym którzy chcą poznać mniej skażoną turystyką, afrykańską twarz Cabo Verde.
Na Sao Vincente dotarliśmy połączeniem między wyspowym TACV, tym razem bez opóźnień, szybko i sprawnie. Złapaliśmy taxi z lotniska (1000 CVE) i jeszcze przed południem, mijając wrak statku "Leopard", dojechaliśmy do miasta Cesarii Evory- Mindelo.
Hotel(Residencial Raiar) przyjemny,czysty, z dobrym śniadaniem i uprzejmą, komunikatywną obsługą, blisko plaży i centrum - godny polecenia.
Po rozpakowaniu od razu wyruszyliśmy zwiedzać miasto- pierwszy punkt spacer nabrzeżem ulicą Ave Marginal, po drodze mijaliśmy kolorowe budynki, typowe dla Mindelo Cabo Verde, w tym słynny dom Figueiry- kabowerdyjskiego artysty, a także kopie lizbońskiej wieży Belem. Przy końcu trafiliśmy na targ rybny a później na odkryte miejskie targowisko- Praca Estrella, pełne stoisk z owocami oraz handlarzy z senegalu próbujących udowodnić że hipopotam to zwierzę typowe dla Wysp Zielonego Przylądka.Plac ozdabiały błękitne obrazy z płytek "azelujos" przedstawiające miasto i sceny historyczne.
Kiedyś kolega zniechęcił mnie do WZP - nic się nie dzieje, wszystko to samo, nastawieni na turystów max, itd. Wasza relacja każe mi spojrzeć na ten kierunek przychylniejszym okiem.
:)
Arekkk napisał:Kiedyś kolega zniechęcił mnie do WZP - nic się nie dzieje, wszystko to samo, nastawieni na turystów max, itd. Wasza relacja każe mi spojrzeć na ten kierunek przychylniejszym okiem.
:)Warto
;)
Cabo Verde - Republika Zielonego Przylądka w rzeczywistości ma niewiele wspólnego z oryginalnym Zielonym Przylądkiem - najbardziej na zachód wysuniętym punktem kontynentalnej Afryki, łączy ją jedynie podobna szerokość geograficzna. Wyspy zostały tak nazwane przez portugalskich żeglarzy którzy dopływając do wybrzeża afrykańskiego pomylili widoczny skrawek ziemi z oryginalnym Zielonym Przylądkiem.
Obecnie kraj dzieli się na dwie grupy wysp - położone na północy, bardziej europejskie Ilhas de Barlavento i południowe, afrykańskie Ilhas de Sotavento.
Mieliśmy okazje podczas naszej wyprawy odwiedzić należącą do grupy południowej i zarazem główną wyspę archipelagu Santiago oraz północne -turystyczne - Boa Viste i Sal, kolebkę morny i kultury kabowerdyjskiej -Sao Vincente, a także rajskie i naprawde zielone -Santo Antao.
Jako termin wycieczki wybraliśmy przełom grudnia i stycznia, byliśmy ciekawi atmosfery panującej podczas okresu międzyświątecznego i sylwestra w tym w 90% katolickim kraju. Temperatury wachały się od 25 do 30 stopni, za wyjątkiem pojedyńczych chmurek na Boa Viscie, cały czas świeciło słońce. Zmrok zapadał około godziny 19( różnica pomiędzy Polska a Cabo Verde to -2h).
Na pierwszą wyspę na naszej trasie czyli Santiago dotarliśmy lokalnymi liniami lotniczymi TACV z Gran Canarii (na którą dolecieliśmy z polski Rayanairem). Zgodnie z opinią krążącą na różnych forach TACV nie należy do najbardziej punktualnych przewoźników ( wylecieliśmy z około 3-godzinnym opóźnieniem samolotem który leciał z Lizbony i miał międzylądowanie na Gran Canarii), zapewne główną tego przyczyną jest natura kabowerdyjczyków, którzy nie znają słowa "pośpiech". W ramach rekompensaty za opóźnienie otrzymaliśmy bon o wartości 12 euro na osobę, do wydania w punktach gastronomicznych na terenie lotniska.Już podczas lotu zaserwowano nam przekąskę składającą się z bułki z serem i coli lub wody do wyboru, co okazało się dość ubogim posiłkiem.
