0
Piotras_5 6 marca 2016 11:20
Czołem podróżnicy!

W niniejszym temacie chciałbym przedstawić Wam obszerną relację z 87 dni spędzonych w Australii. Mam nadzieję, że spodoba się Wam, a musicie wiedzieć, że my Australię po-ko-cha-li-śmy! Za wszystko, a szczegóły poniżej. :)
Załączam filmy oraz zdjęcia, aby uzupełnić obraz naszej podróży. Na końcu zebrane wszystkie "myśli" praktyczne, może ktoś skorzysta!

Miłej lektury życzymy,
Daria i Piotrek :)

Quote:
Nie wiem czy wpasuję się w tematykę z moją relacją, ponieważ jest to podróż, która nie ma limitu czasowego, korzystam z żoną z autostopu oraz tanich lotów. Słowem wstępu jesteśmy 25letnimi inżynierami, którzy postanowili wybrać się w podróż, spełnić swoje największe marzenie. Chcemy jeździć najdłużej jak się uda, podróżujemy w tani sposób, prawie wszystko organizując sobie samemu. Korzystamy również z Couchsurfingu, więc poznajemy mnóstwo fajnych i inspirujących ludzi.

Nasza trasa zaczęła się 26 listopada 2015 roku, gdy udaliśmy się do Budapesztu. Następnie polecieliśmy do Dubaju, gdzie spędziliśmy 7 dni, aby skoczyć dalej do Manili. Tam kolejne 6 dni, które były zakręcone w tym chaotycznym mieście i w końcu postawienie stopy 9 grudnia na australijskiej ziemi.

Kto z Was marzy o podróży do Australii? My marzyliśmy i zrobiliśmy wszystko, żeby marzenie się spełniło. Pomogła nam w tym pasja Piotrka do poszukiwania tanich lotów. Od znalezienia promocji na loty linii Cebu Pacific do jej zakończenia mieliśmy kilka godzin na podjęcie decyzji. Teraz jesteśmy TU, na końcu świata i czujemy się jak w bajce. Mamy przytulne mieszkano w Sydney i zaraz opowiem jak to się stało, że taki luksus nas dotknął. Za nami pierwsze trzy tygodnie, a w głowach już milion wspomnień i obrazów do zapamiętania. A najbardziej cieszy nas to, że mamy jeszcze dużo czasu, żeby odkryć ten ogromny kraj.

Image

Zacznę od końca, czyli podsumowania

Australia rozkłada nas na łopatki. Codziennie się zachwycamy, codziennie nasze oczy cieszą cudne widoki, natura pokazuje jaka jest zdolna, przyroda nadaje koloru tej krainie. Kangury - samobójcy, chociaż niebezpiecznie rzucają się pod auto, budzą uciechę. A jeszcze większą leniwe misie koala. Plaże, klify, nawet pola z pasącymi się na nich krowami tworzą krajobraz, którego się nie zapomina.

Image

Sydney
Podróż po Australii rozpoczęliśmy od Sydney i okolic, gdzie już pierwszego dnia cieszyliśmy oczy widokami jak z pocztówek. Miły pracownik jednej z linii lotniczych zawiózł nas prosto z lotniska na plażę Cronulla, gdzie nie obyło się bez zabawy z falami.

Image

Pierwsze dwa dni mieszkaliśmy w Sylvanii, skąd dojeżdżaliśmy autostopem do Sydney. Bez wątpienia powiem, że się opłaciło. I wcale nie chodzi o pieniądze. Ale o tym za chwilę.

Sydney zrobiło na nas bardzo dobre wrażenie. To ogromne miasto, ale jest pełne zieleni, co dodaje uroku. Pierwszego dnia zrobiliśmy długi, całodzienny spacer przez Hyde Park i piękny ogród botaniczny. Doszliśmy do zatoki, znad której podziwiać można budynek opery. Jeszcze pamiętam, jak układaliśmy w Poznaniu puzzle właśnie z takim widokiem, jaki zobaczyliśmy tam. Przy słonecznej pogodzie obrazek był cudowny, wcale nie przereklamowany. Nie mogliśmy nie podejść do samej opery, weszliśmy nawet do środka, niestety tylko do głównego holu. Nie mogłam się napatrzeć na te szykowne panie w długich sukniach. A obok opery właśnie zbierał się tłum fanów Gwiezdnych Wojen na koncert/przedstawienie promujące nowy film z serii. Innego dnia zwiedziliśmy Darlig Harbour, kolejnego zrobiliśmy treking w Blue Mountains – pięknych górach w Parku Narodowym. To jest to, co lubimy. Spacer pośród bujnej przyrody z papugami latającymi nad głowami. Wracaliśmy do domu autostopem z panem, który powiedział: "ja za młodu podróżowałem przez dziesięć lat, przyjechałem do Australii, zbudowałem dom, mam rodzinę, ale... Już nie mam tak dużo czasu na odkrywanie świata. Nie wracajcie za szybko!"

Image

Autostop sprawia, że plany zmieniają się o 180 stopni!
Byliśmy po pierwszym dniu zwiedzania miasta. Na dworze było już szaro, kiedy łapaliśmy stopa do Sylvanii, oddalonej o 20 km od Sydney. Zabrała nas kobieta ze swoim synem. Po 5 minutach wspólnej jazdy, kiedy wysłuchała paru zdań o nas i naszej podróży powiedziała:
- Jeśli chcecie, możecie mieszkać w moim domu w Sydney przez Święta i Nowy Rok. Ja wyjeżdżam do Brisbane na wakacje.
Nasze oczy i uszy otworzyły się szeroko, spojrzeliśmy na siebie nawzajem z wielkim zaskoczeniem.
- Ale jak to? Nie boisz się?
- Znam się na ludziach, jesteście w porządku! :)

Tym oto sposobem drugi dzień pobytu ukształtował nam następne kilkanaście dni. Żeby lepiej poznać Tai (bo tak ma na imię nasza pomocna dusza), mieszkaliśmy z nią przez kilka dni, po czym ruszyliśmy do Melbourne. Jaka wielka była nasza radość, gdy okazało się, że kierowca tira, z którym pojedziemy, zmierza właśnie do Dandenong, miejscowości pod Melbourne, z której miał odebrać nas Michael, nasz gospodarz. Była już noc i dotarcie tam z miasta zajęłoby nam dużo czasu, a tu taka niespodzianka. Do Melbourne nie jechaliśmy przez przypadek. Spotkaliśmy się tam z Adamem i Asią, naszymi przyjaciółmi, którzy już od dawna są w podróży. Byliśmy bardzo podekscytowani, że możemy ich zobaczyć tak daleko od domu. Dzień w Melbourne spędziliśmy na spacerach, siedzeniu w parku, gdzie po prostu cieszyliśmy się sobą.

Przez Adama i Asię poznaliśmy Agnieszkę, dzięki której mogliśmy spędzić jeszcze więcej czasu z ekipą. Aga przyjęła nas na noc pod swój dach. Nie musieliśmy już dojeżdżać z i do Rowville, gdzie mieszkaliśmy. Mogliśmy spokojnie spędzić razem i wieczór, i ranek.

