+3
niskowo-land 17 kwietnia 2016 00:00
Choquequirao to miasto inkaskie z XV wieku. Można się do niego dostać tylko na piechotę, poświęcając kilka dni na malowniczy, choć dość ciężki trekking. Każdego dnia do stanowiska dochodzi tylko kilku śmiałków, tak więc jeśli marzysz, by znaleźć się sam na sam z inkaskimi ruinami, Choquequirao jest świetnym wyborem!

Musisz się jednak pospieszyć: rząd peruwiański, wyczuwając nową żyłę złota, postanowił wybudować kolejkę linową, która będzie łączyła Choquequirao z położonym po drugiej stronie rzeki Apurimac miasteczkiem Saywite. Oznacza to, że niebawem, by odwiedzić ruiny, wystarczy jednodniowa wycieczka z Cusco. A to oznacza tysiące turystów (rząd liczy na 600 000 odwiedzających rocznie i już buduje drogę, która w 3,5 godziny połączy Saywite z Machu Picchu) i kolejne, po Machu Picchu, zadeptane stanowisko. Tymczasem swoją magię Choquequirao zawdzięcza właśnie względnej niedostępności i odosobnieniu. Jeśli chcecie ją poczuć, musicie odwiedzić stanowisko jeszcze w tym roku (kolejka ma ruszyć w 2017 roku)!

Kiedy pomyślisz o trekkingu w Peru, od razu przed oczami będziesz miał słynny Inca Trail. Setki osób dziennie, podróżowanie z całym zastępem arrieros, tragarzy, kucharzy itp., do tego konieczność wykupienia pozwolenia i zbójeckie opłaty dla organizatorów (na Inca Trail nie można się udać samemu, musimy się „podczepić” pod grupę, a to wydatek rzędu kilkuset dolarów) – nic dziwnego, że niektórzy szukają tańszej alternatywy.

By dość do Choquequirao, nie musisz dołączać do żadnej zorganizowanej grupy, choć agencje turystyczne w Cusco, sprzedające miejsca na trekking, powiedzą Ci, że pójście tam samemu jest niemożliwe lub w najlepszym razie niebezpieczne i nikt tego nie robi. Nieprawda! Na samodzielny trek, bez wynajmowania osiołków i tragarzy, decyduje się stosunkowo dużo osób, w tym Niskowo-Land. Przejdźmy do szczegółów.

Większość osób rozkłada trekking na 5 dni – po dwa dni na dojście i powrót (to łącznie 64 kilometry z Cachory) i jeden cały dzień na stanowisku. Agencje turystyczne sprzedają głównie trekkingi 4 dniowe. My planowaliśmy na naszą wyprawę poświęcić 5 dni, niestety, choroba wysokościowa plus przeziębienie spowodowały, ze wyruszyliśmy w trasę dzień później. A ponieważ mieliśmy już wykupione bilety do Machu Picchu, nie mogliśmy przeciągnąć naszej wycieczki. Tak więc stanęliśmy przed wyzwaniem: 4 dni, cały ekwipunek na plecach, bez lokalnego przewodnika, z kondycją typową dla 30letnich mieszkańców Warszawy nie poddających się obecnej modzie na codzienne ćwiczenia, osłabieni, ale (przynajmniej na początku), pełni optymizmu!

