+1
Wędrowniczka 23 kwietnia 2016 14:40
Mam mieszane uczucia, gdy pomyślę o Kubie. Z jednej strony piękne plaże i urzekające krajobrazy, a z drugiej socjalizm, który wywarł ogromny wpływ nie tylko na gospodarkę, ale i na sposób bycia Kubańczyków. To jak podróż w czasie. Podróż do Polski z lat 80-tych i początku 90-tych. Automaty telefoniczne, bryczki, kolejki przed sklepami i ludzie, którzy nigdzie się nie śpieszą. Na wszystko mają czas. Na rozmowę ze znajomymi, na odpoczynek podczas pracy, na obserwację otaczającego świata. To zupełnie inny świat. Świat, który skłania do refleksji.






To pierwsza moja relacja i mam nadzieję, że komuś się przyda.

Informacje praktyczne:

Od 1 maja 2015 r. nie płaci się tzw. podatku wyjazdowego. Oszczędność 25 CUC :)))

Karta turysty – my kupiliśmy w Opal Travel 140 zł/ os., ale czasem są wliczone w cenę biletu lotniczego np. w Air Canada.

Koszt taxi colectivo na trasie Vinales – lotnisko Hawana – 15 CUC/os.

O walutach na Kubie jest mnóstwo wpisów w necie, więc ogólnie:
- peso wymienialne CUC (ok. 4 zł) waluta dla turystów,
- peso kubańskie CUP (ok. 0,17 zł) waluta dla Kubańczyków, choć w niektórych miejscach też i turyści mogą nią płacić.
Stosunek CUC do CUP to 1 do 25, więc jest o co walczyć. Zwłaszcza, że Kuba dla turystów to dosyć drogi kraj, a ceny niestety nie zawsze idą w parze z jakością.
Dwa kantory znajdują się przy wyjściu z hali przylotów. Niestety nie wymieni się tam CUC na CUP. Dopiero w samej Hawanie można to zrobić.
Warto wiedzieć, że nie tak szybko wymienia się dewizy. Do kantoru/banku może wejść tylko tyle osób, ile jest wolnych okienek. Strażnik skrupulatnie tego pilnuje i w większości przypadków zamyka drzwi na klucz. Podaje się paszport. Pani/pan w okienku spisuje imię, nazwisko, narodowość oraz numer/serię dokumentu. Pieniądze są dokładnie sprawdzane na okoliczność fałszerstwa. Najpierw ręcznie a potem za pomocą sprzętu. Następnie spisuje numer seryjny banknotu (bodajże ostatnie cyfry) oraz jego nominał. Jak trafi się na sprytnego kasjera to jeszcze ujdzie, ale jak na nowicjusza, który dopiero uczy się obsługi komputera to czas dłuży się niemiłosiernie. W Trynidadzie stałam w kolejce aż 1 godz.

Kraj jest bezpieczny. Należy jednak uważać na niby przyjacielskich Kubańczyków, którzy udając zainteresowanie turystą, nawiązują miłą rozmowę, po czym próbują naciągnąć na drinka lub inne używki. Potrafią być bardzo natrętni.

Sklepy otwierane są dopiero o godz. 9. Większość wygląda jak w PRL. Przestronne pomieszczenia z dużą ilością...pustych półek. 1/3 asortymentu to alkohol - genialny kubański rum. Pozostałe produkty to głównie jedzenie w puszkach i słoikach. Przydział na kartki nadal obowiązuje. Pieczywo kupuje się w oddzielnych sklepach-okienkach, a warzywa/owoce na małych straganach.


Kuba jest pełna sprzeczności. Naganiacze biegają za turystami. Ekspedientki zwlekają z obsługą klientów. Pamiętacie film "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" i scenę w banku "albo jedzenie albo praca"? Wypisz wymaluj Kuba. Skromne domostwa, ale z wielkimi telewizorami LCD, rozklekotane auta, ale z super nagłośnieniem. Osoby żyjące z turystyki zarabiają krocie, podczas gdy średnie zarobki w kraju nie przekraczają 60 zł/m-c. Mimo wszystko ludzie są radośni i nawet w autobusie miejskim ni stąd ni zowąd potrafią głośno śpiewać kubańskie przeboje. Wrażenia - bezcenne.