Miasto zwiedzaliśmy na rowerach. Wypożyczyliśmy miejskie rowery za trzy dolary, trzeba było tylko oddawać je co pół godziny do stacji, których jest mnóstwo, więc nie sprawiało to problemu. Po wspólnej kolacji ruszyliśmy rozbić kasyno. Pojechaliśmy rowerami. Z naszymi wypożyczonymi był jakiś problem, więc pojechaliśmy dwójkami. Aga wzięła mnie, Adam Piotrka. My miałyśmy bagażnik, oni nie. Wyglądało to co najmniej zabawnie. Czy rozbiliśmy to kasyno? Pewnie, że tak!

Great Ocean Road

Na następne kilka dni wypożyczyliśmy samochód, żeby podziwiać Great Ocean Road – najpiękniejszą trasę biegnącą zaraz przy wybrzeżu oceanu. Najbardziej popularny punkt widokowy – The Twelve Apostols (Dwunastu Apostołów, zdjęcie poniżej) chociaż pełen turystów, przy zachodzie słońca budzi zachwyt. Inne punkty wcale nie mniejszy, tam jest po prostu cudownie. Natura potrafi tworzyć takie wspaniałe rzeźby i obrazy, że tylko ludzkie oko jest w stanie to zarejestrować. Nawet najlepsze zdjęcia nie oddadzą tego co zobaczyliśmy.

Po drodze zatrzymywaliśmy się na kempingach, które w Australii są bardzo dobrze przygotowane. My wybieraliśmy te darmowe. Zawsze zapewniały dostęp do wody i toalety oraz stołu do zjedzenia posiłku czy gry w kości. Raz dane było nam spać na skale nad samą plażą. Widok o poranku niezapomniany.

Samochód na własność to dla autostopowiczów ogromny luksus. Niestety na stopa nie moglibyśmy zatrzymać się gdzie chcemy, spać gdzie chcemy i przede wszystkim przemieszczać się razem, we czwórkę.

Image

Góra Kościuszki

Z samochodem udało nam się na tyle fajnie, że mogliśmy go oddać w Sydney. A dokładnie tam planowaliśmy jechać, żeby spędzić Święta i Sylwestra. Właśnie jesteśmy w mieszkaniu Tai i to dla nas największy prezent. Nikt nam jeszcze aż tak nie zaufał. Dostaliśmy nawet auto, więc wybraliśmy się na dwudniową wycieczkę. Postanowiliśmy zdobyć Górę Kościuszki. W niedzielę, 27 grudnia, od samego rana pojechaliśmy na uwielbienie do Kościoła Hillsong, po czym ruszyliśmy w około 500 kilometrową drogę. Noc spędziliśmy pod namiotami, wytrwaliśmy niespodziewany, 3 stopniowy mróz, żeby o poranku zacząć treking. O 7.00 termometr auta pokazywał minus 1 stopień, co wzbudziło silne poruszenie, a nawet śmiech. Na szczyt dotarliśmy dłuższą drogą, a zeszliśmy krótszą. Mało kto wybierał taką opcje, nie wiadomo czemu, bo wzniesienie nie było trudne do pokonania, a widoki rekompensowały cały wysiłek. Cały spacer to około 20 kilometrów. Przed samym szczytem znaleźliśmy połacie śniegu. W Polsce w zimie wiosna, a w Australii śnieg w górach latem. Dumnie zdobyliśmy szczyt niosąc polskie flagi. Budziły one ogromne zainteresowanie ludzi.

- Jakiego kraju to flaga?
- A jak wymówić Koziosko?
- Koziosko był Polakiem, tak?
- Mogę zrobić z Wami zdjęcie?

Takie pytania padały co chwilę. Miło, że góra nosi właśnie taką nazwę.
Treking był na dla nas bardzo przyjemny, człowiek po przejściu tych 20 kilometrów czuje taką miłą satysfakcję. Udało nam się przejść trasę całkiem sprawnie, tak że spokojnie dojechaliśmy z powrotem do Sydney tego samego dnia. Możemy tu zostać jeszcze kilka dni, czekamy na fajerwerki i jesteśmy bardzo wdzięczni Tai za ten tymczasowy Dom.

Image


Od przywitania roku 2016 w Sydney, do pięknych wakacji nad oceanem w okolicach Adelajdy, minęło pół miesiąca. Zdążyliśmy zobaczyć najsłynniejsze na świecie fajerwerki, spotkać kolejnych fajnych Polaków i spędzić 'tydzień słodkości' z Agnieszką w Melbourne. Zamieszkaliśmy w apartamencie z widokiem na ocean w Australii Południowej, i zyskaliśmy nowych przyjaciół i opiekunów, którzy zawsze nam pomogą w razie potrzeby.

Australia, 1-17 stycznia 2016

Nowy rok przywitany w silnym, polskim gronie

Będąc w Australii nie mogliśmy nie zobaczyć pokazu fajerwerków przy operze w Sydney. Dla miasta to ogromne przedsięwzięcie. Wyznaczane są obszary, do których wpuszcza się ograniczoną liczbę osób. Żeby dostać się do środka i zająć dobre miejsce, tłumy ludzi czekają już od rana. Sylwestrową noc spędziliśmy w wybornym, polskim towarzystwie. Byli z nami Adam i Asia, którzy towarzyszyli nam od dłuższego czasu, przyjechała do nas Agnieszka, którą poznaliśmy w Melbourne. Naszą paczkę zasilili również Irmina, Paweł, Tomek, Magda i jej mama Maryla. To oni uświadomili nam, że musimy być na miejscu już od rana, bo około południa bramki wejściowe są zamykane.

O 21.00 odbył się pierwszy pokaz sztucznych ogni, a o północy drugi. Oba zrobiły na nas ogromne wrażenie. Nie ukrywam, że głównie zależy ono od miejsca, w którym się stoi. Piękny widok mogą zepsuć otaczające drzewa. Fajerwerki dały mi dużo radości, a jeszcze więcej to, że mogliśmy się wszyscy szczerze przytulić i złożyć życzenia dotyczące dalszej podróży.

Image

Autostopem na trasie Sydney – Melbourne po raz drugi

3 stycznia pożegnaliśmy się z Asią i Adamem, którzy za kilka dni mieli opuszczać Australię i lecieć do Nowej Zelandii. Tego samego dnia powitaliśmy Tai – naszą bohaterkę, która zostawiła nam swoje mieszkanie w Sydney. Zostaliśmy z nią do następnego dnia i ruszyliśmy w dalszą drogę do Melbourne. Po raz drugi startowaliśmy z tej samem stacji benzynowej. Czekaliśmy kilka godzin, ale opłacało się, bo zabrał nas ze sobą Bob, którego bardzo polubiliśmy. Chociaż ciężko było rozmawiać w huczącym tirze, chyba też nas polubił, bo zabrał nas na obiad i zawiózł w nocy pod sam dom Agnieszki, u której spaliśmy. Pożegnał nas wymownym, głośnym klaksonem. Do tej pory jesteśmy z nim w kontakcie.

