+7
szpulatek 25 lutego 2016 01:09
"https://static.wixstatic.com/media/95d036_ec6d1d570d71451ba4126b3ef8b3187d.jpg/v1/fill/w_598,h_398,al_c,q_80,usm_0.66_1.00_0.01/95d036_ec6d1d570d71451ba4126b3ef8b3187d.jpg" alt="Image" />
Przyjdzie kiedyś taki czas, w którym od poniedziałku do piątku będziemy się budzić z uczuciem kłucia w sercu. Skończy się beztroskie leniuchowanie, imprezki w środku tygodnia, spanie do południa i inne przywileje nieposiadania pracy na pełen etat. Konfucjusz powiedział: "Wybierz pracę, którą kochasz, a nie będziesz musiał pracować nawet przez jeden dzień w swoim życiu" No patrzcie tylko jaki on mądry! Jeśli udała ci się ta trudna sztuka, to gratuluję z całego serca i oczywiście- zazdroszczę, bo my do tych szczęściarzy się nie zaliczamy.Nasze życie określa raczej inny cytat: „Kupujesz rzeczy, których nie potrzebujesz, za pieniądze których nie masz, by zaimponować ludziom, których nie lubisz.”— Fight Club
Idąc dalej tym tokiem myślenia: chodzisz do pracy, której nienawidzisz, aby zarobić pieniądze, które wydajesz na paliwo potrzebne, żeby do tej pracy dojechać Czujecie to? Brzmi znajomo? To frustrujące, przyznacie.Internet aż kipi od blogów podróżniczych pełnych zdjęć opalonych szczęśliwych ludzi.Z zazdrością czytam o kolejnych wojażach znajomych i marzę... a gdyby to wszystko rzucić i wyjechać? Ale ... Zawsze jest jakieś ale. Ale pieniądze, ale praca, ale za co żyć, ale tak daleko od domu, ale jak opuścić strefę swojego komfortu? Może kiedyś.Piszę to wszystko, aby przybliżyć wam trochę nasze skromne osoby. Żyjemy sobie od kilku lat w Szkocji. Praca na pełen etat, mieszkanie, samochód. SPOKÓJ. Nie ma na co narzekać, ALE dusza chciałaby czegoś więcej. To coś staramy się znaleźć podczas podróży. Nawet krótki wypad w weekend za miasto pozwala nam naładować akumulatory.Niestety nie będzie w tej historii żadnego spektakularnego wręczania wypowiedzenia z pracy (a szkoda), nie będzie też super egzotycznej destynacji na końcu świata i podróży stopem w nieznane. W zamian za to chce się z wami podzielić relacją z tygodniowego wyjazdu do Maroko. Pomyślicie, że to blisko, że Maroko jest oklepane i bezpieczne. Wierzcie mi, jeśli opuszczacie Europę po raz pierwszy, to ten kraj jest dobry na start.W kwietniu z okazji moich urodzin Remi- mój chłopak, kupił nam bilety do Marrakeszu na początek grudnia. Chwała mu za to, bo trzymałam się tej myśli i miałam cel! Musiałam tylko wytrwać 8 miesięcy!
Oboje staraliśmy się spisywać nasze odczucia na bieżąco. Nie znajdziecie tutaj nazw restauracji, w których zjedliśmy piątego Tanjina. Nie skupialiśmy się na opisywaniu zabytków, ktoś bardziej kompetentny zrobił to w przewodnikach. Chcemy pokazać wam Maroko tak jak my je odebraliśmy. Miłej lektury.
Podróż zaczyna się na długo przed wyjazdem. Najpierw w twojej głowie rodzi się pomysł. Potem wszystko zaczyna się wokół niego kręcić. Czytasz setki informacji, przewodników, relacji i blogów. Karmisz swoje oczy tysiącami kolorowych zdjęć. Wyobrażasz sobie dane miejsce. Planujesz. Bukujesz noclegi i transport, drukujesz karty pokładowe. Pakujesz plecak na ostatnią chwilę. Ruszasz na lotnisko pełen nadziei i entuzjazmu. Siadasz wygodnie w fotelu, zapinasz pasy i lecisz...
Wszystkie wydarzenia miały miejsce w dniach 02/12/15 - 09/12/15

Image

POCZĄTEK
Ostatnie rzeczy do plecaków trafiły wczoraj około północy. Kompletowanie kabli, ładowarek, dokumentów, płyt i innych pierdół zajęło nam czas do 2 w nocy. Kładąc się czułam już to przyjemne smyranie mojego podróżniczego ego.Samolot odlatuje o 11.30, na lotnisku byliśmy parę minut po 10. Ostatni raz leciałam easyJet w 2013 roku i wspominam go dobrze. Kolejka do wejścia nie była zbyt duża. Wchodząc na płytę lotniska zauważyłam, że naszym drugim pilotem jest kobieta. Remik skomplementował jej odwagę i powiedział, że z miłą chęcią powierzy swoje życie w ręce blondynki (naprawdę zapytał: kto ją tam wpuścił do cholery?!) Sprawnie zajęliśmy swoje miejsca. Czekaliśmy tylko na zamknięcie drzwi, gdy nagle w ich progu zjawiło się dwóch policjantów. Podeszli do młodego mężczyzny siedzącego w przednim rzędzie. Kazali mu wstać, zabrać bagaż oraz wszystkie jego rzeczy i wyprowadzili go z pokładu. Wszystko odbyło się prawie bez słowa. Chłopak się nie stawiał, więc go nie skuli. Facet, który siedział obok niego nie miał zbyt zadowolonej miny. Ja też się wystraszyłam, a wyobraźnia zaczęła wyrabiać 110%normy: kto to był? Może to terrorysta?! Pewnie wszyscy zginiemy! – lamentowałam. Po jego wyjściu załoga sprawdziła jeszcze schowki w obawie, że delikwent zostawił po sobie czegoś więcej. Nie zostawił. Mam nadzieje, bo pisze to, gdy jesteśmy 11 km nad ziemią i telepie nami jak głodnym po pustym sklepie.
Image