DOJAZD Z CUSCO:
Wstajemy o 3 rano. Po zasięgnięciu aktualnych informacji, postanawiamy jechać colectivo do Curawasi. Odjeżdża z calle Arcopata, na szczęście położonej niedaleko naszego hostelu. Bus odjeżdża po zapełnieniu się prawie do ostatniego miejsca. Płacimy po 15 soli za osobę (podsumowanie finansowe na końcu) i tuż przed 5 rano odjeżdżamy. Droga jest kręta, otacza nas gęsta mgła, asfalt jest mokry, niemiłosiernie trzęsie. Dokładnie zapinamy pasy bezpieczeństwa. Nie da się spać. Patrząc na styl jazdy kierowcy, mamy dusze na ramieniu.
W końcu dojeżdżamy do Curawasi. Lokalni taksówkarze nie kryją zdziwienia na widok białych twarzy. Tłumaczymy, że chcemy dojechać do Cachory. W odpowiedzi słyszymy, że mogą zawieźć nas tylko do Ramal, skąd musimy łapać inny transport, gdyż droga jest w bardzo złym stanie i lokalni taksówkarze nie chcą na niej zniszczyć swoich mercedesów. Nie mamy wyjścia, musimy się zgodzić. Na szczęście, taksówka jest już pełna (jedziemy z uczniami podstawówki, którzy w ten sposób dojeżdżają do szkoły), więc od razu ruszamy. Jedziemy ok. 20 minut. Znów zakręty i brawurowa jazda. Żołądki ledwo wytrzymują. I pomyśleć, że jeszcze musimy za to zapłacić! Po długich i niekoniecznie sympatycznych negocjacjach ta wątpliwa przyjemność kosztuje nas 12 soli za osobę.
Wysiadamy w Ramal, a dokładnie na przedmieściach wioski, na skrzyżowaniu drogi asfaltowej (prowadzącej do Abancay) i lokalnej, nie utwardzanej, do Cachory, skąd rozpoczyna się trek do Choquequirao. Na postoju stoją dwa samochody. Obaj kierowcy proponują zaczekać, aż ich samochód będzie pełen, albo zapłacić za „private taxi”. Szybki rzut oka na mapę: zauważamy, że z Cachory da się dojechać do punktu widokowego Capuliyoc, oszczędzając tym samym prawie 10 kilometrów z czekającej nas dziś trasy. Na początku żaden z taksówkarzy nie jest zainteresowany taką jazdą, tłumaczą, że jest pora deszczowa, osuwiska, droga jest w opłakanym stanie. My jesteśmy jednak uparci. Padają pierwsze, kosmicznie wysokie, propozycje ceny. Jest dobrze, zaczynamy się targować. Kiedy cena spada poniżej 100 soli, kierowcy zaczynają się kłócić, prawie dochodzi do rękoczynów. W końcu starszy z nich, wyglądający na szefa, ze złością odchodzi. Wtedy młodszy proponuje podwózkę do Capuliyoc za 80 soli. No to w drogę!

Jest to naprawdę droga przez mękę. Jeśli wcześniej wydawało się nam, że mocno trzęsło, teraz czujemy się, jak w pralce ustawionej na najwyższe obroty. Nasze cztery litery co chwila tracą kontakt z siedziskiem. Choćbyśmy chcieli, nie da się zrobić choćby jednego zdjęcia. Taksówkarz siarczyście przeklina, skutecznie zagłuszając radio Cachora. Droga jest w opłakanym stanie. Musiało mocno padać, gdyż co chwila przejeżdżamy przez rwące potoki i osuwiska, przecinające naszą trasę. Droga do Cachory (2900 m. n.p.m.) opada w dół. Szybko przejeżdżamy przez miasteczko i kierujemy się płaską drogą w stronę Capuliyoc (2850 m. n.p.m. wg naszej mapy, inne źródła podają 100 metrów niżej).
Początkowo droga wygląda nieźle i w duchu gratulujemy sobie, że wpadliśmy na pomysł oszczędzenia sobie tych kilku kilometrów na starcie. Niestety, po kilku kilometrach na drodze pojawiają się liczne pozostałości lawin błotnych i osuwiska kamieni. Kierowca co chwila staje, wychodzi z pojazdu i przenosi kamienie, by dało się przejechać. Pomagamy mu, gdyż czujemy, że jego cierpliwość jest na wyczerpaniu. W pewnym momencie nasze przypuszczenia się potwierdzają: rozkłada szeroko ręce i oznajmia, że dalej nie pojedzie. Chce ustalonej zapłaty. Ponieważ jednak nie dowiózł nas tam, gdzie się umawialiśmy, płacimy 10 soli mniej. Dalej idziemy na pieszo. Warkot odjeżdżającej toyoty jest ostatnim dźwiękiem cywilizacji, jaki słyszymy. Następne 4 dni to tylko my i Andy.