Melbourne

Każde wydarzenie w naszej podróży wywołuje kolejne, niczym lawina. Będąc w Melbourne za pierwszym razem, poznaliśmy Agę, u której nocowali Asia z Adamem. Aga odwiedziła nas w Sydney na Sylwestra (pierwszy raz jechała autostopem), a później ugościła nas u siebie w Melbourne. Nie możemy się nadziwić jaka z niej odważna dziewczyna! Do tego cudownie gotuje i piecze. To był czas słodkich przyjemności. Na stole pojawił się nawet polski budyń.

Melbourne mogliśmy zwiedzić rowerami. Byliśmy w porcie jachtowym, przejechaliśmy przez ogród botaniczny, który w upalnym słońcu wyglądał cudnie. Była sobota, więc mnóstwo rodzin wybrało się na piknik. Odwiedziliśmy też Australian Centre For Moving Image, czyli interaktywne muzeum przedstawiające historię kinematografii i gier komputerowych. Aga mieszka niedaleko wybrzeża, więc udało nam się w końcu zobaczyć małe pingwiny wracające na ląd przy zachodzie słońca. Również udaliśmy się do kina, aby w końcu zobaczyc najnowsza część Gwiezdnych Wojen! Piotrek był w siódmym niebie. :)

Image

Będąc w Melbourne, usłyszałam od mamy w rozmowie telefonicznej, że my to właściwie nie jesteśmy w podróży. Przecież po prostu sobie żyjemy, tylko stosunkowo często zmieniamy miejsce zamieszkania. Poza tym jemy, sprzątamy, robimy zakupy, pierzemy, gotujemy, czytamy, śpiewamy, spotykamy się z ludźmi. Lubimy się zatrzymać na dłużej w jednym miejscu, lubimy też te emocje, kiedy znowu ruszamy w drogę.

Christies Beach – nasze wakacje pod palmami


Image

Po tygodniu spędzonym z Agą w Melbourne nadszedł czas na Adelajdę. Dużo radości dało nam kolejne łapanie stopa. Nie było łatwo w około 40 stopniowym upale. Zmierzaliśmy do Christies Beach, na południowych przedmieściach miasta, gdzie czekał na nas couchsurfingowy gospodarz – Oli. Pisząc tą relację właśnie siedzimy w jego pięknym apartamencie, gdzie zamiast muzyki słychać szum oceanu. Ludzie mieszkają w tak cudownych miejscach. Wydawałoby się, że tylko w drogim hotelu, który wykupujemy na tydzień wakacji w ciepłych krajach można przesiadywać na tarasie, patrzeć na zachód słońca i morze jednocześnie. Oli to trzydziestolatek, który prowadzi bardzo zdrowy tryb życia. Zaraził nas tym na te kilka dni i pokazał, że można jeść smacznie, zdrowo i nie obżerać się niepotrzebnymi dodatkami. Bardzo mi się to podoba i wcale nie jest to takie trudne. Wyeliminowanie chleba z diety chociaż na kilka dni dało mi dużo lekkości i zadowolenia z siebie :)

Oli to mądry chłopak, dlatego bardzo swobodnie nam się z nim rozmawia. Chociaż nie ma dla nas dużo czasu, zawsze poświęca dla nas chwilę wieczorem i podczas posiłków. Prowadzi własny biznes i pracuje w domu. Jego motywacja do pracy w domu jest niesamowita.

Pierwszego dnia pobytu postanowiliśmy pojechać do centrum Adelajdy. Zabrało nas na stopa starsze małżeństwo – Helen i Stephen, którzy umówili się z nami na spotkanie na kolejny dzień. Zachwyciliśmy się ich młodością ducha. Po prostu biła od nich taka radość życia i mieli tyle do opiowiadania. Chociaż są już na emeryturze, nie nudzi im się w ogóle. Zgodnie z umową, zabrali nas następnego dnia na wycieczkę na południe półwyspu Fleurieu. Wybrzeże jest cudowne. Najpięknejsze było to, jak Helen i Stephen zachwycili się widokami po raz kolejny. Są tubylcami, a mimno to wciąż cieszy ich piękno Australii. Razem pojechaliśmy w okolice Victor Harbor, gdzie po raz pierwszy spróbowaliśmy 'meat pie', popularnej w Australii babeczki z mięsem. Do tego delikatny sernik, kawa z mlekiem i byliśmy w niebie. Po południu małżeństwo zaprosiło nas do siebie na herbatę i Helen odwiozła nas do domu. Nigdy się nie dowiemy, co sprawia, że ludzie są dla nas tacy dobrzy. Przecież czas jest bezcenny w obecnym świecie, poświęcenie go dla kogoś obcego to majątek.

Image

Mieszkając dwa kroki od plaży nie mogliśmy nie sprawdzić wody. Oli jest ratownikiem wolontariuszem, więc czuliśmy się bezpiecznie. Dowiedzieliśmy się, że w całej Australii ratownicy pracują dobrowolnie, bez wynagrodzenia. To niewiarygodne, taka odpowiedzialność. W takich momentach zawsze automatycznie przychodzi nam do głów porównanie, jak to jest w Polsce.

Jednego popołudnia Oli zabrał nas na kawę do swoich rodziców w Glenelg. To turystyczna dzielnica, ale bardzo urokliwa. Wielką niespodzianką były dla nas odwiedziny w polskiej kawiarni, gdzie na ścianach wisiały wielkie fotografie z Poznania. Cały czas mam sentyment do tego miasta po 5 latach studiów. Zobaczyć koziołki na końcu świata – bezcenne!

Image

Wizualizacją tej części relacji jest film na youtube oraz zdjęcia w naszej galerii.


Jeszcze parę miesięcy temu, gdyby ktoś mnie spytał jak to jest być pośrodku niczego, odpowiedziałbym pojedź na Saharę. Dziś wiem, że nawet na pustyni można żyć, jeśli tylko znajdzie się tam coś, na czym można zarobić. Ludzka pomysłowość chyba nigdy nie przestanie mnie zadziwiać. Opuściliśmy Adelajdę i „nasz” piękny apartament nad brzegiem oceanu. Ponownie ruszyliśmy w drogę, żeby pokonać ponad 2500 km i odkryć Australię Zachodnią.