HAWANA

Po wylądowaniu wszystkie formalności wjazdowe załatwiliśmy dosyć szybko. Pozostał tylko odbiór bagażu. W międzyczasie poszłam skorzystać z toalety. I tu zaskoczenie. „Pani klozetowa” wydzielając kawałek papieru toaletowego czekała na zapłatę, a my nie wymieniliśmy jeszcze peso. Zauważyłam, że osoba obok mnie zapłaciła batonikiem. Pani go przyjęła, więc podałam jej schomikowane z samolotu serki topione, będące uzupełnieniem naszego pokładowego menu. Przyjrzała się im dokładnie, ale przyjęła. Byłam uratowana. W kolejce do kantoru poznaliśmy Czecha z dziewczyną i we 4 pojechaliśmy taksówką do centrum Hawany za 12,50 CUC od pary. Nocleg zarezerwowaliśmy jeszcze w Polsce. Casa Fina. Nie było jednak tam miejsca, więc zostaliśmy zaprowadzeni do Addis e Iralia (Lugareno 64) 14 CUC/noc. Bardzo tanio jak na kubańskie realia, ale warunki skromniutkie. Najważniejsze, że czysto a gospodarze bardzo sympatyczni i pomocni. Otrzymaliśmy od nich szereg użytecznych informacji. Wspominam ich najmilej z wszystkich naszych gospodarzy.
Po mieście poruszaliśmy się pieszo, albo autobusem miejskim (bilet 0,40 CUP). Zafundowaliśmy sobie też przejażdżkę stylowym kabrioletem (15 CUC).

Pierwszy rzut oka na Hawanę – bure, szare miasto. Gdyby nie palmy i kolorowe auta z lat 50-tych wyglądałoby jak nasze blokowiska.


Hawana jest bardzo zaniedbana. Piękne, kolonialne budynki popadają w ruinę.






Chinatown – chińska dzielnica tylko z nazwy, bo oznak chińskości tam tyle co kot napłakał.


Ustrój nie daje o sobie zapomnieć.




Kapitol – kubański parlament (1929 r.). Amerykański bliźniak jest nieco mniejszy. Naprzeciwko lody z automatu za 1 CUP.


Im dalej, tym piękniej....Plaza Vieja


Świetny pomnik ogromnego koguta i siedzącej na nim nagiej kobiety. Jakby ktoś znał legendę z nimi związaną, proszę o cynk:)
Generalnie na Kubie jest mnóstwo wizerunków koguta. To symbol szczęścia. Według hiszpańskich wierzeń kogut swoim pianiem jako pierwszy ogłosił światu narodziny Jezusa. Na Półwyspie Iberyjskim i w krajach latynoamerykańskich zamiast pasterki organizowana jest „misa del gallo” czyli msza koguta.


Plaza Catedral






Piesek z identyfikatorem.


Castillo


Malecon – nadmorski deptak.


Plac Rewolucji - bury i ponury. Wokół budynki państwowe.


Pomnik Jose Martiego, kubańskiego bohatera.


Warty odwiedzenia jest Cmentarz Krzysztofa Kolumba z 1876 r. Kolumba tam oczywiście nie ma. Użyczono tylko jego nazwiska. Ogromny obszar z wieloma pięknymi nagrobkami i kaplicami, w których spoczywa ok. miliona osób, w tym postaci zasłużonych dla kultury i historii Kuby. Wejście bezpłatne.
Niedaleko bramy głównej jest kubański odpowiednik naszego baru mlecznego, gdzie można zjeść obiad za 50 CUP/os. (ryż, kurczak, warzywa).


Stare auta nadają specyficzny klimat temu miejscu. Są wizytówka Kuby.