ABRA CAPULIYOC
Abra Capuliyoc to ostatnie miejsce na trasie trekkingu, dokąd można dojechać. Tu też kończy się zasięg telefonów komórkowych. Znajduje się tu jeden budynek, gdzie można kupić napoje i słodkie przekąski, jeśli akurat kogoś zastaniemy. Przy znajomości hiszpańskiego można zasięgnąć tu informacji o Choquequirao i całym regionie Apurimac. Dochodzimy tu o 9. Otacza nas gęsta mgła. Nie spotykamy żywej duszy, więc idziemy dalej. Droga prowadzi w górę.


MIRADOR CAPULIYOC
Czyli punkt widokowy Capuliyoc (2950 m. n.p.m.). Znajduje się tu tablica informacyjna z wysokością oraz pozostałą odległością do Choqequirao. Jest też zadaszona ławka, na której możemy odpocząć. Nie jest nam jednak dane zaczerpnąć odpoczynku, gdyż atakują nas setki maleńkich muszek, gryząc w każde nieosłonięte miejsce na ciele. Szczególnie upodobały sobie kostki i przedramiona. Już po kilku minutach czujemy nieprzyjemne swędzenie, a małe z początku bąble puchną i się powiększają. Oprysk preparatem z DEET-em nie robi na małych krwiopijcach wrażenia. Może nie mają zmysłu powonienia :). Trzeba iść dalej.



TRASA DO PLAYA ROSALINA
Playa Rosalina to „schronisko” położone tuż przy rzece Apurimac, na wysokości 1500 m. n.p.m., czyli 1450 metrów niżej, niż obecnie jesteśmy. Droga wydaje się łatwa – ciągnące się w dół serpentyny. Idziemy dosłownie w chmurach. Widoki zapierają dech w piersiach. Nie da się tego opisać, trzeba to zobaczyć na własne oczy. I ta cisza, zakłócona tylko śpiewem ptaków i odgłosem rzeki płynącej kilkaset metrów niżej. Mijamy kilka wodospadów. Spotykamy na swojej drodze setki ptaków, motyli (w tym pazie z przezroczystymi skrzydełkami) i innych owadów. Wychodzi słońce, robi się gorąco. Dochodzimy do Chiquisca na 1800 m. n.p.m. To wręcz malaryczne miejsce: dwa budynki, mieszczące w sobie sklep, oborę, kurnik i zadaszone miejsce do rozbicia namiotów; wszystko to położone w permanentnym cieniu, na grząskim gruncie. Znów atakują nas setki gryzących muszek. Nie wyobrażamy sobie, jak można tu spędzić noc. Kupujemy więc coca-colę za 4 sole, aby podnieść poziom cukru, i idziemy dalej. Droga robi się mniej wygodna, natrafiamy na coraz większe kamienie. Już wiemy, że powrót będzie ciężki. Im niżej schodzimy, tym lepiej słyszymy ryk rzeki – w końcu jej nazwa, Apurimac, oznacza w języku keczua krzyczące bóstwo. Z daleka widzimy nasz cel – Playa Rosalina i znajdujący się obok most.