18 styczeń - 7 luty 2016

Port Augusta

Miasta, w których nic nie ma są naszym przeznaczeniem. Nie chcemy się spieszyć z dojazdem do Perth, no bo akurat czasu mamy pod dostatkiem. Na naszej trasie wybieramy Port Augusta – miasto, z którego rozchodzą się drogi w każdą stronę. Dzięki Couchsurfingowi poznajemy Stuarta i nasz jednodniowy pobyt zmienia się w pięć dni pełnych wrażeń i zwiedzania. Sam Port Augusta nie należy do zachwycających. Poza spacerowaniem, ładną plażą, na której trzeba uważać na rekiny, można zapoznać się z Aborygenami. Na nasze szczęście nie mieliśmy z nimi żadnych problemów, jednak to dość przykre patrzeć jak oni teraz żyją. W dużym skrócie dostają dużo forsy od państwa, nie płacą za mieszkanie i całą zapomogę przepijają oraz przepalają. Nie ukrywam, że zderzenie dwóch, różnych kultur, jeszcze nikomu nie wyszło na dobre. Podobne przemyślenia towarzyszyły nam podczas całego spaceru przez miasto. Zwieńczeniem tego dnia była przygotowana przez Darię jagnięcina. Pierwszy raz w życiu piekła coś takiego i wiecie co? Wyszło coś przepysznego! Tego dnia nasze grono powiększyło się o koleżankę z Niemiec o imieniu Ruth. Jak się miało okazać, spędzimy we czwórkę następna kilka dni, ponieważ padła propozycja, aby pojechać do Coober Pedy. Nie było to naszym planem, ale kto nas zna, ten wie, że lubimy korzystać z takich okazji! No to w drogę. :)

Image

Miasto pośrodku niczego - Coober Pedy

Miasteczko słynące z wydobycia pięknych opali. Wiecie, że ponad 80% światowej produkcji opali pochodzi stąd? My nie wiedzieliśmy, dlatego ogromne połacie terenu pokryte małymi i dużymi kopcami z tysiącami otworów kopalnianych zrobiły na nas wrażenie. Tak właśnie wydobywa się opale, nie jest to skomplikowana technologia. Jej historia sięga 1915 roku i od tamtej pory niewiele się zmieniła. Polega to mniej więcej na tym, aby wykopać 10 metrowy dół o średnicy około metra, następnie za pomocą ogromnego odkurzacza wyciągnąć całą ziemię i przefiltrować w poszukiwaniu opali. Brzmi łatwo? Każdy może spróbować, licencja do nabycia u Australijskiego rządu. Mieliśmy okazję spotkać jedną ekipę zajmującą się szukaniem opali i dowiedzieliśmy się, że dzień ich pracy oraz działania sprzętu kosztuje 500 dolarów. Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo, jest to pewnego rodzaju hazard, podobny do szukania złota.

Image

Kolejną atrakcją, która nas spotkała w Coober Pedy, mieście „pośrodku niczego” to możliwość nakarmienia i pogłaskania… kangurów! To jest to o czym marzy chyba każdy przybywający do Australii. :) Dzięki uprzejmości lokalnej parki, która zajmuje się porzuconymi lub chorymi torbaczami, można się z nimi bliżej zapoznać. Tym oto sposobem rozwiewam tajemnicę, jak udało się nam to zrobić. Nie jest to nic trudnego, wystarczy o określonej godzinie stawić się w Josephine's Gallery. Nic to nie kosztuje, z dobrego serca można po prostu wesprzeć tych ludzi, szczególnie że robią to jako wolontariusze, państwo ich nie wspiera, wszystko płacą z własnej kieszeni. W tym momencie szkoda nam było, że Australijski rząd daje kasę Aborygenom na piwo i fajki, a ludzie ratujący porzucone na pastwę losu zwierzęta są pozostawieni sami sobie. Ciężko zrozumieć politykę.

Image

Wyczekiwanym elementem naszego krótkiego pobytu było zaliczenie basenu. Nie ma nic przyjemniejszego niż w 46 stopniowym upale wskoczyć do zimnej wody! To co było bardzo fajne w Coober Pedy to mieszkanie pod ziemią. Gdy na zewnątrz upał, a ty wchodzisz do mieszkania i w środku magia! Jest dużo chłodniej niż na zewnątrz. Takie rzeczy tylko na pustyni. :)

Image

To nie wszystko co można robić pośrodku niczego. Czekała nas pierwsza wyprawa w Outback, zobaczenie pasma gór zwanych Breakaways (bardzo ważnych dla Aborygenów) oraz dwóch bliźniaczych gór o różnych kolorach - „Two Dogs”. Było to pierwsze miejsce, gdzie towarzyszył nam bardzo silny wiatr, rodem z otwartego i rozgrzanego piekarnika.

Image

Gwoździem programu było zobaczenie słynnego „Dog fence”. Jest to nic innego jak płot chroniący owce we wschodniej Australii przed psami dingo przychodzącymi z północy i zachodu. Nie robi on wielkiego wrażenia dopóki człowiek nie uświadomi sobie, że ten płot ma ponad 5300 kilometrów długości! Dla pojęcia sobie skali tego zjawiska wyobraźcie sobie, że Polska ma 3511 kilometrów obwodu. Tym płotem okrążylibyście Polskę 1,5 raza. :) Taka ciekawostka z Australii.

Image

Czas pożegnać się z Coober Pedy. Po drodze do Port Augusty nie ma prawie nic, tylko stacje i pustynia, która wraz z upływem kilometrów w stronę południa zmienia się w coraz przyjaźniejszy teren.

Image

Flinders Ranges, czyli w sercu Australii

Przypadek? Nie sądzę! Następnego dnia wczesnym rankiem znów zabieramy się ze Stuartem w trasę, tym razem w głąb pasma górskiego Flinders Ranges. Pierwszy przystanek to malutka i przytulna mieścina o wdzięcznej nazwie Quorn. Słynie z zabytkowej kolejki na parę, która pokonuję trasę przez góry do Port Augusty. Niestety, ze względu na korzystanie z tzw. otwartego ognia kolejka zamknięta jest latem. Nie ukrywam, że trasa, którą pokonuje jest przepiękna! Kto wie, może następnym razem zaliczymy Pichi Richi Railway. :)

Image

Całe pasmo górskie Flinders Ranges będzie nam się nieodzownie kojarzyć z Australią. Piękna mieszanka lasów z polami i łysymi górami, a na drodze mnóstwo zwierząt, takich jak kangury czy emu.

Do Perth poproszę!

Czasami bywa tak, że podoba nam się z kimś lub w jakimś miejscu, ale po pewnym czasie czujemy, że musimy się ruszyć. Tak było i w tym przypadku. Choć mieliśmy propozycję zobaczyć Port Lincoln i okolicę, niestety musielibyśmy poczekać parę dni, więc zrezygnowaliśmy i w końcu w drogę! Nie ma co się oszukiwać, Australia jest ogromna i wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy z odległości, gdy tu przyjeżdżają. Spotkaliśmy się z dość niepoważnymi pytaniami, gdy turyści chcieli dojechać z Sydney do Perth w jeden dzień. Da się, ale samolotem… Jak zawsze przy większych odległościach zaczynamy z samego rana. Brak ruchu na drodze nie był najlepszym motywatorem, ale jak zawsze, nie poddajemy się. Dopiero po trzech godzinach łapiemy podwózkę. Stety czy nie, tylko na 300 kilometrów, ale lepsze to niż nic! Lądujemy w środku miasteczka (bo tylko tam był cień) i przychodzi nam tym razem czekać sześć godzin. Wiedzieliśmy, że to będzie długi dzień. Na stacji benzynowej Darii udaje się znaleźć jednego starszego pana, który jedzie do Perth i przygarnie nas w swojej dalekiej podróży! Ale byliśmy szczęśliwi. Auto niemiłosiernie zawalone wszelkiej maści gratami i sprzętem kempingowym, ale nie to było najważniejsze. W końcu udało się, ruszamy do stolicy Zachodniej Australii! Po drodze musieliśmy spędzić jedną noc na dziko, pod namiotem, a cały następny dzień spędziliśmy w samochodzie. Jedyną ciekawą rzeczą po drodze był przejazd po najdłuższej prostej w Australii. 146 kilometrów bez żadnego zakrętu. Nie pamiętam kiedy ostatni raz jechałem 18 godzin, tylko z kilkoma krótkimi przerwami na siku i tankowanie. Zdecydowanie to była bardzo długa podróż.