MARRAKESZ
Marrakesz na dzień dobry. Zgodnie z moją „polduńską” duszą – nie wiem, czy taki dobry. Po wyjściu z samolotu dało się odczuć suche ciepłe powietrze niczym w Polsce w upalne dni. Mimo że temperatura wynosiła 19 stopni, to na sercu zrobiło się jakoś lepiej. Szkocja żegnała nas obfitym deszczem i wiatrem. To żadna nowość, bo od 5 tyg. Taki jest każdy dzień. Szary, bury i ponury. Odprawa paszportowa szła jak krew z nosa pod górkę. W końcu doczekaliśmy się pierwszej pieczątki i pewnie ruszyliśmy ku przygodzie. Po przejściu wszystkich zabezpieczeń udaliśmy się do kantoru po lokalną walutę. Nasz budżet na tydzień to 300 funtów. W zamian dostaliśmy 4320 Mad. Dla bezpieczeństwa podzieliliśmy tę sumę na pół tak, aby w razie kradzieży nie stracić wszystkiego.Po ok. godzinie od wylądowania skierowaliśmy się do naszego hostelu. Taksówkarze odprowadzali nas tylko tęsknym wzrokiem. Stanowczo powiedzieliśmy im nie! Ruszyliśmy do centrum pieszo. Po kilku minutach wszystkie opowieści o ruchu drogowym w Maroko się urzeczywistniły. Chaos! Tak, to słowo mi tu pasuje. Chaos i szaleństwo. Na pierwszy ogień motory, skutery i inne jednoślady. Czy ktoś przejmuje się kaskiem? Nie. Czy ktoś używa kierunkowskazów? Raczej nie. Czy ktoś martwi się podwójna ciągłą, zakazem zawracania? Nie. Czy ktoś trąbi bez powodu? Wszyscy. Samochody- to dopiero ciekawy przypadek. Każdy, mam wrażenie, jedzie bardzo szybko. Zjeżdża drogę innym, trąbi, gdy tylko ktoś stoi na zielonym tysięczną sekundy za długo. Auta są porysowane i noszą ślady wielu stłuczek, ale jak jedzie, to jedzie i nie ma co drążyć. Przy zachodzącym słońcu doszliśmy do bram medyny. W tej najstarszej dzielnicy miasta działa na nas milion bodźców. Nagle znaleźliśmy się w innym świecie, tak odległym od naszej europejskiej poprawności. Po pierwsze atakują nas dźwiękami. Z każdej strony coś rozprasza naszą uwagę. Motory, skutery, rowery, klaksony, nawoływania taksówkarzy, krzyki sprzedawców, głosy z meczetów, miks języków: francuski, arabski hiszpański i angielski. Tego jest naprawdę dużo za dużo. Dodamy do tego fakt, że znaleźliśmy się w nowym mieście o wąskich wijących się uliczkach, przeładowanych ludźmi i przedmiotami, które nasze oczy widzą po raz pierwszy. My z plecakami i wyrazem zagubienia w oczach, kluczymy w tym samym miejscu po raz enty, przyciągając uwagę lepiej niż lep na muchy. Co chwila, ktoś chce nam wskazać drogę, nie reagując na nasze sprzeciwy. Prowadzi nas, chociaż nie ma pojęcia czego szukamy. Dodam na koniec mocny zapach benzyny połączony z kanalizacją i Voila oto Marrakesz.

Image

Image

Image

Image

Image

Plac Jemaa El Fna ożywa o zmroku. Restauracje wypełniają się turystami, którzy chcą podziwiać pocztówkowy widok, popijając słynną Berber whiskey (mocna i słodka zielona herbata z listkami mięty) na jednym z tarasów. Na placu można spotkać różnych „artystów”. Widać wielu Marokańczyków pozujących do zdjęć w tradycyjnych strojach, inny gromadzą się w grupkach i słuchają w napięciu jakichś historii. Gdzieś w tle słychać bębny, a tuż obok zaklinają węże. Spotkaliśmy nawet małpy w pampersach na smyczy. Spacerując pośród tych dziwów, podeszliśmy sprawdzić co przyciągnęło uwagę dużej grupy mężczyzn. Panowie pośrodku tego zbiorowiska zakładali rękawicę bokserskie i bawili się w Rockiego. Inni naturalnie mogli obstawiać. Serio? Brakowało w tym wszystkim tylko kolorowego jednorożca. Nie muszę chyba wspominać, że pomiędzy tym tłumem przeciskają się skutery? Przyznam, że jazda motorem w Marrakeszu wymaga wprawy w omijaniu przeszkód. Założę się, że z zawiązanymi oczami też by sobie poradzili.Lokalni próbują sprzedać ci wszystko. Wiele rzeczy wygląda tandetnie, niektóre zaś wydają się zdobione ręcznie. Umorusane matki z dziećmi żebrzą w uliczkach. Bąble od małego wiedzą, że turyści mają monety i wyciągają po nie ręce. Smutny obrazek. Z drugiej strony widać młodych Marokańczyków z nosami w smartphonach, jeżdżących drogimi suvami w dobrych markowych ciuchach.Mnie to wszystko przytłoczyło i zamiast z uśmiechem na ustach chłonąć atmosferę, przybrałam postawę obronną i marzyłam, tylko żeby znaleźć się z powrotem w hostelu. W grudniu dzień kończy się szybko. Ok. 19 nie ma już światła słonecznego. Wróciliśmy więc do naszego riadu. Padliśmy jak muchy.

Image

To niesamowite, że każdego wieczoru wszystkie te stoiska zostają rozstawione na parę godzin, a rano nie ma po nich absolutnie żadnego śladu. W jednym z takich stoisk spróbowaliśmy pierwszego tanjina i zakochaliśmy się w marokańskiej kuchni

Image

Marokańczycy kochają słuchać opowieści

Image

Image

Śniadania w tym kraju to nasz ulubiony punkt dnia. Jeśli wasz hotel oferuje wam nocleg z tym posiłkiem w cenie, to bez wahania go weźcie. Z reguły dostaniecie kawę lub herbatę do oporu + świeżo wyciśnięty sok, rogaliki maślane, naleśniki, które są absolutnie obłędne i nawet jeśli jakimś cudem udałoby mi się odtworzyć w domu, to na pewno nie będą smakować tak samo. Do tego wszystkiego dżemy, miód i oliwa. Śniadanie MISTRZÓW. Marokańska kuchnia na zawsze zostanie już w naszych sercach.