PLAYA ROSALINA
To najlepsze miejsce na trasie do rozbicia namiotu, położone na 21 kilometrze treku (licząc od Cachory). Za większą opłatą można nawet wynająć domek. Na miejscu znajdują się prysznice, toalety, można kupić podstawowe produkty spożywcze, rozpalić ognisko. Dochodzimy tu wczesnym popołudniem. Odpoczywamy prawie godzinę. Towarzyszy nam mała koteczka, wyraźnie zainteresowana troczkami od naszych plecaków. Mieszający tu właściciel biwaku wyjaśnia nam, jak mamy się zachować, gdy zaskoczy nas lawina. Pokazuje świeże osuwiska po drugiej stronie rzeki. Dokładnie tam, gdzie zmierzamy. Pocieszające. Tłumaczy, że wybraliśmy zły czas na odwiedzenie Choquequirao. Ale jak mu tu wytłumaczyć naszym mniej, niż podstawowym, hiszpańskim, że promocja na loty Iberii była właśnie na luty? :)


SANTA ROSA
Santa Rosa to nasz cel pierwszego dnia. Znajduje się na wysokości 2200 m. n.p.m., 4 kilometry od Playa Rosalina. Przewyższenie 700 metrów. Ponieważ byliśmy już dość zmęczeni i dodatkowo osłabieni przeziębieniem, ten odcinek był dla nas mordęgą. Dodatkowo zaczęło padać. I to okropne uczucie, kiedy wydaje Ci się, że przeszedłeś już przynajmniej 5000 metrów, a na następnym zakręcie natrafiasz na informację, że to był tylko 1 kilometr (na całej trasie treku co 1000 metrów znajdują się swoiste kamienie milowe). Wejście pod górę zajmuje nam ponad dwie godziny, do Santa Rosa dochodzimy już po zachodzie słońca, o 18. Płacimy 5 soli za rozbicie namiotu i możliwość skorzystania z prowizorycznej łazienki (to instalacja, która dostarcza zimną wodę z lodowcowego strumienia przepływającego obok – jednym słowem, kąpiel życia…). Na miejscu można kupić napoje, a właściciel proponuje nam, że za drobną opłatą może nam coś ugotować. Rzut oka na jego naczynia, brudne paznokcie i stan sanitarny „kuchni” – i grzecznie odmawiamy. Padamy jak muchy. W nocy pada, słychać ryk osuwisk kamieni i lawin błotnych. Rano budzą nas krzyki drapieżnych ptaków. Jest 6 rano, wciąż pada. Zziębnięci, składamy namiot i jemy lekkie śniadanie z naszych zapasów. Zakwasy są. Trzeba je rozchodzić. Ruszamy o 7.


MARAMPATA
Grząskie, strome podejście wije się serpentynami. Droga usiana jest dużymi kamieniami, co czyni wspinaczkę jeszcze trudniejszą. Wciąż pada deszcz, jest ślisko i bardzo grząsko. Wkładamy peleryny, które mają za zadanie głównie chronić zawartość naszych plecaków. Niestety, jest ciepło. Gotujemy się pod warstwą folii. Co chwila przystajemy, by odetchnąć. Musimy znów pokonać 700 metrów w górę w linii prostej, na odcinku 3 kilometrów. Zajmuje nam to, bagatela 6 godzin. O 13 zmordowani dochodzimy do Marampaty. Zdążyło się już przejaśnić, jest wręcz upalnie.


Marampata, położona na wysokości 2900 m. n.p.m. (a więc 1400 metrów wyżej, niż znajdowaliśmy się dzień wcześniej w Playa Rosalina), to ostatnie miejsce na drodze do Choquequirao, gdzie można coś kupić i zjeść ciepły posiłek. To mała wioska, w której znajduje się kilkanaście budynków. Niektórzy zostają tu na noc, by stąd następnego dnia przed świtem wyruszyć do odległego o 4 kilometry stanowiska. My jednak postanawiamy iść dalej. Wcześniej jednak musimy się posilić. Za najprawdopodobniej najlepszy obiad w naszym życiu, składający się z jarskiej zupy oraz drugiego dania (jajko sadzone, ryż i frytki), płacimy jedynie 10 soli za osobę. Dla nas to śmieszne pieniądze (szczególnie w tym stanie fizycznym), dla góralki to świetny interes.