Image

Pobyt w Perth i wizyta na południu


Lądujemy po jedenastej w nocy u przemiłej parki – Charlotte i Richarda, którzy czekali na nas, aż bezpiecznie dotrzemy do ich domu. To u nich zaczyna się nasza niezwykła przygoda i znajdujemy miejsce, które teraz możemy nazwać przyjazną oazą. Następnego dnia z rana poznajemy całą rodzinkę, czyli trójkę wesołych dzieciaków, z którymi udaje się nawiązać nić porozumienia. :)

Image

Nie zapominamy po co tu jesteśmy, w końcu jak na turystów przystało, trzeba zwiedzić miasto. Trafiamy na Australia Day, czyli wielkie obchody coś jak naszego Święta Niepodległości. Mnóstwo ludzi, atrakcji dla dorosłych i dzieci, ale przede wszystkim ogromny i bardzo długi (aż 30 minut) pokaz sztucznych ogni. To jest to co lubimy!

Image

Nie bylibyśmy sobą, gdybyśmy nie wstąpili na tutejszą plażę. Bardzo nam się podobało. Widzicie tą czystą wodę? Chociaż niewielkie fale nie pozwalały na wodne szaleństwo, mieliśmy niezłą frajdę.

Image

Po kilku dniach spędzonych z australijską rodzinką przyszedł czas na zmianę miejsca pobytu. Pierwszy raz w naszej podróży mamy trafić pod dach pary Polaków mieszkających już od ponad 30 lat w Perth. Nie będę ukrywał, zawsze mamy obawy i podchodzimy z dystansem do propozycji noclegów u znajomych znajomego. Cóż bardziej mylnego! Nasze obawy okazały się zupełnie bezpodstawne. Sabina i Bronek ugościli nas typowo po polsku, czyli wszystkim czym mieli. Pierwszy raz od ponad dwóch miesięcy mogliśmy zjeść przepyszny placek drożdżowy czy po prostu ziemniaczki z kotletem panierowanym, pychotka! Co jak co, ale za polską kuchnią będziemy tęsknić. :) Dzięki uprzejmości Sabiny i Bronka mogliśmy spokojnie raz jeszcze zwiedzić miasto, pojechać do Fremantle, pięknej części portowej Perth czy zobaczyliśmy sztukę „Wielebni” autorstwa Mrożka w wykonaniu polaków, amatorów, co było naprawdę super! Bronek chciał również zabrać nas na Pinnacles Desert. Całą drogę padał ulewny deszcz, a jakieś 15 kilometrów przed naszym miejscem docelowym okazało się, że droga jest zamknięta z powodu pożaru. Trochę nas zdziwiło, że leje tak, że od 31 lat ludzie nie widzieli takiego deszczu w środku lata. Niestety, musieliśmy wrócić do domu. Tym razem nieokiełznana natura nas pokonała .

Image

W niedzielę Daria poszła do polskiego kościoła wraz z naszymi gospodarzami, a ja zająłem się naszymi zaległymi sprawami. Po południu odbyły się 88 urodziny mamy Sabiny, co dało nam okazję do poznania ich znajomych mieszkających w Perth. Dziwnie się słucha i mówi po polsku po drugiej stronie świata, ale bardzo miło to wspominamy. :)

Poniedziałkowy poranek dał nam małą zmianę klimatu podróży, ponieważ postanowiliśmy wypożyczyć samochód, aby zwiedzić część kraju na południe od Perth. Zobaczyliśmy najdłuższe molo i najwyższą latarnię w Australii. Spędziliśmy noc w „naszej” małej Toyocie Corolli w Auguście. Kolejne dni były też pełne atrakcji, wspięliśmy się na 75 metrowe drzewo - Bicentennail Tree, zwiedziliśmy Pemberton, wypiliśmy tam kawę w najlepszej kawiarni w południowej części Zachodniej Australii, zobaczyliśmy wodospad kaskadowy i przespacerowaliśmy się po Parku Narodowym Warren. W sumie przez trzy dni zrobiliśmy prawie tysiąc kilometrów.

Image

Po powrocie do Perth nie chcieliśmy nadużywać gościnności Sabiny i Bronka, więc zostaliśmy ponownie przyjęci z otwartymi ramionami w domu Charlotte i Richarda. Dzieciaki bardzo ucieszyły się na nasz widok, my również i resztę dnia spędziliśmy na chłodzeniu się w basenie i popijaniu zimnego piwa.

Dobrym początkiem naszego weekendu było zgłoszenie się na regaty żeglarskie w Mandurah. Ja Cię kręcę, dawno się tak nie cieszyłem! Daria znalazła ogłoszenie na Gumtree, że jedna ekipa szuka uzupełnienia załogi. Takie rzeczy nie zdarzają się dwa razy, więc zgodnie z naszą filozofią postanowiliśmy skorzystać. Nie żeglowałem od dłuższego czasu i nigdy wcześniej na oceanie, to był nasz wspólny pierwszy raz. Nie zawiedliśmy się, pogoda dopisała, było gorąco i wietrznie. Pływanie na burcie z wodą przelewającą się przez jacht, fale moczące całą załogę i ten uśmiech na twarzach wilków morskich. To była odlotowa zabawa, mam nadzieję, że uda nam się ją powtórzyć!

Image

Dzięki życzliwości goszczącej nas rodziny, mogliśmy pożyczyć samochód i w końcu zobaczyć Pinnacles Desert. Formy z kamienia wapiennego naprawdę robią wrażenie. Nie na darmo nazywane to jest pustynią. Temperatury tam panujące przypomniały nam przygodę w Coober Pedy.

Image

Cały czas jesteśmy pod wielkim wrażeniem obu rodzin, które nas przyjęły w Perth. To było naprawdę pouczające i miłe doświadczenie. Podziwiany Sabinę i Bronka za ich pasję podróżniczą – pokonali już trzy bardzo długie trasy (każda po około 15000 kilometrów!) po Australii i planują dalsze wojaże swoim 4x4. Dziękujemy im za każde dobre słowo i całą pomoc jaka nam okazali, są niesamowitymi ludźmi z bardzo ciekawą historią życia.