Image

Sok ze świeżo wyciskanych pomarańczy na placu Jemaa El Fna jest niepodważalnie numerem jeden wśród wszystkich soków jakie piliśmy w swoim życiu! Nie możecie wyjechać z Maroko bez jego spróbowania.

PRZYGODY Z AUTEM
Głównym celem w Maroko była noc na pustyni. Choćby się paliło i waliło, musimy dotrzeć na Saharę. Dzięki forum F4F znalazłam pochlebną opinię na temat wypraw organizowanych przez Mustafę https://cameltrekkingdesert.wordpress.com/about/. Najlepszym sposobem na dojazd do Merzougi jest wypożyczenie auta. Ceny są dosyć spore, długo szukaliśmy czegoś w rozsądnych granicach. Remi znalazł ofertę „Aircar” i zamówił małego piździka za 121 euro / 6dni z pełnym ubezpieczeniem. Nasze suzuki Celerio było do odbioru w piątek po 10. Po pysznym śniadaniu spacerkiem udaliśmy się w poszukiwaniu ubezpieczalni. Wystarczyło opuścić medynę i od razu Marrakesz stał się przystępniejszy. Szerokie ulice, więcej przestrzeni i nowoczesne dzielnice zmieniły nasze nastawienie do miasta. Dotarliśmy do „Aircar” grubo po 10 i zaczęliśmy wypełniać papierologię. Pan mówił prostym angielskim i poprosił Remka o dokumenty oraz kartę kredytową, aby zablokować depozyt w wysokości 9000mad ok. 615 funtów. Byliśmy przygotowani na taką kwotę. Pieniądze na koncie czekały, ale karta została odrzucona. Konsternacja! Co jest grane? Przecież mamy nawet więcej, niż trzeba na koncie. Dla pewności sprawdziłam wszystko raz jeszcze. Obydwie karty zostały odrzucone z tym samym komunikatem „conection problem”. Troszkę mi ciśnienie skoczyło. Nie mogłam uwierzyć, że odrzuca nasze karty. Jakie mamy teraz opcje?- pytamy. Jest jedna i to prosta: pan jako znawca wie, że mamy jakiś limit na koncie i łaskawie opuści nam kwotę depozytu na 4500tys mad (początkowo było 9000)- bo taką kwotę bank pozwoli mu zablokować, ale niestety musimy dopłacić 6 euro dziennie, co daje nam 42 euro za cały okres wypożyczenia. To wszystko jest co najmniej niedorzeczne, bo nie dalej jak w marcu byliśmy w Irlandii i także wypożyczyliśmy tam auto, a wypożyczalnia bez problemu zablokowała depozyt 1200 euro z tej samej karty, której teraz nagle zablokować się nie da? Cóż zrobić? Czas nagli, bez auta niczego nie zobaczymy, jak mus to mus. W końcu zostaje zablokowane 4.5tys mad i jesteśmy w plecy 42 euro. Chyba zostaliśmy tu zrobieni w tak zwane bambuko. Trzy razy jeszcze pytamy, czy dostaniemy zwrot depozytu? Tak, tak, siur, siur my friend. No nieźle sobie myślę. Startujemy z wysokiego c. Dostajemy w końcu kluczyki do naszego wariata i jedziemy po zakupy na drogę. Niedaleko nas jest Carrefour. Trochę stresu przy włączeniu się do ruchu było, ale po paru minutach udajemy miejscowych kierowców trąbiąc, gdy tylko chcemy dać o sobie znać. W lekkich nerwach po aferze samochodowej wchodzimy do centrum handlowego, w którym z głośników słychać Maryśke i jej „All I Want For Xmas”. Cała galeria wystrojona jest w świąteczne ozdoby, a na środku można zrobić sobie zdjęcie z choinką. Tyle, jeśli chodzi o globalizację moi mili :) Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy wyjechali z miasta bez problemów. Ruszamy więc do naszej srebrnej strzały obładowani siatkami. Z daleka zauważyliśmy jakąś czerwoną kartkę za wycieraczką- mandat za brak opłaty parkingowej. Oboje wybuchamy śmiechem na widok parkometru tuż za naszymi plecami. Oczywiście chcieliśmy zignorować ten fakt, jak niby mieliby nas znaleźć i zmusić do zapłaty?! blokada na kole skutecznie wybiła nam ten pomysł z głowy. Podaje Remkowi mandat i mówię dzwoń. Po kilku próbach łączymy się z odpowiednimi służbami, ale nie możemy wytłumaczyć gdzie jesteśmy. Prosimy o pomoc młodego koleżkę, który akurat przechodził obok. Chłopak załatwił dla nas wszystko i odszedł z pięknym „Welcome to Marrakesh” na ustach. Za 20min i 40mad jesteśmy wolni i ruszamy na południowy wschód. Pierwszy przystanek Warzazat.Przeprawa samochodem przez Marrakesz to temat na osobną książkę. Styl i kultura jazdy wykracza daleko poza znane nam w Europie normy. Pasy i kierunki jazdy to rzeczy raczej umowne, a kierunkowskazy to rodzaj luksusu. Marokańczycy, wszystko, co robią na drodze sygnalizują klaksonem. Nieważne czy się wyprzedzają, czy włączają do ruchu, czy ot, tak po prostu się pozdrawiają, zawsze używają do tego klaksonu. Remkowi spodobała się jazda po mieście i już po kilku minutach złapał ich rytm, a z chaosu zrodził się pewien sens i harmonia.

Image

AiT BEN HADDOU & WĄWOZY

Wczesnym popołudniem opuszczamy tłoczny Marrakesz i udajemy się do Warzazat. Co kilka kilometrów zatrzymywaliśmy się, aby podziwiać widoki. Trasa nie należała do męczących. Kilka rzeczy nas zaintrygowało. Jadąc w głąb kraju nie było momentu, w którym przy drodze nie siedzieliby ludzie. Najczęściej widzieliśmy ich bardzo blisko jezdni, albo spacerujących wzdłuż niej. Rozmawiali ze sobą, niektórzy zaś stali bezczynnie i obserwowali. Przypuszczam, że to po prostu ich codzienna rutyna. Lwią część stanowili mężczyźni. W Maroko widok dwóch mężczyzn trzymających się za rękę jest dość powszechny. To wyraz przyjaźni i szacunku do drugiej osoby. Homoseksualizm natomiast, jest surowo zabroniony. Kobiety przy drodze pojawiały się rzadziej i raczej nie odpoczywały. Zazwyczaj pracowały w polu, przewoziły drewno na opał na obładowanych do granic możliwości osłach, lub własnych plecach. Wypasały kozy, albo zajmowały się dziećmi. Oczywistym stwierdzeniem jest, że płeć piękna nie ma tam lekkiego życia.