Po długim odpoczynku o 15 wyruszamy dalej. Przed nami 4 kilometry i tylko 150 metrów przewyższenia. Tak pokazuje mapa. W rzeczywistości malownicza ścieżka raz opada, raz się wznosi. Widoki są jeszcze piękniejsze, niż poprzedniego dnia. Z daleka widzimy już tarasy, znajdujące się poniżej Choquequirao. Uzupełniamy butelki krystalicznie czystą, zimną wodą spływającą wartkim strumieniem ze znajdującego się wysoko lodowca. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, jednak świadomość, że już prawie doszliśmy, dodaje nam skrzydeł.




CHOQUEQUIRAO
O 17 dochodzimy do pola namiotowego, znajdującego się na inkaskim tarasie. Pozostałości stanowiska znajdują się wprawdzie kilkaset metrów dalej, jednak samo miasto nie jest w tej chwili nawet w połowie odkopane. Zajmowało ono całe zbocze góry. Prawdopodobnie w ziemi, pod naszym namiotem, także znajdują się zabytki.

Jest już za późno, by udać się na stanowisko, więc rozbijamy namiot (tu brak opłaty), kupujemy bilety wstępu (37 soli za osobę), zaliczamy kolejny lodowaty prysznic i jemy kolację. Jeszcze nigdy polskie kabanosy nie smakowały nam tak bardzo. :) W nocy budzi nas gwałtowna burza i dotkliwy chłód. Na 3000 metrów temperatura w nocy potrafi bardzo spaść, odczuwamy to pomimo bielizny termicznej i polarów. Leje jak z cebra. Kilka razy sprawdzamy, czy namiot aby nie przecieka i czy nie ześlizguje się wraz ze zboczem w dolinę rzeki Apurimac ;).

Wstajemy przed wschodem słońca. Sprzed namiotu rozciąga się wspaniały widok. Chmury zniknęły. Ruszamy na stanowisko. Najpierw na tarasy, położone poniżej naszej bazy. Droga jest dość dobrze oznaczona, ale po nocnej burzy okropnie grząska i śliska. Zejście zajmuje nam pół godziny. Zdążamy akurat na wschód słońca. Kolejne wspaniałe przeżycie, obserwujemy to z otwartymi ustami. W takich chwilach człowiek wie, że jego trud nie poszedł na marne. Warto było.




Wydaje się nam, że jesteśmy tu może pół godziny, jednak okazuje się, że już prawie 9. Trzeba wracać, iść na górne stanowisko. Dojście do pola namiotowego, w błocie po kostki, zajmuje nam prawie godzinę. Jesteśmy wyczerpani, a w perspektywie mamy dalszą wspinaczkę. Droga na górę tylko początkowo jest dobrze oznakowana. W pewnym momencie szlak się rozwidla. Idziemy „na czuja”. Ścieżka jest coraz cieńsza i coraz bardziej zarośnięta. Wreszcie natrafiamy na znak informujący, że ten szlak jest zamknięty. A przeszliśmy już taki kawał! Nie mamy ani ochoty, ani siły, by się cofać. Gdzieś ta ścieżka przecież prowadzi. Trudno, idziemy dalej! A dalej jest jeszcze gorzej: powalone drzewa, wielkie głazy. Ledwo torujemy sobie drogę. Chwilami nie możemy odnaleźć ścieżki. I kiedy już prawie chcemy zawracać, droga się poszerza i po chwili naszym oczom ukazują się inkaskie budynki. Doszliśmy!


Na stanowisku jesteśmy sami, jeśli nie liczyć strażnika śpiącego pod drzewem (to ta sama osoba, która sprzedaje bilety i opiekuje się polem namiotowym). Jesteśmy teraz na płaskowyżu z równiutko przystrzyżoną trawą. Tu znajdował się plac procesyjny. Choć jest tu mniej odsłoniętych zabudowań, niż w Machu Picchu, już wiemy, że żadne miejsce w Peru tego nie przebije. Znaleźć się samemu w opuszczonym inkaskim mieście – bezcenne. Po pobycie tutaj Machu Picchu musi rozczarować. Nie wiedzieliśmy tylko, jak bardzo.