Tak samo z Charlotte i Richardem. Podziwiamy jak potrafią wspólnie żyć. To było coś przemiłego patrzeć jak cała rodzinka wspólnie się bawi, czy to przed TV, czy w basenie i mimo różnic wieku nie było między nimi konfliktów. Również styl życia obu rodzin bardzo się nam podobał. Wyluzowani, z australijskim podejściem do świata i polityki, chciałoby się rzec „no worries”!

Wizualizacją tej relacji jest film na youtube oraz około 100 zdjęć w naszej galerii

To już nasza ostatnia część tułaczki po Australii. Tym razem wzięliśmy na ruszt przepiękne południowe wybrzeże Australii Zachodniej. Słynie ono z najpiękniejszych plaż i urokliwych, wakacyjnych miasteczek. Sprawdziliśmy sami czy warto zboczyć z głównej drogi. Dzięki temu udało nam się zobaczyć różowe jezioro, mieszkać na ranczu i jeździć konno, przejechać rowerem 40 kilometrów, wspinać się na skały jak małpki, spędzić noc u filipińskiego księdza, łowić kałamarnice i złapać stopa na 2400 kilometrów.

Image

8 luty - 1 marca 2016

Nasza trasa

Bridgetown

Bridgetown to mała mieścina, w której życie toczy się wzdłuż jednej, głównej ulicy. Gościła nas tam Belinda - Chilijska nauczycielka muzyki. Wszystko w jej domu było całkiem normalne oprócz tego, że trzymała w domu dwie kolorowe, wolno latające papugi. Każdy by się zachwycił kolorowymi piórkami, ale to nic fajnego jak wdrapują Ci pazury w ramię, siadają na włosach, wszystko liżą i robią wokół siebie mnóstwo hałasu. Nie powiem czego jeszcze.

Denmark

Mimo znikomego ruchu drogowego i kilkakrotnych przesiadek, udało nam się szczęśliwie dotrzeć do Denmark. Niestety, w jednym z aut zostawiłam kapelusz, który już nie raz uratował mnie od australijskiego, palącego słońca. Szczerze, nie lubiłam go zbytnio, więc nie jest mi szkoda ;)

W Denmark przyjął nas u siebie Jason – pracownik kontroli podatkowej. Dzięki jego uprzejmości mogliśmy pożyczyć rowery i śmigać nimi po całej okolicy. Poprzeczkę postawiliśmy sobie wysoko, bo zaplanowaliśmy 40 kilometrową przejażdżkę szlakiem rowerowym. Pierwsze 12 kilometrów jedzie się betonową ścieżką rowerową albo asfaltową drogą. Później trasa zmienia się w terenową, do której jeden z naszych miejskich pojazdów nie był przygotowany. Trudy jazdy wynagrodziły piękne widoki. Jako pierwszą odwiedziliśmy plażę Lights Beach, później Greens Pool, gdzie kąpiel w lodowatej, przeźroczystej wodzie dała nam dużo krzepy do dalszego pedałowania. Z plaży przegoniły nas wielkie, czarne chmury, więc w lekkim deszczu pomknęliśmy w dalszą drogę. Czasem w górę, czasem w dół, motywacji dodawała nagroda – wizyta w Bartholomews Meadery, wytwórni miodowego wina, gdzie produkują też miodowe lody. Pychotka. Ostatnie 15 kilometrów jechaliśmy już główną drogą krajową. Deszcz zamazywał nam okularnikom nasze szkiełka, ale nie poddawaliśmy się. Z wielką zawziętością spinaliśmy nasze nogi do wysokich podjazdów pod górkę i do szybkich zjazdów z górki, aby nabrać prędkości na gorsze czasy. Nikt nie mówił, że będzie łatwo.

Satysfakcja po takiej przejażdżce – bezcenna!

Image

W okolicach Denmark odwiedziliśmy także Valley Of The Giants z Tree Top Walk, czyli atrakcją dla lubiących popatrzeć na świat z góry. Tree Top Walk to przygotowana konstrukcja, most, biegnący ponad koronami drzew, około 40 metrów nad ziemią. Zbudowano go, żeby chronić bardzo stare drzewa przed zniszczeniem. Według mnie, taki spacer nie jest wart swojej ceny (19 dolarów / osobę), ale niektóre rzeczy robi się po prostu raz w życiu!

Image

Ciekawy był za to spacer po lesie, tuż obok Tree Top Walk, gdzie dzięki tabliczkom informacyjnym można nauczyć się rozpoznawać pewne gatunki roślin lub ptaków. Niektóre drzewa były tak ogromne, że wewnątrz pnia zmieściłoby się swobodnie 10 osób. Skąd taka miara? Wiele z nich było wypalonych w środku przez pożar. Zewnętrzna warstwa przetrwała, więc drzewa nadal żyją.

Image

Jason zabrał nas także do Circular Pools, gdzie nad szumiącą rzeką można poczuć radość obcowania z naturą, bez miastowego hałasu. Miejsce to słynie z piany, podobnej do tej podczas kąpieli w wannie. Woda wypłukuje minerały z okolicznych skał i z powodu pewnego składnika oraz kaskadowego opadania wody, powstaje biała piana.

https://lh3.googleusercontent.com/-5E-n ... C02247.JPG

Warto było też wdrapać się na Monkey Rock, niewysoką skałę, z której obserwować można całą okolicę.

Image

Albany

Albany to najstarsza osada Australii. Jest małym miastem, do którego zjeżdża mnóstwo osób na wakacyjny odpoczynek. Głównie są to Grey Nomads (siwi nomadzi), czyli emeryci mający dużo wolnego czasu i pieniędzy, podróżujący kamperem albo z przyczepą kempingową. Zaznaczam, że nie są to wyjątki, większość starszych ludzi tak spędza czas po skończeniu życia zawodowego.

Pierwszą noc w Albany spędziliśmy na Emu Point, malowniczym cypelku we wschodniej części miasta. Jest tam pole kempingowe, głównie dla kamperów, ale w Australii nie pytamy nawet o cenę noclegu. Spytaliśmy pewną niemiecko – australijską rodzinę czy możemy rozłożyć namiot na ich działce, za domem. Na początku nie byli zbyt chętni, bo wynajmowali go tylko na kilka dni na wakacje i nie wiedzieli czy powinni. Jak tylko odchodziliśmy, zawołali nas z powrotem. "Co nam szkodzi, chodźcie!". Dziadek rodziny był zdumiony jak to możliwe, że tak podróżujemy. Nie mógł powstrzymać radości. Rano obudził nas z niespodzianką. "Otwórzcie trochę namiot" – powiedział i wcisnął 50 dolarów życząc dobrego śniadania. Nie wiedzieliśmy co powiedzieć, myślałam, że wsuwa nam kawałek chleba. :) Na pewno prezent został właściwie wykorzystany na dobre jedzonko, bo to nasz główny wydatek w podróży.