Image

Szczyty Atlasu Wysokiego na trasie z Marrakeszu do Ait Ben Haddou

Image

Tizi n Tichka

Image

Srebrna strzała w pełnej krasie

Po drodze do Warzazat zatrzymujemy się w Ait Ben Haddou. Jest to ufortyfikowana osada (ksar), która została wpisana na listę Unesco ze względu na swoje walory architektoniczne. Ponadto Ait Ben Haddou było miejscem kręcenia kilku filmów. Najpopularniejsze to „Gladiator”, „Babel”, „Mumia”, „Królestwo Niebieskie”, „Lorenc z Arabii”, „Książę Persji”, „Aleksander”. Ait Ben Haddou zmieniło się w fikcyjne miasto Yunkai i Pentos w serialu Gra o Tron. Przy zachodzącym słońcu spacerujemy uliczkami ksaru. Nie ma nachalnych sprzedawców i można poczuć magie tego miejsca.

Image

Ait Ben Haddou przy zachodzącym słońcu

Image

Image

Image

Image

Późnym wieczorem dotarliśmy do naszego hostelu i zostaliśmy mile powitani. Specjalnie dla nas rozpalili ognisko, a towarzystwa dotrzymywał nam jeden z pracowników. Na pewno znał mnóstwo ciekawych historii, ale niestety nie mówił za dużo po angielsku. Kolejny argument do uczenia się innych języków. Musimy o tym pomyśleć w przyszłości. Znajomość francuskiego, hiszpańskiego lub włoskiego zdecydowanie ułatwiłaby nam komunikację. Noc była bardzo zimna więc zrezygnowaliśmy ze spania w tradycyjnym berberskim namiocie i za tą samą cenę dostaliśmy pokój z łazienką, w którym było niewiele cieplej niż na zewnątrz, ale przystaliśmy na tą ofertę. Przed snem zdążyłam jeszcze zrobić psikusa i wysadziłam wszystkie korki. Suszarka do włosów przeciążyła linię i przez parę minut byliśmy odcięci od prądu. Skończyliśmy ten dzień z przytupem.
Wąwóz Dades.
Nazajutrz pojechaliśmy sprawdzić, czy wąwóz Dades słusznie zyskał taką popularność wśród turystów. Drogą prowadziła nas coraz wyżej. W okół pojawiały się coraz to ciekawsze formację skalne. Słońce miło ogrzewało nasze stare kości. Oczy napawały się pięknymi widokami. Ta niesamowita droga z łatwością mogłaby być scenografią do kolejnego odcinka Top Gear. Zatrzymaliśmy się w idealnym punkcie widokowym. Wdrapaliśmy się na najwyższą skarpę i każdy zajął się swoimi obowiązkami. Ja beztrosko chłonęłam piękne widoki, a Remi zatracił się w robieniu zdjęć i wideo. Słońce prażyło nad nami, na niebie nie było ani jednej chmurki. Pod nami droga wiła się niczym serpentyna. Wokół otaczały nas blisko 300m czerwone skały, a u ich stóp leniwie płynęła lazurowa rzeka. Ten miks utwierdził nas tylko w przekonaniu, że matka natura ma nieograniczoną wyobraźnie, a człowiek jest przy niej malutkim okruchem. Tak się tam czuliśmy – malutcy. Nie spiesząc się, wstąpiliśmy na kawę do jedynej kawiarni w tym miejscu. Panorama, która się rozciąga z tarasu restauracji jest nie do opisania. Zdecydowanie było to jedno z najpiękniejszych miejsc, w których byliśmy w życiu. Przejechaliśmy jeszcze kilkanaście kilometrów i dotarliśmy na dno wąwozu. Byliśmy na poziomie rzeki, która z bliska wcale nie wydaje się spokojna. Przed nami jechała wielka ciężarówka, nagle 300m skały zaczęły się zwężać do tego stopnia, że 5m od prawej krawędzi drogi była rzeka, a 5m od lewej krawędzi drogi była czerwona niczym curry ściana. Po środku wielka ciężarówka, której kierowca z zawziętością naciskał klakson. Zdecydowanie ten widok zostanie w mojej pamięci na długo.

Image

Image

Image

Image

Raj dla kierowców

Image

Image

Noc spędziliśmy w przyjemnym hostelu w Tingirze. Zaraz po śniadaniu ruszyliśmy w drogę zobaczyć kolejny wąwóz. Tym razem był to wspinaczkowy raj – Todra. Słońce w pełni, a nam ząb na ząb z zimna nie trafiał. Praktycznie cały obszar znajduję się w cieniu, a przeszywający wiatr skutecznie obniża temperaturę odczuwalną. Na dnie wąwozu wartko płynie rzeka. Wzdłuż niej poprowadzona jest droga, na której rozstawione są, a jakże, stragany. W najszerszych miejscach parkują autokary z wycieczkami. Po drugiej stronie rzeki stoi przytulany do skały hotel. Kozacka miejscówka! Skały są monstrualne. Nie da się ogarnąć wszystkiego jednym spojrzeniem. Widzimy kilku wspinaczy na jednej ze ścian. Z naszej pozycji wyglądają jak niewielkie czarne kropki. Z wolna poruszają się na szczyt. Fajnie było by wrócić tu ze sprzętem i samemu je pokonać.