W porze suchej można stąd dostać się do San Ignacio a dalej do hotelu Los Loros, skąd taksówką bez problemu dojedziemy do Huanipaca. Taki powrót zajmuje tylko kilka godzin, gdyż idzie się cały czas w dół. Niestety, podczas naszej wizyty most na tej trasie był nieczynny, a hotel zamknięty. Pozostało nam wracać tą samą trasą, którą przyszliśmy.

POWRÓT
O 13 postanowiliśmy wracać na pole namiotowe. Tym razem podążyliśmy już prawidłową ścieżką, mijając po drodze inne odsłonięte zabudowania. Droga łatwa i przyjemna, nie to, co nasz zamknięty szlak :). Po dojściu do bazy szybkie składanie wysuszonego już namiotu. Wracamy! Mamy na to półtora dnia. Cel na dziś – dojść do Playa Rosalina. Znów ścieżka góra-dół do Marampaty, gdzie dochodzimy o 15, stamtąd już tylko w dół.


Spieszymy się, by zdążyć przed zachodem słońca. Nasze schodzenie chwilami przypomina bardziej kontrolowany ślizg. Po drodze natrafiamy na węże i tarantule. Nie ma jednak czasu, by się nad nimi pochylać. Pomimo, iż mamy ze sobą czołówki, nie chcemy iść w ciemnościach, gdyż może się to skończyć kontuzją. Do Playa Rosalina dochodzimy o zmierzchu. Tu czeka na nas zła informacja: prowizoryczny wodociąg, dostarczający tu górską wodę, zepsuł się. Możemy zapomnieć więc o prysznicu. Razem z nami noc spędzają tu Francuzi. Gotują zupę na brunatnej wodzie, pozyskanej z rzeki. Patrzymy na to z przerażeniem. Chyba jednak wolimy zostać głodni :). Rozbijamy namiot pod zadaszeniem (pomimo, że obowiązuje opłata, nikt się do nas nie zgłosił po pieniądze). Tak na wszelki wypadek. Francuzi śpią pod gołym niebem. W nocy kolejne urwanie chmury. Rano po przebudzeniu stwierdzamy, że francuski namiot przeniósł się w okolice naszego, pod dach. Czasem warto być przezornym.

Czujemy, że to będzie najcięższy dzień. Musimy wejść na wysokość 2950 metrów (z 1500), dostać się do Cachory i stamtąd do Cusco. Skończyło się nam jedzenie. Wyruszamy o 6:45, póki słońce jeszcze nie praży. Planujemy zjeść śniadanie w Chiquisca (300 metrów przewyższenia, 2 kilometry odległości). Dochodzimy tam na 9. Nikogo nie zastajemy. Chwila konsternacji. Nie możemy iść dalej z pustymi żołądkami. Robimy „włam” do sklepu (który de facto jest otwarty), częstujemy się bananami i colą. Zostawiamy tyle pieniędzy, ile wydaje się nam odpowiednie, pamiętając cenę coli sprzed 2 dni. W końcu pojawia się właścicielka. Okazuje się, że za tą kwotę dostaniemy jeszcze więcej bananów. Niestety, pomimo głodu wyraźnie czujemy, że to jedne z gorszych, jakie jedliśmy…

Następny cel to już Abra Capuliyoc. Wspinaczka jest dla nas mordercza. W pełnym słońcu, wciąż pod górę. Pomimo, że mamy ze sobą 4 litry wody, ta szybko się kończy. Plecaki wydają się być z każdym krokiem cięższe. Nawet nie podziwiamy już widoków. Wszystkie baterie do GoPro padły. Z bezsilności, zaczynamy skakać sobie do gardeł.