Zamiast zwiedzać muzea wolimy otaczać się przyrodą, więc kolejnego dnia pojechaliśmy w okolice Frenchman Bay, na półwysep położony na południe od Albany. Autostopowy kierowca zawiózł nas do Whaling Station – już nieczynnej stacji połowu wielorybów. "I co dalej? " – zapytał ze zdziwieniem kierownik centrum informacji, kiedy zobaczył nas z wielkimi plecakami wyjętymi z auta. Krótko powtórzyliśmy przebieg naszej podróży i powiedzieliśmy, że chcemy przejść się po okolicy. Bez naszej prośby kierownik sam zaproponował, że możemy zostawić u niego plecaki. To daje nam prawdziwą wolność. Bez nich mamy cały dzień na maszerowanie, zanim nadejdzie czas na znalezienie miejsca do spania.

Image

Idąc wzdłuż ulicy, nawet nie łapiąc stopa, zobaczyliśmy zatrzymujący się samochód. "Potrzebujecie podwózki?" – zapytała starsza pani. Pewnie!

Parka siwych nomadów zabrała nas ze sobą i razem z nimi zwiedziliśmy wszystkie miejsca, które mieliśmy zaznaczone na mapie plus te, o których wiedzieli oni, a my nie. Małżeństwo podróżuje z przyczepą kempingową, która jest prawdziwym, luksusowym domem. Jest ogromna, ma dużą kuchnię z piekarnikiem i gazówką, pralkę, prysznic, telewizor. Jednym słowem marzenie! Na daleką przyszłość oczywiście, bo teraz kocham nasz sposób podróżowania. Od dziadków usłyszeliśmy ciekawostkę, że nocują na kempingu, za który nie płacą, jednak w zamian, codziennie, przez dwie godziny muszą odstraszać ptaki od drzew owocowych. Taka praca im przypadła. Dla zainteresowanych, kemping znajduje się gdzieś w okolicach Denmark.

Image

Tej nocy spytaliśmy w mieście księdza czy możemy rozłożyć namiot obok jego domu. Zgodził się, ale kiedy już mieliśmy zacząć, wrócił do nas i zaprosił do środka. "Właściwie to mam pokój wolny, chodźcie". To było ciekawe spotkanie, bo jako pierwsza osoba, ksiądz nie zapytał nas o nic, ani kim jesteśmy, ani o naszą podróż. Po prostu pokazał nam łóżka, łazienkę i zobaczyliśmy się dopiero rano mówiąc do widzenia.

Esperance

Po kilku minutach obserwacji drogi prowadzącej z Albany w stronę Esperance jasne było jedno. Łatwo nie będzie. Prawie nikt nie jedzie, a słońce praży pełną mocą. Pierwsze o co musieliśmy zadbać to napełnienie naszego baniaka wodą. Szłam z nim właśnie na stację benzynową, kiedy zatrzymał mi się przed nosem kolorowy van, z którego wysiadła dziewczyna zadając mi pytanie, którego zupełnie nie mogłam zrozumieć. Wyłapałam jednak najważniejszą informację. „Jedziesz do Esperance, tak? Możemy jechać z Tobą?” Tak poznaliśmy Erin, 29-letnią dziewczynę pełną energii, która z każdym kolejnym zamienionym zdaniem jeszcze bardziej okazywała się być naszą bratnią duszą. Po skończeniu studiów miała dobrą pracę, niekoniecznie zgodną z wykształceniem. Nie miała żadnego problemu z zostawieniem jej po uzbieraniu potrzebnej kwoty na podróż po Azji. Od tamtej pory na zmianę podróżuje i pracuje albo stara się robić to jednocześnie. Tak samo jak my uważa, że warto kolekcjonować wspomnienia, a nie przedmioty. To miłe uczucie utwierdzić się w tym, że kariera to nie wszystko. Erin wcale nie powiedziała, że będzie prowadzić taki styl do końca życia. Oczywiście myśli o poważnej pracy, ma pomysły na biznes, ale wie, że na to przyjdzie odpowiedni czas.

Image

Przyjemna przejażdżka skończyła się w Esperance. My zostaliśmy, Erin pomknęła dalej, bo przed nią jeszcze długa droga do Adelajdy.

Był już wieczór, więc zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Zanim jednak rozłożyliśmy swój przenośny dom, zjedliśmy kolację nad brzegiem oceanu. Właśnie w takich momentach doceniamy sposób w jaki podróżujemy. Nawet puszkowane jedzenie smakuje dobrze w takich okolicznościach. Chociaż nie śpimy w hotelu, nie mamy problemu z toaletą. Australia jest wyśmienicie wyposażona pod tym względem. Przy każdej plaży jest łazienka z prysznicem, czasem nawet z ciepłą wodą.

Image

Chociaż spanie na dziko jest pozytywną częścią naszej podróżniczej przygody, problem pojawia się, kiedy chcąc zwiedzać, mamy na plecach kilkunastokilowe obciążenia. Wiemy, że to kwesta praktyki, musimy nad tym dobrze popracować. Nie nad noszeniem, tylko szybkim znajdowaniem miejsca, w którym będą one bezpiecznie na nas czekały. Większość informacji turystycznych do tej pory odmawiała nam przechowania bagażu. „Podziękujcie terrorystom” - powiedziała raz miła pani w biurze w Albany.

Image

Tym razem udało się jednak bez problemu. Z małymi plecakami mogliśmy pojechać do największej atrakcji w okolicy, czyli Parku Narodowego Cape Le Grande. Mogliśmy, ale nie dotarliśmy. Nie złapaliśmy stopa przez dwie godziny, po czym już nam się po prostu nie opłacało. Zmieniliśmy kierunek i łapaliśmy do Pink Lake, jeziora, które pod wpływem żyjących w nim alg, odpowiedniej temperatury i zasolenia zabarwia się na różowo. Podrzuciła nas tam miła pani, która po kilku zdaniach, bez zawahania zaprosiła nas do siebie na noc. Mogliśmy zostać ile chcemy. Marilyn to kolejna dobra dusza na naszej drodze, która otworzyła nam szeroko drzwi do swojego domu i kawałka życia. Mieszka w cudownym miejscu, na ranczu, z końmi, kotem, ptakami, które karmi codziennie. Jest bardzo pracowita. Pożyczyła nam auto, dzięki czemu mogliśmy odwiedzić w końcu Cape Le Grande z przepięknymi, wcale nie przereklamowanymi plażami (zdecydowanie polecamy!). Największą atrakcją jest Lucky Bay z plażą ocenioną jako najpiękniejszą w kraju, znaną na całym świecie.

U Marilyn zostaliśmy pięć dni i tak bardzo szkoda nam było wyjeżdżać. Specjalnie dla nas przygotowała swojego najlepszego konia do jazdy. Zatrzymać konia było dużo łatwiej niż kazać mu ruszyć. Nie chciało mu się wozić takich ciężkich tyłków. ;)

Image

Opuszczając Esperance miałam poczucie, że teraz przed nami już tylko powrót do miejsc, w których już byliśmy. Musieliśmy jeszcze raz przejechać Nullarbor, czyli najdłuższą prostą drogę na świecie, żeby dotrzeć do Adelajdy, a później do Melbourne, bo to nasz ostatni punkt podróży po Australii.