Image

Wąwóz Todra

Image

Pionowe ściany przyciągają wspinaczy

Image

Image

CRAZY BERBER
Wąwóz Todra będziemy wspominać nie tylko ze względu na zapierające dech w piersiach widoki. To tam poznaliśmy niejakiego „Crazy Berbera” - jak sam siebie nazywał, sprzedawce w jednym z wielu straganów. Spacerując wzdłuż rzeki, zagadał do nas mężczyzna. Był niewysoki, twarz miał spaloną od mocnego słońca, parę zmarszczek otaczało jego oczy. To pewnie od tego szczerego uśmiechu, który nigdy nie znikał mu z twarzy. Chcieliśmy go zignorować, ale to było niemożliwe. Dżordż ( bo tak go nazywałam) ma niezłe gadane. Po kilku chwilach wiedział już skąd jesteśmy, gdzie już byliśmy, jaki mam numer buta i co dalej planujemy. Rozmawiało się nam bardzo przyjemnie. Jego angielski był komunikatywny. Dżordż jest cholernie dobrym sprzedawcą. Tego dnia czekała nas wyprawa przez pustynie, więc Crezy Berber, nie czekając na naszą zgodę, sprawie zawiązał nam na głowach chusty, bez których grzechem byłoby na taką wyprawę się wybrać. Nieźle się przy tym naśmieliśmy. Remi dawał mi znaki, że jego aparat nagrywa to wszystko z ukrycia. Po 10 minutach mieliśmy zatem nowego przyjaciela i 2 chusty, których w ogólnie nie mieliśmy zamiaru kupować. Grzecznie podziękowaliśmy i ruszyliśmy biedniejsi o 340 Mad do auta! Nie zdążyliśmy się dobrze rozpędzić, a już zatrzymał nas nasz nowy kolega. Poprosił, aby go podwieźć do jego wioski Tamtatouche. Bardzo chciał pokazać nam swój hotel i zaprosić na herbatę. Po chwili zwątpienia, zgodziliśmy się. Crazy Berber gadał jak najęty przez całą drogę. Opowiadał, że języka angielskiego nauczył się od turystów (oprócz tego zna języki : francuski, hiszpański, włoski, i japoński! Powiedzcie mi proszę gdzie tkwi ich sekret? Dlaczego tak łatwo im to przychodzi?!?!?!) Jego dom był na końcu wioski, 15 km stąd. Jak to w Maroko bywa 15km przejeżdżamy w ok 40 min, bo tu asfalt skapitulował, zostawiając miejsce wielkim kamieniom. Tam rzeka postanowiła rozprawić się z mostkiem i trzeba ją pokonać, omijając druty zbrojeniowe wystające niczym kolce kaktusa, we wszystkie strony. W takich miejscach większy zawsze ma pierwszeństwo. My w naszym miniaturowym suzuki grzecznie czekaliśmy na swoją kolej. Mijając kolejne górki, nasz kolega opowiedział nam o kilku rodzinach Nomadów, którzy nadal prowadzą koczowniczy tryb życia i śpią w jaskiniach. Zaproponował nam spędzenie nocy z jedną z tych rodzin. Do jaskini można dostać się autem, albo zapakować rzeczy na osiołka i ruszyć pieszo. Każde z nas powinno dać rodzinie po 50 Mad, a w zamian będziemy mogli przygotować i zjeść z nimi kolację, a także obserwować ich przy codziennych obowiązkach. Nomadzi śpią razem w jaskini. Cała rodzina w niewielkiej dziurze w skale ogrzewa się wzajemnie. W ciągu dnia zajmują się hodowlą owiec i innych zwierząt. Są odcięci od elektryczności. Nie mają religii. Pozostają wolni, nieskrępowani żadnymi dobrami doczesnymi.Nie było się nad czym zastanawiać. Od razu zgodziliśmy się na taką wyprawę i obiecaliśmy Crezy Berberowi, że jutro do niego wrócimy. Usiedliśmy na tarasie, z którego był podobno najlepszy widok w wiosce i popijaliśmy „Berber whisky”, która ta na marginesie, za każdym razem smakowała inaczej.
Image