TRINIDAD

Do Trinidadu wybraliśmy się autobusem turystycznym Viazul. Straszna rzecz. Przez 5 godz. wiała mocna klimatyzacja, a z głośników leciała ogłuszająca muzyka. Siedziałam opatulona od stóp do głów. Podczas jazdy mieliśmy prawie godzinną przerwę na posiłek w przydrożnej restauracji. Bufet za 10 CUC/os. W Trynidadzie byliśmy ok. 17. Ogólnie miasteczko jest mocno nastawione na zdzieranie z turystów kasy w każdy możliwy sposób. Co krok nagabujący taksówkarz, pośrednik firmy turystycznej, osoba oferująca nocleg, przejażdżkę bryczką, restaurację czy coś innego. Już na dworcu zaatakowała nas chmara naganiaczy ze zdjęciami pokoi. Poszliśmy obejrzeć jeden z nich, ale nie chciano zejść poniżej 25 CUC/noc, więc wróciliśmy na dworzec. Inna kobieta zaproponowała pokój za 20 CUC i się zdecydowaliśmy. Chcieliśmy od razu zapłacić za kilka nocy, ale oznajmiła nam, że przed odjazdem uregulujemy rachunek. Oszukała nas. Jak później się okazało, inna kobieta była właścicielką i kiedy przyszło do płacenia zażądała 25 CUC/noc. Tłumaczyliśmy grzecznie, że kobieta, która nas tu przyprowadziła ustaliła kwotę 20 CUC/noc i temu zdecydowaliśmy się na nocleg. Przez moment była napięta atmosfera. Ostatecznie właścicielka okazała się bardzo wyrozumiała i utrzymała kwotę 20 CUC/noc. Od tej pory zaczęliśmy od razu potwierdzać ustalane przez naganiaczy ceny.

Stylowe, kolonialne budownictwo z 500-letnią tradycją. Bajecznie kolorowo.








Nie jesteśmy fanami plażingu, ale odrobina słońca i relaksu każdemu się przyda. Wynajęliśmy rowery (4 CUC/szt.) i pojechaliśmy na plażę Ancon. Prowadził nas malowniczy szlak.


Na miejscu trzeba było zapłacić za parking rowerowy czyt. kawałek poręczy przymocowanej do drzewa - 1 CUC/rower.

Długa, piaszczysta plaża. Słońce mocno prażyło i 3 godziny lenistwa wystarczyło.


Zazwyczaj nie korzystamy z ofert biur podróży. Lubimy sami włóczyć się bez większego celu. Jednak ze względu na specyfikę terenu i nikłą znajomość hiszpańskiego, przełamaliśmy się. Wykupiliśmy wycieczkę do parku Guanayara w Topes de Collantes. Tzw. rambotour z Cubanatur za 47 CUC/os. Bolało. Ale w gruncie rzeczy to dodało kolorytu naszej podróży.

Jazda radzieckimi ciężarówkami to atrakcja sama w sobie.


Wędrówka przez dżunglę.




Wodospad El Rocio.


Gwóźdź programu - kąpiel w urokliwym jeziorku w środku dżungli. Woda masakrycznie zimna. Jestem z siebie dumna, że pomimo tego zdecydowałam się wykapać.