7 godzin zajmuje nam przejście tych 9,5 kilometra i 1000 metrów przewyższenia. Jeśli kiedyś się nam wydawało, że byliśmy krańcowo zmęczeni to rzeczywiście – tylko się nam wydawało. Po dojściu do Abra Capuliyoc nie mamy nawet siły mówić. Wiemy już, że dalej nie pójdziemy, choć stąd droga do Cachory jest już w miarę prosta. Kupujemy coś do picia. Prosimy właścicielkę, by załatwiła nam transport do miasteczka. Mówi, że jej mąż po nas przyjedzie. Niestety, przez pół godziny nie udaje się jej złapać zasięgu. Jeszcze nigdy nie zależało nam tak bardzo na sprawnej sieci komórkowej.

W międzyczasie dochodzą spotkani dzień wcześniej Francuzi. Rzut oka pozwala nam ocenić, że nie tylko nas zmordowała ta trasa. Z wielką ochotą przyłączają się do naszego pomysłu. Dodatkowym plusem jest, że lepiej od nas mówią po hiszpańsku. No i dla nas będzie taniej, podzielimy się kosztem transportu.

W końcu przyjeżdża mąż właścicielki. Francuzi dogadują się, by zawiózł nas dalej, do Curawasi. Płacimy 37 soli za osobę. W tym stanie zapłacilibyśmy nawet więcej :). Do Curawasi dojeżdżamy już po zmroku. Mamy szczęście. Od razu łapiemy taksówkę do Cusco za 20 soli za osobę, znów razem z poznanymi Francuzami. Do czteroosobowego samochodu wchodzi 6 pasażerów i kierowca. Siedzimy sobie nawzajem na kolanach, bagaże trzyma osoba siedząca wyżej. Samochód jest dosłownie zapakowany po dach. Jedna z pasażerek zdejmuje buty. Tego jest za dużo nawet dla kierowcy. Kategorycznie każe jej się ubrać. Nie czujemy nóg, a już po kilkunastu minutach jazdy także pośladków. A przed nami jeszcze 2 godziny!

W Cusco jesteśmy przed 22. Ledwo mamy siły wyjść z pojazdu, wszystko nam zdrętwiało. Ale udało się! We did it! Jeszcze nie czujemy euforii czy choćby dumy. Na to przyjdzie czas później. Dużo później, kiedy wspomnienia i zakwasy przestaną bolec. Póki co, trzeba coś zjeść. A potem złapać taksówkę do hostelu – myśl o przejściu jeszcze kilkuset metrów przyprawia nas o mdłości.

Niedawno minął rok od naszej wyprawy. Człowiek to takie dziwne stworzenie, które z czasem zapomina to, co złe, a pamięta tylko dobre momenty. Więc powoli rodzi się w nas duma. Teraz wiemy, że było warto. Ba, bylibyśmy w stanie to powtórzyć. Zaczynamy tęsknic za trekkingiem. To chyba uzależnia.



PODSUMOWANIE KOSZTÓW (ZA OSOBĘ):
Bus Cusco – Curawasi – 15 soli
Taksówka Curawasi – Ramal – 12 soli
Samochód Ramal – Abra Capuliyoc – 35 soli
Rozbicie namiotu w Santa Rosa – 5 soli (za namiot, niezależnie od ilości osób)
Jedzenie i picie na trasie, łącznie: 38 soli (w tym dwudaniowy obiad, kilka bananów i różne napoje)
Bilet do Choquequirao – 37 soli
Samochód z Abra Capuliyoc do Curawasi – 37 soli
Taksówka Curawasi – Cusco – 20 soli

Łącznie: 199 soli za osobę (na dzień dzisiejszy 224 złote). Gdyby zaczynać i kończyć trek w Cachora, wyszłoby ok. 50 soli mniej. W Agencji turystycznej cena, przy grupie 2 osobowej, to ok. 1000 dolarów za osobę. Jest różnica :).