Crazy Berber

Image

Najlepszy widok w Tamtatouchte

Image

NOC NA PUSTYNI- MAROKAŃSKA BALANGA


Image

Zasiedzieliśmy się w Tamtatouche przeokrutnie. Niełatwo było pożegnać się z rozgadanym Berberem. Suzuki miało dzień próby. Wyjeżdżając spod hotelu nawigacja pokazywała, że będziemy w Merzoudze przed 17. Mustafa przysłał nam maila, że przed 16 powinniśmy czekać na niego na parkingu przy rogatkach miasta. Musimy wyczarować godzinę. Szczęśliwie na drogach prowadzących do Merzougi ruch był znikomy. Nawet asfalt był w dobrym stanie. Powiem wam w sekrecie, że silnik kilka razy chciał wyskoczyć z biednej „Suzie”. Na umówionym parkingu znaleźliśmy się przed 16! Zadzwoniliśmy do Mustafy, aby zameldować naszą obecność, a on lekko zdziwiony powiedział, że mamy się nigdzie nie ruszać i niedługo przyjedzie po nas jego brat. Podczas 10 min czekania na naszego opiekuna, podjechało do nas ok. 8 innych ludzi, proponując wycieczkę na pustynie. Z uporem maniaka mówiliśmy im nie, ale zwykłe „no thank you” rzadko przynosi błogi spokój. Najlepszą wymówką było powiedzenie, że już mamy taką wycieczkę opłaconą i czekamy właśnie na Mustafę. Nasz gospodarz musiał być poważaną osobą, bo na dźwięk jego imienia natarczywcy grzecznie zostawiali nas w spokoju. Berberowie nie lubią się spieszyć. Powiedziałabym nawet, że oni żyją w zupełnie innej czasoprzestrzeni. Powiem więcej, wydaję mi się, że to nie w nich jest problem, tylko w nas i im dłużej byliśmy w Maroko, tym bardziej chcieliśmy zamienić nasz szybki tryb życia na ich błogie wylegiwanie się na słoneczku. Po kilkunastu minutach zostaliśmy skierowani do posiadłości Mustafy. Dostaliśmy 15 min na przepakowanie najpotrzebniejszych rzeczy tj. co najmniej butelka wody na osobę, co zostało skrzętnie sprawdzone, zanim wsiedliśmy na wielbłądy; ciepłe ubrania- wierzcie mi, na pustyni jest cholernie zimno! Jeśli wydaje wam się, że jedna bluza i długie spodnie są wystarczające, to polecam w listopadowy wieczór wyjść z domu w samej koszulce i spodenkach, wsiąść na rower pojechać do lasu, rozbić namiot i spędzić w nim noc przykrytym tylko kocem! W nocy temperatura na pustyni spada do ok. 0 stopni Celsjusza. Powietrze jest suche, przez co zimno przenika cię do szpiku kości. Gdybyśmy tylko byli mądrzejsi przed szkodą...
Po ok. Pół godziny poznaliśmy nasze wielbłądy. Mnie przypadł zaszczyt jechania na 18letnim Bobie Marley’u, a Remi dumnie siedział na 20 letnim Jimim Hendrix’e. Naszym opiekunem był młodziutki Hamid, który gdyby tylko mówił lepiej po angielsku, na pewno opowiedziałby nam wspaniałe historie. Niestety skończyło się na krótkich wymianach zdań i przyjaznym potakiwaniu, kiedy nie mogliśmy się wzajemnie zrozumieć. Droga do naszego obozu zajęła nam 1.40h. Jeśli po waszej głowie krążą pytania odnośnie do jazdy na wielbłądach, to pozwólcie, że rozwieje wasze wątpliwości. Tak wielbłądy śmierdzą, tak puszczają głośne bąki, tak będzie was boleć pupa gorzej niż po przejechaniu 70 km na składaku „Wigry 3”. Mogę się z wami śmiało założyć, że gdyby postawić wojskową orkiestrę dętą wygrywającą „O mój rozmarynie” obok wielbłąda, to jedyną jego reakcją na te dziwy byłoby beznamiętne skierowanie wzroku w ich stronę, a po chwili wróciłby do swojego zajęcia, czyli stania albo leżakowania. Nasze wielbłądy były tak spokojne, jakby ktoś przełączył je na tryb oszczędzania energii. Tak wiem, że jak im się zachce, to mogą biec z prędkością 65 km/h, a w Dubaju rekordy popularności biją ich wyścigi, ale jest mi niezwykle ciężko wyobrazić sobie coś takiego. Widoki, jakie udało się nam uchwycić na pustyni i to, co wydarzyło się podczas reszty wieczoru, wynagrodziły nam wszelkie nieprzyjemności związane z kołysaniem się w siodle.

Image

Nasze wielbłądy gotowe do jazdy

Przed wyjazdem mieliśmy zgoła odmienne wyobrażenie wycieczek na pustynie. Nie sądziliśmy, że jest to tak skomercjalizowane. Pomiędzy wydmami tworzą się korki. Dwa razy musieliśmy przepuszczać inną karawanę. Quady, motory i auta 4 × 4 hałasują z każdej strony. Komercyjność tego miejsca całkowicie nas zaskoczyła. Jednak nawet tłok nie odebrał nam przyjemności z przebywania na największej piaskownicy świata.

Image

Image

Image

Oprócz naszej dwójki z oferty Mustafy skorzystała jeszcze grupa ok. 12 Marokańczyków i 4 Hiszpanów. Wszyscy poznaliśmy się już na miejscu przy herbacie. Nikt za bardzo się nami nie przejmował. Rozmowy toczyły się w języku arabskim albo hiszpańskim. Nie czuliśmy się zaniedbywani, raczej byliśmy wdzięczni, że nikt nam nie nadskakuje.Na nasz obóz składało się kilka dużych namiotów stworzonych z silnego bambusowego (nie wiem, czy to był bambus) stelaża, a całość przykryta grubymi płachtami przypominające dywan. W środku ciasno stało 8 łóżek polowych. W namiocie panowała całkowita ciemność, ale i ten problem został rozwiązany. Jako, że mieliśmy własny agregat każdy namiot został wyposażony w lampe podczepioną do sufitu. Tak na skraju pustyni, 45 km od granicy z Algierią, która majaczyła na horyzoncie, spędziliśmy niezapomnianą noc.Z czasem zrobiło się bardzo zimno i oboje w głowie przeklinaliśmy naszą bezmyślność podczas pakowania. Wciąż czekając na gorącą kolację, przenieśliśmy się do największego namiotu. W środku zobaczyliśmy dobrej klasy sprzęt DJ ski, światła, stroboskopy i wielkie głośniki. Otworzyliśmy szeroko oczy ze zdziwienia. Czy my to dobrze zrozumieliśmy? Byliśmy pierwszy raz w Afryce, na Saharze i trafiliśmy na imprezę z prawdziwego zdarzenia? Nie... to chyba niemożliwe. Na pewno zjemy kolacje, w tle będzie leciała muzyka, a potem wszyscy grzecznie pójdą spać. Nasi nowo poznani znajomi mieli jednak zupełnie inny pomysł na ten wieczór..Gospodarzem imprezy był wynajęty DJ. Dusza towarzystwa i prawdziwy wodzirej. Jego biały dres dumnie świecił w ultrafiolecie. Miał też czerwoną czapkę z daszkiem, której nie ściągnął nawet na sekundę. Prowadził tę imprezę z wielką wprawą. Na początku mikrofon krążył z rąk do rąk i każdy opowiadał historię. Mogliśmy tylko przypuszczać, że były one niezwykle zabawne, bo niemożliwością było zrozumienie pojedynczego słowa, tak aby złapać kontekst zdania i spróbować domyślić się, o czym oni tak zawzięcie dyskutują. Obserwowaliśmy ich reakcje i mowę ciała z wielkim zainteresowaniem. To naprawdę dziwne uczucie, kiedy nie możesz kogoś zrozumieć! Stopniowo opowiadanie anegdot ustąpiło miejsca śpiewaniu popularnych piosenek. Muzykalność Marokańczyków jest niesłychana. Każda poznana przez nas osoba potrafiła pięknie śpiewać, grać choć na jednym instrumencie i tańczyła z lekkością piórka. Zapytani, kto ich tego nauczył, odpowiadali ze zdziwieniem, że sami się nauczyli, nikt nie musiał im pokazywać. Bardzo przyjemnie było nam to obserwować. Nie wiem, nawet kiedy zostaliśmy wyciągnięci do wspólnych pląsów. Najpierw czuliśmy skrępowanie, zachowywaliśmy dystans. Cóż byliśmy trzeźwi, więc nie wymagajcie od nas cudów. Prawdą jest, że muzyka łagodzi obyczaje. Tańcząc w grupie roześmianych twarzy, czuliśmy się małą jednością. Lody zostały przełamane. Nie wiem jakim sposobem mikrofon trafił w nasze ręce i  ciekawskie oczy wbiły się w moje oblicze. W krótkich słowach podziękowaliśmy za wspaniałe przyjęcie, pochwaliliśmy piękno kraju i jego mieszkańców. Marokańczycy kochają swoje państwo miłością bezwzględną i są z tego bardzo dumni. Mam nadzieję, że złapaliśmy u nich dużego plusa Po pysznej kolacji impreza rozkręciła się na całego. Hiszpanie zaprosili nas do wspólnego stołu, na którym stała ogromna fajka wodna w kształcie złotego kałasznikowa. Ciekawość nie dawała nam spokoju i spytaliśmy Hamida czy takie imprezy są organizowane dla wszystkich grup? Otóż nie. DJ i sprzęt grający zarezerwowane są tylko dla grup marokańskich. Mieliśmy duże szczęście brania udziału w tym małym party. Na zakończenie wszyscy usiedliśmy wokół ogniska i podziwialiśmy niesamowicie rozgwieżdżone niebo. Noc była bardzo zimna. Trudno było wytrzymać w namiocie. Nie mogliśmy zasnąć mimo, że przykryliśmy się 4 grubymi kocami! Alarm obudził nas o 6.30. Gdyby nie mój pęcherz, nie wystawiłabym nosa spod koców nawet za tysiąc funtów. Cali zziębnięci, wdrapaliśmy się na najbliższą wydmę i podziwialiśmy wschód słońca. To był fantastyczny moment. O 7 wsiedliśmy na wielbłądy i wróciliśmy do domu Mustafy na śniadanie.