Po 3 dniach spędzonych w Trinidadzie i okolicach potrzebowaliśmy zmiany. Zastanawialiśmy się nad wyjazdem do: a) Remedios (przez Santa Clarę) z 1-dniowym plażingiem na Cayo Santa Maria, b) Moron z 1-dniowym plażingiem na Cayo Coco, c) Varadero. Jednak każda z powyższych opcji posiadała jakieś „ale”. Pierwsza i druga wykazywały się brakiem bezpośredniego połączenia komunikacyjnego i zbyt dużą odległością od plaży (planowaliśmy nocować w Remedios/Moron). Dodatkowo jednodniowy przejazd z Moron do Vinales, ok. 640 km nie byłby raczej możliwy, znając kubańskie realia, a my nie chcieliśmy tracić kolejnego dnia na jazdę. W końcu 2 tyg. na Kubie to nie za wiele. Trzecia opcja przedstawiała turystyczną enklawę, chorobliwie drogą. Postanowiliśmy postawić wszystko na jedną kartę. Los miał za nas zadecydować. Viazul wysprzedał wszystkie miejsca do Santa Clary i Varadero na dwa najbliższe dni, a kubański odpowiednik PKS odjeżdżał do Santa Clary dopiero po godz.17. Udaliśmy się więc do rogatek miasteczka z nadzieją złapania jakiegoś stopa. Tam stało już sporo Kubańczyków, a wśród nich gwiazda tutejszych poboczy – amarillo. Pan ubrany na żółto mający państwową superfuchę polegającą na załatwianiu transportu oczekującym tj. zatrzymywaniu aut, pertraktowaniu ceny, pomaganiu przy wsiadaniu do wielkich ciężarówek. Miał do tego nawet własną drabinkę. Poinformowaliśmy „żółtego” o naszym miejscu docelowym. Padło na Santa Clarę. Już za parę minut zatrzymał nam auto i kierujący zaproponował Cienfuegos za 20 CUC. Oczywiście odmówiliśmy, bo ani cel, ani cena nam nie odpowiadały. Wyjęliśmy w końcu kartkę i zielonym mazakiem napisaliśmy SANTA CLARA. Wszyscy na nas się patrzyli i śmiali. Chyba pierwszy raz widzieli taki sposób łapania stopa. Kolejne auto zatrzymało się, ale scenariusz był ten sam. Albo kierunek nam nie pasował, albo cena. Amarillo zatrzymywał też taksówki, które proponowały dowóz do samego Remedios, jednak ceny zwalały z nóg. Zresztą nie tego oczekiwaliśmy od profesjonalnego „łapacza”. Zatrzymanie taksówki to żadna sztuka. Słońce niemiłosiernie grzało. Czas mijał. Powoli zaczęliśmy się łamać. Wizja zmarnowania całego dnia (albo i więcej) na złapanie odpowiedniego transportu zaczęła przerażać. Głowy zaczynały huczeć od nadmiaru myśli i emocji. Mogliśmy tak sterczeć do nocy albo iść na kubański PKS bez pewności, że w ogóle nas zabierze do Santa Clary. Amarillo zatrzymał kolejne auto. Jechało do Cienfuegos. Kierowca zażyczył 20 CUC za 2 os. Potem zmienił zdanie na 15 CUC. Byłam taka zła na Kubańczyków za te ich bezduszne zdzieranie pieniędzy, ale jednocześnie zmęczona kombinowaniem i liczeniem każdego peso. Zastanowiliśmy się chwilę. Widać Cienfuegos było nam pisane. Zgodziliśmy się. Powiedzenie „czas to pieniądz” pasowało idealnie. Wiedzieliśmy, że amarillo należała się zapłata za „opiekę” nad nami. Ale miało to być kilkanaście CUP. Tymczasem okazało się, że z naszych 15 CUC kierowca zapłacił żółtemu aż 5 CUC. Ja się pytam, za co? Byliśmy trochę wkurzeni na siebie, że daliśmy się tak wkręcić. Mogliśmy stanąć 200 metrów dalej i sami łapać stopa. Eh wyszło jak wyszło. W końcu odjechaliśmy w siną dal, niesieni nadzieją, że szczęście jeszcze się do nas uśmiechnie.