CO WZIĄĆ ZE SOBĄ:
Namiot, śpiwór, karimata z izolacją, szybkoschnący ręcznik, latarka (najlepiej czołówka), scyzoryk, papier toaletowy (!), gotówka. Żałowaliśmy, że nie wzięliśmy ładowarki solarnej.
Bielizna termoaktywna (zimne noce), ponczo przeciwdeszczowe (my swoje kupiliśmy za ok. 10 zł w Ikea, są na tyle szerokie, że zasłaniały też nasze plecaki; w Cusco peleryny kosztują dolara, jednak są wykonane z o wiele słabszego materiału), dobre buty do trekkingu, kijki trekkingowe, coś na głowę, najlepiej z rondem, krem z wysokim filtrem UV, repelent, apteczka pierwszej pomocy, wilgotne chusteczki antybakteryjne, japonki (przydatne pod prysznicem).
Jedzenie: ogólnie w całym parku panuje zakaz wzniecania ognia, jednak spotkani Francuzi mieli ze sobą mały palnik gazowy i pichcili na nim zupę. Ciepły posiłek można zakupić w Marampata. My wzięliśmy pieczywo, polskie kabanosy, orzechy pekan (niestety, w upale zjełczały), zbożowe przekąski i czekoladę. Na trasie kupowaliśmy banany i coca colę na podniesienie cukru. Wodę można uzupełniać z lodowcowych strumieni, jednak trzeba mieć jej zapas (są odcinki, gdzie przez kilka kilometrów nie natkniemy się na wodę zdatną do picia). Nie używaliśmy tabletek do uzdatniania wody i nie odczuliśmy żadnych skutków ubocznych.

PODSUMOWANIE ETAPÓW:
1 dzień: Cusco – Curawasi – Ramal – Abra Capuliyoc – transport samochodowy. Dalej zejście z 2950 na 1500 m. n.p.m. na odległości 10 kilometrów, następnie wejście na wysokość 2200 m. n.p.m. na odcinku 4 kilometrów. Nocleg w Santa Rosa.
2 dzień: wejście z 2200 na 2900 m. n.p.m. (Marampata) na odcinku 3 kilometrów, dalej 4 kilometry trasy góra-dół do pola namiotowego tuż przy Choqequirao
3 dzień: do 13 zwiedzanie stanowiska, następnie zejście z 3050 do 1500 m. n.p.m. na odcinku 11 kilometrów. Nocleg w Playa Rosalina.
4 dzień: 10 kilometrów i 1450 metrów przewyższenia, czyli trasa z Playa Rosalina do Abra Capuliyoc. Stamtąd samochód do Curawasi i taksówka do Cusco.

Więcej szczegółów na: www.Niskowo-Land.com







#img44

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

dumbo12 19 maja 2016 09:49 Odpowiedz
Super relacja. A jak z wodą pitną - targaliście coś ze sobą czy wszystko ze strumieni + tabletki uzdatniające? Nie było potem problemów?
niskowo-land 20 maja 2016 07:55 Odpowiedz
dumbo12Super relacja. A jak z wodą pitną - targaliście coś ze sobą czy wszystko ze strumieni + tabletki uzdatniające? Nie było potem problemów?
Na wszelki wypadek targaliśmy 2x2litry wody + 2 małe (0,5l) butelki pet w kieszeniach, na szybkie uzupełnianie. Okazało się jednak, że na szlaku jest pełno strumieni. Na oko wyglądały clear :) i były bardzo zimne (bo z lodowców - umiarkowana cecha sterylności). Tabletek nie mieliśmy. Piliśmy wprost z ruczajów. Nic się nie wydarzyło złego po niej, a zdjęcie ok. 4 kg bagażu, było niebagatelnym ułatwieniem.