Image

Puszczamy dymka z Hiszpanami

Image

Image

Niesamowite niebo nad Saharą

Image


Image

Zakochałam się w Maroko

Tak nam się spodobało na pustyni, że odwlekaliśmy powrót do Tamtaouchte w nieskończoność. Po śniadaniu pojechaliśmy jeszcze raz na pobliskie wydmy i parę godzin robiliśmy nic. Dotarło do nas, że ciągle gdzieś gnamy. Spędzaliśmy w aucie średnio 4h dziennie, żeby przemieścić się do następnego punktu na naszej mapce. Potem łapiąc ostatnie promienie słońca zwiedzaliśmy, szukaliśmy noclegu i kończyliśmy dzień wykończeni. Narzuciliśmy sobie za duże tempo. Dlatego bez wyrzutów sumienia leżeliśmy na piasku, opalając nasze blade oblicza. Było cudownie. Gdy znudziło nam się turlanie po piachu, a nosy zaczęły szczypać od opalania się bez kremu z filtrem, czas było wracać do „Crazy Berbera”. Zajechaliśmy do miasta po małe zapasy na drogę i spotkaliśmy jednego z pracowników Mustfy, z którym bawiliśmy się poprzedniej nocy. Ulegając jego namową wstąpiliśmy do sklepu z wyrobami wytwarzanymi, głównie ręcznie, przez samotne kobiety mieszkające w Merzoudze. Wdowy lub rozwodniczki pracują w tak zwanym „Cooperative”. Pieniądze ze sprzedaży pamiątek pozwalają im się utrzymać. W każdym razie takie dostaliśmy wytłumaczenie od sprzedawcy. Po wejściu do sklepiku zostaliśmy poczęstowani herbatą. Wybraliśmy kilka drobiazgów i zaczęły się negocjacje. Muszę przyznać, że w targowaniu byliśmy bardzo słabi. Nie mogliśmy się w to wkręcić. Wydawało nam się, że upieranie się niższej cenie jest niegrzeczne i z reguły po krótkiej wymianie zdań kapitulowaliśmy. Sztuka targowania się pozostała dla nas nieodkryta.

Image

Image

Tamtatouchte
W drodze powrotnej długo zastanawialiśmy się co zrobić z nocką w jaskini. Doszliśmy do wniosku, że nie jesteśmy do niej przygotowani. Wczorajsza nocleg na pustyni dał nam mocno w kość i perspektywa spania w jaskini nas przerosła. Byliśmy zmęczeni całym tym pędem. Postanowiliśmy wrócić do naszego przyjaciela i odpocząć. Spędziliśmy razem ciekawy wieczór. Crezy Berber zabrał nas na spacer po jego wiosce. Prowadził nas takimi uliczkami, po których sami nie odważylibyśmy się stąpać. Bardzo chciał nam pokazać widok z pewnego opuszczonego domu. Nie wiedzieliśmy czego się spodziewać. Otaczający nas krajobraz był dość surowy. Dookoła nas, jak okiem sięgnąć, były wysokie góry. Powietrze niosło ze sobą nieprzyjemny chłód. Słońce chowało się za horyzont, a my staliśmy oszołomieni pięknem tej sceny. Pomiędzy zbocza dwóch gór wciśnięte były żyzne ogrody. Każdy mieszkaniec wioski razem z domem posiadał swój przydział ziemi pod uprawę. Ogródki układały się niczym piękna kolorowa mozaika. Żadne słowa nie są w stanie oddać klimatu tej sceny. Nikt nie odważył się wypowiedzieć nawet słowa w obawie, że czar pryśnie. Odeszliśmy stamtąd, dopiero gdy ostatnie promienie słońca delikatnie muskały ziemie. Wśród tej całej nicości, nie bacząc na trudności, swoim własnym tempem biegło zupełnie inne życie. Wisienką na torcie były głosy z meczetów, które z oddali niosły się echem po Tamtatouchte. Po powrocie do hotelu spędziliśmy czas na wspólnym muzykowaniu i rozmowach. Po śniadaniu ruszyliśmy zobaczyć słynne wodospady.

