+5
jollka 17 marca 2016 21:19
Pewnego zimowego dnia nieśmiała myśl, że pojedziemy na jedną z najbardziej kultowych imprez rowerowych w Europie, zaczęła się naprawdę realizować. Megavalanche... Każdy zjazdowiec w Europie, i nie tylko, zna tę nazwę i pewnie choć raz w życiu chciałby spróbować. To najdłuższa trasa zjazdowa w Europie (23 km), niezwykle trudna technicznie i wytrzymałościowo. To zjazd z lodowca z 3300 m n.p.m. we francuskich Alpach w Alp d’Huez. Trudniejszy zjazd jest tylko w Andorze.
Sam podjazd do miasteczka położonego na wysokości 1860 m n.p.m. dostarczył już sporej dawki adrenaliny – podjedziemy z przyczepą czy nie? Alp D’Huez to typowa alpejska miejscowość turystyczna z ładnymi hotelikami, pensjonatami i restauracjami. Przy tak pięknych widokach więcej nam nie trzeba. W okolicy mnóstwo tras rowerowych. Jest tu najtrudniejszy etap Tour de France z 21 zakrętami, na którym codziennie katują się kolarze. I mnóstwo tras zjazdowych, od takich dla początkujących aż do tras typu „chirurg już czeka”. Mnóstwo wyciągów, na jednym karnecie można przeskakiwać do kilku dolin. W hotelach wolno trzymać rowery w pokoju, nawet podjazd zrobili, żeby się pan rowerzysta nie męczył wjeżdżając do holu hotelowego :) To taki mały raj dla bikerów….
Pierwszy dzień treningów weryfikuje umiejętności naszej ekipy. Wieczorem trwają gorące dyskusje o trasie, sprzęcie, co się zepsuło i tak w kółko cały tydzień. Chłopacy jeżdżą, a ja trochę ich fotografuję, ale przede wszystkim wędruję sobie po szlakach i pstrykam widokówki. Początkowo trudno się chodzi, bo na tej wysokości jest niskie ciśnienie i nieco mniej tlenu. Na razie rezygnuję z jeżdżenia rowerem, wydaje mi się że nie dam rady kondycyjnie - podjeżdżać, a technicznie – zjeżdżać. Jednak pewnego dnia wstaję i czuję, że właśnie dziś wyruszymy z rumakiem na jakiś spacerek. No i zrobiłam kawałeczek słynnego podjazdu Tour de France. Od teraz szacun dla kolarzy TdF! Potem jeszcze mała trasa w górach i jakoś daję radę.
Na razie na koncie nasza ekipa ma pęknięta ramę rowerową i zwichnięty palec. Na szczęście nowy rower można wypożyczyć na zawody, a palec nastawić i bawimy się dalej. Dzień za dniem zbliżamy się do dnia startu, rosną emocje, dyskusje, a na balkonie rośnie sterta przebitych dętek, części zapasowych, narzędzi. Każdy dzień to czyszczenie, dokręcanie, wymienianie czegoś tam w rowerze, co może znacząco wpłynąć na jakość jazdy. Wieczorami wychodzimy „na miasto” po świeże bagietki albo na imprezy na stoiskach rowerowych (ech, pyszne mochito w Comencalu…). Na jedną z imprez przynosimy Krupnik i Żubrówkę, częstujemy bikerów, reakcje są często zabawne, robi się swojsko. Powoli mój organizm się aklimatyzuje, coraz lepiej jeździ mi się rowerem. Widoki w Alpach ciągle zapierają mi dech w piersiach, alpejskie łąki są pełne kwiatów i ziół, w tle majaczą czterotysięczniki z czapami śniegu. Generalnie na szlakach jest mało ludzi, czasem widzę świstaki, jak wychodzą z nor i ze zdziwieniem obserwują szalonych rowerzystów. Niestety, nie zawijają czekolad w sreberka :) Zjazdowców słychać z daleka, to klekot katowanego niemożliwie sprzętu, po chwili znikają jak duchy i zostawiają za sobą tylko tumany kurzu.
W dniu rozpoczęcia treningów z lodowca miasto jest opanowane przez zjazdowców. Wszędzie widać opancerzone postacie na wielkich rowerach, robi się coraz fajniejszy klimat. W sobotę i niedzielę są starty w zależności od czasu uzyskanego w eliminacjach. Start jest podzielony na dwa dni ze względu na ochronę lodowca. Z lodowca można bowiem zjeżdżać tylko do 11.30. Poza tym, mimo że ogólnie impreza jest szalona, to jednak nie można puścić 2 tys. rowerzystów naraz.
W dniu startu na lodowiec jedziemy wagonikiem mieszącym ok. 40 rowerzystów z rowerami poukładanymi jak sardynki – dba o to Pan Kierownik Wagonika :) Każdy jest skupiony, zalega grobowa cisza i nagle ktoś puszcza z komórki utwór Black Sabath. Ciężki heavy metal wśród groźnie wyglądających postaci, w surowej scenerii gór daje piorunujący efekt. Lecz po chwili ogólnej konsternacji towarzystwo się rozluźnia, jedni kiwają się w takt muzyki, inni rozmawiają, słychać nawet pierwsze śmiechy. Start wygląda jak jakieś wielkie szaleństwo. Zmrożony i wyjeżdżony śnieg jest tak śliski i niestabilny, że niektórzy zjeżdżają na tyłku z rowerem obok, inni próbują ich ominąć, przewracają się, ale najlepsi są już poza lodowcem. Bikerzy ze zwartego startu rozjeżdżają się na wszystkie strony, wygląda to jak nalot szarańczy. Zjeżdżamy szybko kolejką w następną dolinę do lasu nazwanego przez nas Mordorem. To bardzo męczący fragment z wystającymi korzeniami, z tumanami kurzu utrudniającymi widzenie ścieżki. Zawodnicy są już mocno zmęczeni, spod integralnych kasków dochodzi ciężki oddech, a to dopiero ¾ trasy. Ktoś jedzie bez siodełka, inny bez pedału, jeszcze inny z urwaną przerzutką, ale cisną dalej. To twardzi faceci, byle usterka ich nie zniechęci. Rezygnują tylko ci, których zbiera z trasy śmigłowiec ratunkowy ;) Robimy trochę zdjęć, dopingujemy naszą ekipę krótkimi, żołnierskimi słowami... 
Ciężko się rozstać z tym pięknym miejscem. Panowie już snują plany powrotu za rok, kto wie, może się uda. Na razie sukcesem jest, że wszyscy dojechali na metę i nikt się nie połamał. Za rok podniesiemy poprzeczkę :)
, , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , , ,

Dodaj Komentarz