Na miejsce dotarliśmy około północy, czekaliśmy 30 minut na bagaże, drugie tyle na wymiane euro na escudos w lotniskowym kantorze (nie polecamy- gigantyczna prowizja,wymieniają max 100 euro. Escudos ma stały kurs w stosunku do euro: 1 euro = 110,265 CVE , kantory i banki naliczają jedynie stałą prowizje, niezależną od ilości wymienianych euro, najmniejsza w Novo Banco 250 CVE i Caixie 300 CVE), aż w końcu przed wejściem dopadł nas tłum taksówkarzy. Nie było mowy o targowaniu, stawka z góry ustalona- za dotarcie do oddalonej 4km od lotniska Praii 1000 CVE.
Pierwszy nocleg w hotelu Residencial Palace zaliczamy do zdecydowanie najmniej udanego podczas wycieczki- wygórowana cena za nocleg, prysznic z oddzielnym kurkiem do zimnej i ciepłej wody, karaluchy wychodzące ze zlewu, słabe śniadanie i do tego naburmuszona, źle traktująca zagranicznych turystów obsługa, nie wpominając o tym że mimo informacji na bookingu języki obce znała jedna recepcjonistka pracująca rano (na Cabo Verde językiem urzędowym jest portugalski, część mieszkańców mówi po francusku, w znajomości angielskiego rozbieżność między wyspami).
Następnego dnia od razu po śniadaniu wyruszyliśmy na zwiedzanie stolicy i poszukiwanie banku. Nasza nawigacja znalazła filie Novo Banco po zachodniej stronie miasta, jak się okazało w dość ubogiej dzielnicy- mało brakowało a stracilibyśmy tam torebkę z aparatem, którą próbowało wyrwać dwóch młodzieńców. Po tym przykrym incydencie, jedynym podczas wycieczki, byliśmy bardziej ostrożni. Praia jest najniebezpieczniejszym miastem na Cabo Verde, w mniejszych miejscowościach podobno nie zdarzają się próby kradzieży.
Głównym ośrodkiem stolicy jest wzgórze -plato. Mieszczą się tu główne budynki urzędowe, ministerstwa, ambasady, główny deptak pełen sklepików i restauracji-R. Pedonal prowadzący do parku Praca Alexandre Albequerque, gdzie w okresie świątecznym znajdowała się szopka. Były to jedyne miejsca gdzie natkneliśmy się w Praii na zagranicznych turystów. Ze wzgórza rozciągał się widok na port, Praia Negra(podobno najgorsza plaża w stolicy, ale jedyna na którą zdąrzyliśmy dotrzeć) i latarnie morską.
Po drugiej stronie wzgórza znajdował się targ miejski- Sucupira a przy nim przystanek aluguerów ( aluguer lub hyace to główny środek transportu na Cabo Verde, są to najczęściej busiki w które wchodzi zdecydowanie więcej osób niż ich pakowność na to pozwala, lub terenówki z odkrytą paką) - ten sposób transportu nieznacznie różni się na poszczególnych wyspach. Na Santiago kierowcy raczej czekają na kilku pasażerów jadących w dane miejsce i po wyruszeniu zbierają pozostałych po drodze, zachęcając pasażerów do wsiadania sygnałami dźwiękowymi. Na niektórych wyspach kierowca pyta czy chcesz jechać aluguerem jako taxi(wyższa cena, ale dojazd w określone miejsce i możliwość umówienia się na powrót) czy jako "collective"( cena groszowa, ale czekanie z odjazdem na innych pasażerów i nieznana godzina powrotu- o ile w będzie w ogóle taka możliwość). Ceny za jazdę baaardzo różne, czasem, na tej samej trasie różnice o kilkaset CVE
Obiad zjedliśmy w restauracji przy R. Pedonal- owoce morza w dość europejskiej cenie.