Image

Image

Image

KASKADE D'OZOUD

Z Tamtatouchte do kaskad prowadzą dwie drogi. Wybraliśmy tą krótszą, a i tak spędziliśmy w aucie 7 bardzo męczących godzin. Suzuki wspięło się na wysokości 2700m, skąd rozpościerała się wspaniała panorama na szczyty pobliskich gór. Następnie przejeżdżaliśmy przez zapomniane przez Boga i ludzi mikroskopijne wioski. Kilka chylących się do ziemi lepianek, na których dachach zamocowane były panele słoneczne, a ze ścian wystawały telewizyjne anteny. To był tak abstrakcyjny widok, że aż przecieraliśmy oczy ze zdziwienia. Zatrzymaliśmy się w jednej z takich wiosek i w sekundę nasz samochód został oblepiony chmarą dzieci. Wcześniej kupiliśmy kilka lizaków, żeby sprawić skrzatom trochę przyjemności. Nie wiem, czy zrobiliśmy dobrze. Chyba w żaden sposób im nie pomogliśmy. Przed wyjazdem przeczytałam gdzieś w internecie, aby nie rozdawać maluchom pieniędzy, szczególnie w obcej walucie. Bardzo mało prawdopodobne jest, że taki brzdąc wsiądzie na osiołka i pojedzie do większego miasta wymienić 2 euro. Poza tym rozdawanie pieniędzy tylko rozleniwia dzieciaki i utwierdza je w przekonaniu, że żebranie jest w porządku. Dzielenie się z nimi słodyczami też nie jest niczym szczególnym, ale widząc te zasmarkane, zmarznięte buźki, myślałam sobie to tylko dzieci zasługujące na małe dziecięce przyjemności. Las rąk wyrósł przed naszymi twarzami i to była walka! Większe dzieci bez skrupułów wyrywały lizaki od młodszych przeciwników. Chciałam obdarować je wszystkie po równo, ale niektóre z nich były zbyt cwane i skończyły z wypchanymi kieszeniami, zostawiając inne dzieci w z niczym. Na twarzach malowała się taka determinacja i smutek. W ich oczach nie wiedziałam ani krzty dziecięcej niewinności. Nie wytrzymałam nawet dwóch minut i krzyknęłam: „jedź!!!” do końca dnia nie mogłam pozbierać i uporządkować myśli na ten temat. Miałam na to za miękkie serce.


Dodaj Komentarz

Komentarze (12)

michau23 25 lutego 2016 02:14 Odpowiedz
Solidna relacja ;) wspomnienia wróciły. Super zdjęcie gwieździstego nieba na Saharze :)
szpulatek 25 lutego 2016 14:11 Odpowiedz
Dzięki! nie ukrywam, że trochę się napracowaliśmy. Tym bardziej cieszy, że się podoba! Niebo nad pustynią było niesamowite! Można je obserwować godzinami.
olajaw 25 lutego 2016 21:20 Odpowiedz
świetna relacja i piękne zdjęcia :) jednak trzeba będzie się na Maroko kiedyś skusić :Dps. koszt całkowity podany na Waszą dwójkę czy na osobę?
szpulatek 25 lutego 2016 21:46 Odpowiedz
olajaw napisał:świetna relacja i piękne zdjęcia :) jednak trzeba będzie się na Maroko kiedyś skusić :Dps. koszt całkowity podany na Waszą dwójkę czy na osobę?Hej, dzięki wielkie za miłe słowa. Całkowity koszt na naszą dwójkę. Na pewno da się taniej. W lato z chęcią zamieniła bym pokój na nocleg na dachu. Wiem, że wiele obiektów ma to w swojej ofercie i kosztuje to grosze. Grudniowe noce są jednak zimne. Pozdrawiam
arekkk 27 lutego 2016 01:28 Odpowiedz
Zimne to znaczy? Byłem w październiku w północnej części i było jeszcze ciepło.PS: Niesamowity ogrom pracy. Gratuluję pięknej relacji! :)
szpulatek 27 lutego 2016 02:45 Odpowiedz
Arekkk napisał:Zimne to znaczy? Byłem w październiku w północnej części i było jeszcze ciepło.PS: Niesamowity ogrom pracy. Gratuluję pięknej relacji! :)Zimne tzn temperatura bliska 0. Każdy ma inną odporność na chłód. Marrakesz nie był najgorszy. Najzimniej było na pustyni i w okolicach Tinghiru.
marcino123 1 marca 2016 14:04 Odpowiedz
zacna relacja, wspomnienia z ubiegłego roku wróciły.i nie ma się co przejmować Marrakeszem, mnie tam spotkał pościg samochodowy po medynie a i tak uważam, że to fantastyczne miasto :)
szpulatek 1 marca 2016 14:13 Odpowiedz
marcino123 napisał:zacna relacja, wspomnienia z ubiegłego roku wróciły.i nie ma się co przejmować Marrakeszem, mnie tam spotkał pościg samochodowy po medynie a i tak uważam, że to fantastyczne miasto :) o hej panie Marcinie! dzięki za twoją relacje z Maroko, znalazłam tam masę potrzebnych informacji przed wyjazdem!
magdalenka 8 marca 2016 02:33 Odpowiedz
Hej, stara. Bardzo ładna relacja. Czytałam z rozkoszą, ale również z bólem serca z powodu tęsknotek. Besos!!
maxima0909 8 marca 2016 12:43 Odpowiedz
Pięknie piszesz :) nie wpadłam wcześniej na Twoja relację, dzięki nominacji miałam okazję ją teraz przeczytać :) w wielu kwestiach mieliście podobne odczucia do naszych, zafundowałaś nam mały powrót do przeszłości :D Wiem ile czasu pisze się tak obszerną relację dlatego z czystym sercem - za poświęcony czas, za krajobrazy pięknie ubrane w słowa i niesamowite zdjęcia - jesteś moim number one i z przyjemnością oddaje na Ciebie swój głos :D
martinez0019 21 marca 2016 23:18 Odpowiedz
Czytając relację to naprawdę można poczuć jak pozytywnie zajarani byliście tą wyprawą/ może dlatego że to wasza jedna w pierwszych wypraw stąd te barwne opisy, trafne porównania, ciekawe komentarze; nie ma nudych opowieści o posągach, muzeum itp. tylko wasze emocje - I to lubie:D:DPropsy dla Szpulatek za Solidną relację; dla Remi'ego za epickie foto.
szpulatek 14 grudnia 2016 10:04 Odpowiedz