Image

Tego dnia poszczęściło nam się bardzo, bo poznaliśmy samotnie podróżującego Bryana, który z chęcią przyjął nas do swojego auta. Razem jechaliśmy całe trzy dni, po czym Bryan stwierdził, że zmieni swoje plany i pojedzie z nami do Port Lincoln, który był naszym celem. Dzięki temu niesamowitemu spotkaniu uniknęliśmy zalania w namiocie, ponieważ Bryan zaprosił nas na jedną noc do jego przyczepy kempingowej. Tej nocy deszcz padał bardzo długo i naprawdę mocno. Sam Port Lincoln będziemy pamiętać z pięknych widoków i łowienia… Kałamarnic! Pierwszego wieczoru złowiliśmy dwie, drugiego dnia również dwie. Tym oto sposobem mieliśmy pyszną kolację, dosłownie złapaną własnymi rękami. :)

Image

Po krótkiej wizycie w Port Lincoln pojechaliśmy razem dalej, do Adelajdy. Bryan zmieniał swoje plany dla nas, ale widocznie odpowiadało mu nasze towarzystwo, a jeszcze bardziej to, że Piotrek prowadził za niego przez te kilka dni. Razem zrobiliśmy 2400 kilometrów, co daje nam najdłuższy dystans osiągnięty z jednym kierowcą!

Image

Adelajda

Będąc tu poprzednim razem, dzięki autostopowi, poznaliśmy cudowną starszą parę, Helen i Stephena, którzy od tamtej pory śledzili nasze codzienne poczynania. Zaprosili nas tym razem do siebie. Na nasze powitanie przygotowali tradycyjny australijski obiad - grillowane mięso. :) Oczywiście Bryan był zaproszony razem z nami. Rano pożegnaliśmy naszego podróżniczego towarzysza, który samotnie ruszył w dalszą drogę na Tasmanię. Poznajemy na drodze mnóstwo osób. Z niektórymi nie jest nam przykro się rozstawać, z innymi wręcz przeciwnie.

Jeśli już mowa o przywitaniach i pożegnaniach. Dzisiaj spotkaliśmy się ponownie z Irminą i Pawłem, z którymi spędziliśmy sylwestra w Sydney. Niesamowita para wraca już pomału do Polski, ale jesteśmy niezmiernie szczęśliwi, że możemy z nimi spędzić trochę czasu. Sprawa potoczyła się dość zabawnie, ponieważ aktualnie śpią u Oliego, chłopaka, który przyjął nas ponad miesiąc temu, gdy my odwiedzaliśmy Adelajdę. Świat jest mały. :)

Aktualnie mieszkamy w domu Helen i Stephena, gdzie czujemy się jak u siebie. Traktują nas jak własne dzieci. Dzięki takim ludziom nie brakuje nam stałego miejsca. Jeśli chcemy, możemy wybyć na cały dzień (robiąc na przykład 12 kilometrowy treking w Deep Creek Conservation Park). Jeśli nie, możemy siedzieć w domu, odpoczywać, porządkować nasze rzeczy, prać i pisać notatki. Nie jesteśmy przecież non stop w drodze.

Wizualizacją tej relacji jest film na youtube oraz ostatnie 35 zdjęć w naszej galerii.


Praktyczne porady:
- Australia to ogromny kraj! Warto czasami wypożyczyć auto z możliwością oddania w innym miejscu. Znam jednego kolesia, który tak wypożycza, mogę na PW podać namiary.
- Pająki i węże są... Przereklamowane, ale! Trzeba naprawdę uważać, mieliśmy na kempingu jedną historię rodem z dreszczowca. Natomiast nie jest to tak jak wielu ludzi to obrazuje. :)
- Ludzie są tutaj niesamowicie mili i dobrzy, jeszcze nie było sprawy, której nie udałoby nam się załatwić.
- Najtańsze zakupy: sklep Woolworths i szukanie produktów z naklejką "reduce". :) Średnio da się wyżywić dwa razy taniej.
- Paliwo kosztuje około dolara za litr (na dzień dzisiejszy 2,85 zł/litr), gaz około 55-60 centów/litr.
- Najważniejsza aplikacja w Australii - Wikicamps. Pokazuje na mapie darmowe kempingi, my korzystaliśmy tylko z takich i było mega super;
- W Coober Pedy można nakarmić kangury w Josephine's Gallery za darmo;
- Przygotujcie się, że w Coober jest naprawdę ciepło, temperatury dochodzą do 50 C;
- Dystans z Port Augusta do Perth to prawie 2400 km, warto zaplanować to na dwa dni;
- Wstęp na Pinnacles Desert to 12$ za auto;
- Wstęp do wielkiej Mennicy Perth to 19$ za dorosłego (można zobaczyć największą monetę na świecie, wykonaną z tony czystego złota!);
- Pamiętajcie, że w Australii jeździ się po lewej stronie, co niektórych może zaskoczyć. Kwestia kilkudziesięciu (lub kilkuset) kilometrów, aby się przyzwyczaić;
- Wypożyczenie auta w firmie „No birds” w porównaniu z innymi standardowymi wypożyczalniami wychodzi całkiem tanio. Przy wypożyczeniu auta na tydzień płaci się 25$/dzień, plus niestety dla Polaków dodatkowe 8$ za posiadanie zagranicznego prawa jazdy;
- W Perth w weekendy i wakacje można kupić bilet rodzinny za 12,10$ na komunikację miejską. Od dwóch do nawet siedmiu osób, ale tylko dwie mogą być na „pełnej” taryfie (czyli 2 dorosłe i np. 5 dzieci :) ). Opłaca się to nawet przy dwóch osobach, jeśli się dużo jeździ. Dla przykładu najtańszy bilet, ważny 2h kosztuje 3$;
- Przy dłuższym pobycie w Perth warto przemyśleć zakup komunikacji miejskiej;
- W centrum Perth istnieje sieć darmowych autobusów (szary kolor);
- W Perth jest bardzo duża społeczność Polska, więc jeśli ktoś jest w potrzebie to może łatwo znaleźć polski kościół, obejrzeć sztukę teatralną w języku polskim czy po prostu spotkać się z rodakami;
- Południe Australii Zachodniej jest bardzo niedoceniane. Przepiękne okolice, warto poświęcić tam sporo czasu;
- Wstęp na Top Tree Walk to aktualnie 19$;
- Cape Le Grand to park na co najmniej pół dnia, polecamy z całego serca wspięcie się na Frenchman Peak, widok z góry powala.


Na dzisiaj to wszystko! Dla zainteresowanych zapraszam do galerii oraz uzupełnieniem relacji są filmy na naszym kanale, również z innych krajów.

Jeżeli chcesz być na bieżąco co się u nas dzieje, to aktualnie jesteśmy w Nowej Zelandii i zapraszamy do zajrzenia na naszego fanpejdża! :)

Dodaj Komentarz