Drugiego dnia wycieczki postanowiliśmy wybrać się na drugi koniec wyspy do Tarrafal, słynącego z przepięknej plaży i nieco mroczniejszej atrakcji- obozu zagłady, który sobie odpuściliśmy. Transport znaleźliśmy bez problemu, za niewielką cenę. Trasa prowadzi przez góry,w tym rezerwat Serra Negra i jast bardzo malownicza, chociaż sfatygowane busiki z trudem podjeżdżają pod strome zbocza, także na początku można mieć wrażenie że zaraz obładowany aluguer zsunie się z góry.
Po dotarciu na miejsce i ukojeniu pragnienia sokiem ze świeżego kokosa, oddaliśmy się plażowaniu. W trakcie dnia pożywiliśmy się fistaszkami sprzedawanymi przez młode dziewczyny na plaży i tuńczykiem z batatami i warzywami serwowanym w lokalu przy zatoce(zapewne ze względu na miejsce 800 CVE). Nie mogło też zabraknąć degustacji grogu- lokalnej odmiany rumu z trzciny cukrowej.
Wieczorem w centrum Tarrafal bez problemu znaleźliśmy aluguera jadącego do stolicy( wypchanego po brzegi, więc podróżowaliśmy na drewnianych deseczkach położonych między siedzeniami przez jakiś czas, towarzyszyła nam też głośna lokalna muzyka- zdecydowanie wesoły autobus) i dość szybko dotarliśmy do hotelu.Następnego dnia rano czekała nas wyprawa na kolejną wyspę.
Santiago odwiedziliśmy jeszcze przed powrotem na Gran Canarie, jednak mieliśmy tylko parę godzin które poświęciliśmy na degustacje kabowerdyjskiego wina z Fogo. Zdecydowanie była to wyspa najbardziej afrykańska pod względem ludności i odnieśliśmy wrażenie że mimo iż jest stolicą archipelagu, panuje tu największa bieda.Nie zwiedziliśmy wszystkich punktów obowiązkowych takich jak Citadela Velha- dawna stolica wpisana na liste światowago dziedzictwa UNESCO, ponieważ zabrakło nam czasu, ale polecamy wyspę tym którzy chcą poznać mniej skażoną turystyką, afrykańską twarz Cabo Verde.
Na Sao Vincente dotarliśmy połączeniem między wyspowym TACV, tym razem bez opóźnień, szybko i sprawnie. Złapaliśmy taxi z lotniska (1000 CVE) i jeszcze przed południem, mijając wrak statku "Leopard", dojechaliśmy do miasta Cesarii Evory- Mindelo.
Hotel(Residencial Raiar) przyjemny,czysty, z dobrym śniadaniem i uprzejmą, komunikatywną obsługą, blisko plaży i centrum - godny polecenia.
Po rozpakowaniu od razu wyruszyliśmy zwiedzać miasto- pierwszy punkt spacer nabrzeżem ulicą Ave Marginal, po drodze mijaliśmy kolorowe budynki, typowe dla Mindelo Cabo Verde, w tym słynny dom Figueiry- kabowerdyjskiego artysty, a także kopie lizbońskiej wieży Belem. Przy końcu trafiliśmy na targ rybny a później na odkryte miejskie targowisko- Praca Estrella, pełne stoisk z owocami oraz handlarzy z senegalu próbujących udowodnić że hipopotam to zwierzę typowe dla Wysp Zielonego Przylądka.Plac ozdabiały błękitne obrazy z płytek "azelujos" przedstawiające miasto i sceny historyczne.