CIENFUEGOS

Cienfuegos nie było kompletnie w kręgu naszych zainteresowań i nic o nim nie wiedzieliśmy. Poprzedniego dnia zapoznana parka ze Szwajcarii napomknęła tylko, że to całkiem ładne miasto. Jadąc zastanawialiśmy się co robić dalej. Czy zostać w Cienfuegos, czy łapać stamtąd coś do Santa Clary. Ostatecznie postanowiliśmy zostać w mieście jedną noc, a potem...życie pokaże. To był strzał w 10-tkę. Cienfuegos okazało się miłą niespodzianką. Odskocznią od zalanego komercją Trinidadu. Eleganckie centrum z zadbanymi, kolonialnymi budynkami. Właśnie tak wyobrażałam sobie Hawanę i taką „małą Hawanę” odnalazłam tutaj. W końcu odpoczęliśmy od wszędobylskich naganiaczy. Wszystko zaczęło się układać. Nocleg w casie (Bertha & Rolando, Ave 58 # 3919 e/39 y 41), blisko dworca i serca miasta. Gospodarze mili i otwarci. Pokój czysty, przestronny. Cena też akceptowalna - 20 CUC/noc. Nawet pies gospodarzy, Leo merdał ogonkiem jak tylko nas widział. Polecamy!
Ok, był jeden minus. Zjadłam loda (5 CUP), dostałam rewolucji żołądkowych i odchorowałam;)












3 osoby na jednym rowerze...czemu nie.


Popołudnie spędziliśmy bardzo przyjemnie na cienfuegowskim molo. Obserwowaliśmy życie Kubańczyków. Rybacy łowili ryby, młodzież odpoczywała od szkoły, w tle leciały latynoskie rytmy, a my sączyliśmy drinki. Aż miło wspominać:)




Następnego ranka wybraliśmy się na Viazula do Hawany. Po drodze jednak wpadł nam do głowy inny pomysł. Taxi colectivo. Przed odjazdem Vizula najlepiej pertraktować ceny. Wynegocjowaliśmy 15 CUC/os. Szybciej i wygodniej. Bez cholernej klimatyzacji!!! Tzn. klima była, ale naturalna czyli otwarte okno:D Jadący z nami Kubańczycy oczywiście zapłacili za taką trasę o niebo mniej, bo ok 80 CUP. Ale tak tu jest. Turysta dla nich równa się worek pieniędzy. Ktoś kto tu jest pierwszy raz i nie zna kubańskich realiów, nie ma kubańskiego przyjaciela i w dodatku nie zna hiszpańskiego, to musi pogodzić się z faktem, że prędzej czy później zapłaci jakieś frycowe - niestety. Jazda upłynęła nam w miłej atmosferze. W Hawanie wysiedliśmy na dworcu Viazula. Ale autobusu do Vinales już nie było. Taksówkarze cwaniakowali z cenami. Nam było już obojętne. Mogliśmy ten dzień spędzić w Hawanie. Znaliśmy już trochę miasto, mieliśmy potencjalny nocleg, więc nie byliśmy aż tak zdeterminowani, by przepłacać. Taksówkarze zauważyli naszą obojętność i jeden z nich zgodził się zawieźć nas do Vinales za 12 CUC/os. Cała LADA była do naszej dyspozycji. Pędziliśmy zawrotną prędkością 100 km/h.

