+8
zuzanna_89 13 marca 2016 11:33
Kornwalia jest jednym z ulubionych miejsc urlopowych Anglików. Postanowiliśmy więc sprawdzić, czy naprawdę jest tam tak pięknie, jak wszyscy mówią! W Kornwalii spędziliśmy 2.5 dnia – niezbyt długo, ale wystarczająco, żeby sporo zobaczyć. Poruszaliśmy się samochodem, transportem publicznym na pewno też się da ale jednak dużo wolniej.

Pierwszym punktem programu był Eden project. O tym miejscu usłyszałam już jakiś czas temu, dokładnie rzecz biorąc na wykładzie z Biotechnologii roślin na studiach. Ogromny ogród botaniczny zbudowany w miejscu byłej kopalni odkrywkowej, to dopiero dobre zagospodarowanie terenu! W dwóch wielkich szklarniach (biomach) zostały odtworzone strefy klimatyczne: tropikalna wilgotna i sucha.



Biom tropikalny wilgotny był naprawdę wilgotny, można było poczuć się jak w dżungli!



Za to główną atrakcją biomu suchego (według nas) była kolekcja papryczek o różnym stopniu ostrości, w różnych kształtach i kolorach. Najostrzejsza papryczka została dla bezpieczeństwa (własnego i turystów) zamknięta w klatce.



Podsumowując, Eden project nie wywołał na nas jakiegoś piorunującego wrażenia, jednak jestem zadowolona, że odwiedziłam to miejsce.

Po południu tego dnia wybraliśmy się do Fowey, miasteczka nad ujściem rzeki o tej samej nazwie. Tu po raz pierwszy poczuliśmy efekt ‘wow’ – ale ta Kornwalia piękna!





W oddali zobaczyliśmy ruiny zamku, także podążyliśmy w tamtym kierunku przy okazji podziwiając port po drugiej stronie ujścia rzeki.



Potem jeszcze chodziliśmy po zakamarkach Fowey aż do zmierzchu, patrzyliśmy jak ludzie łowią kraby i kupiliśmy trochę słynnej kornwalijskiej krówki (fudge).

Następnego dnia rano, mimo deszczu, ruszyliśmy do Sain Michael’s Mount. Jest to wyspa, na którą podczas odpływu można dojść suchą nogą, a podczas przypływu trzeba skorzystać z motorówki. Krótko mówiąc, bliźniaczka francuskiego Mont St Michelle. Przed przyjazdem warto sprawdzić czas przypływu i odpływu, jeśli zależy nam na dotarciu na wyspę w określony sposób. My przybyliśmy zaraz po otwarciu trasy pieszej.



Na wyspie udało nam się trafić na wycieczkę z przewodnikiem, który jest jednym z około 30-tu stałych mieszkańców wyspy. Podczas wycieczki zobaczyliśmy pojazd Pana Samochodzika, prawdziwą amfibię, którą na wyspę docierają goście wysokiej rangi (na przykład członkowie rodziny królewskiej).



Na zamek i do ogrodów nie wchodziliśmy, bo padał deszcz, a przed nami było jeszcze sporo atrakcji. W ogóle w Kornwalii opadów jest znacznie więcej niż w innych częściach Anglii i to dlatego jest tam tak soczyście zielono. Z powrotem na stałym lądzie przeszliśmy się po miasteczku Marazion, podziwiając widoki na wyspę.



Zjedliśmy też słynne kornwalijskie pasty (coś w stylu angielskiego pie, ciasta wypełnionego gulaszem, ale w formie ogromnego pieroga); bardzo smaczne i sycące.

Kolejnym punktem podróży była miejscowość o, jakże uroczej, nazwie Mousehole (w dialekcie kornwalijskim wymawia się Mauzel – mówiąc tak, zaimponujemy miejscowym!). Przybyliśmy podczas odpływu, ale zaraz miał się zaczynać przypływ, więc postanowiliśmy poczekać.



Cierpliwości nie starczyło nam jednak na więcej niż jakieś 45 minut, gdyż miejscowość nie okazała się aż tak piękna jak opisywał ją przewodnik Lonely Planet. Potem zaliczyliśmy jeszcze kamienne kręgi, pilnie strzeżone przez krowy i zaczęliśmy zmierzać w kierunku najdalej na południe wysuniętego punktu w Anglii – The Lizard. Samochód polecam zostawić w miejscowości Lizard, a nie przy samej latarni morskiej – to tylko kilkanaście minut spaceru, a to co się działo na wąskiej drodze – wariactwo! Podobno często u wybrzeża można tam zobaczyć foki, nam niestety się nie udało, ale i tak było super. To miejsce wywołało na mnie ogromne wrażenie, widziałam już klify białe czy piaskowe, ale czarnych jeszcze nie! Ścieżka zdecydowanie zachęcała do spacerów







Ostatniego dnia naszego pobytu w Kornwalii wybraliśmy się do Tintagel, legendarnego miejsca narodzin króla Artura. Jak się okazało, było to idealne zakończenie wycieczki, wisienka na torcie! Z miejscowości Tintagel do ruin zamku prowadzi droga dla pieszych. Na teren zamku wstęp jest płatny, my nie zdecydowaliśmy się wchodzić do środka, obeszliśmy go tylko ze wszystkich stron. Piękne, magiczne miejsce. Gdyby nie wiatr możnaby tam siedzieć godzinami i patrzeć na morze, skały i ruiny.







Okolica ta skojarzyła mi się z ‘Wichrowymi Wzgórzami’, ciekawe czy w Yorkshire jest podobnie...



Oglądając zamek z drugiej strony dobrze widać grotę Merlina, gdzie według legendy znalazł on króla Artura.



Gdyby nie to, że czas już było wracać, chętnie pochodziliśmy dłużej po okolicy.





Na koniec wycieczki zaszliśmy do kawiarni w Tintagel na scone (taka angielska drożdżówka) z clotted cream (bardzo tłusta śmietana, typowa dla Kornwalii, właściwie już coś pomiędzy śmietaną a masłem) i dżemem. Pycha!

Kornwalię polecam wszystkim, nie ma co bać się deszczu, tylko pakować się i jechać!

Dodaj Komentarz