VINALES

Na miejscu byliśmy ok. godz. 16. Jak zwykle nie mieliśmy noclegu. Jednak nauczeni doświadczeniem byliśmy pewni, że prędko coś znajdziemy. Potrzebowaliśmy 5 noclegów. To był nasz ostatni postój na Kubie. Trochę wydłużony ze względu na zawirowania wokół transportu do Remedios. Szliśmy uliczkami i coś było nie tak. Nikt nas nie zaczepiał. Odnaleźliśmy adres z polecanym na forum noclegiem. Niestety był zajęty. Zapytałam sąsiada czy coś nam znajdzie. Zadzwonił po brata. Po paru minutach przyjechał małą bryczką i zażyczył aż 30 CUC/noc. Liczyliśmy, że 5 nocy w jednym miejscu trochę obniży koszty. Na nic zdały się prośby i tłumaczenia, że jesteśmy z Polski, a nie z bogatej Kanady czy Niemiec. Pan był niewzruszony. Z szyderczym uśmiechem na twarzy wmawiał nam, że i tak nic innego nie znajdziemy w Vinales, bo jest szczyt sezonu. To zadziałało mobilizująco. Nie daliśmy się nabrać na takie gierki. Grzecznie podziękowaliśmy i udaliśmy się na poszukiwania dworca Vizul, gdzie najlepiej szukać ofert. I tu kolejna niespodzianka. Oferenci byli, ale głównie trudnili się usługami taksówkarskimi i konnymi. Po chwili jednak pojawił się chłopak z dziewczyną, którzy twierdzili, że ktoś przyjdzie po nas i pokaże pokój za 25 CUC/noc. Czekaliśmy i czekaliśmy. Czas się dłużył. Postanowiłam więc wziąć sprawy w swoje ręce. Odeszłam kawałek i celowo rozglądałam się na prawo i lewo czekając, aż ktoś mnie zaczepi. Szybko zjawił się chłopak, który z szelmowskim uśmiechem stwierdził, że dla mnie na pewno coś znajdzie:P Wypytywałam o szczegóły. Spostrzegła to parka, która załatwiała nam nocleg. Dopadła nas i chłopak zrezygnował. Zapytałam więc ich, ile jeszcze mamy czekać. Upewniali, że chwilę i, że na naszym miejscu nie wybrzydzaliby, bo w Vinales nie ma wolnych miejsc i lepiej brać co dają. Zirytowali nas tym na maxa. Ale zanim cokolwiek odpowiedzieliśmy pojawił się kolejny chłopak, Miguel proponując 5 nocy u siebie. Nie patrząc na pretensje owej parki poszliśmy za Miguelem obejrzeć pokój. Mieliśmy już dość czekania nie wiadomo na co. Pokój był obszerny, z wysokim sufitem, bez okien, tylko z dwoma łóżkami no i tuż przy przystanku autobusowym. Po 3 nocach mogliśmy przenieść się do małego domku w ogrodzie. Cena 25 CUC/noc. Nie zgodził się taniej. Zresztą zbytnio nie nalegaliśmy. Po wszystkim co przeszliśmy przyjęliśmy warunki. Nie planowaliśmy przeprowadzki, ale po pierwszej nocy zmieniliśmy zdanie, bo hałas uliczny był uciążliwy. Życie jak zwykle zweryfikowało nasze plany. Podczas śniadania podeszła jakaś kobieta. Przepraszała za naszą gospodynię, czyli mamę Miguela, która nie mówiła po angielsku. Podobno zaszło nieporozumienie i nie mogliśmy dłużej zostać w tym miejscu, bo nasz pokój był zarezerwowany. Krew zaczęła mi szybciej krążyć. Miałam już dość Kubańczyków, którzy bez mrugnięcia okiem kantowali turystów w każdy możliwy sposób. Ileż można!!! Na szczęście ów kobieta mieszkała tuż obok i za taką samą cenę mogliśmy spędzić u niej pozostałe 4 noce. Po śniadaniu poszliśmy zobaczyć pokój. I to było to! Cud!!! Pokój zadbany, kolorowy, drewniany niski sufit, łazienka cała w glazurze i co najważniejsze od strony ogrodu, więc jedyne co słyszeliśmy to piejące koguty z rana:) Jak dla nas luksus. Przenoszenie rzeczy poszło bardzo sprawnie, bo nowy dom był dosłownie 3 metry od naszego pokoju. Nawet wchodziliśmy na posesję przez tę samą bramkę (Casa Iluminada y Nory, Salvador Cisneros # 185). Nie zapomnieliśmy jednak o Miguelu. Codziennie go widywaliśmy i w zamian za „nieporozumienie” załatwiał nam różne rzeczy w niższych cenach. Czyli nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło.

W krainie Asterixa i Obelixa


Norma dopuszczalnych emisji spalin ...co to w ogóle jest:)


Planowaliśmy zwiedzić okolicę rowerem. Szukaliśmy wypożyczalni. Ale to nie było takie proste. W końcu znalazł się gościu z propozycją 8 CUC/szt. Strasznie drogo. Zrezygnowani wędrowaliśmy uliczkami Vinales i ujrzeliśmy 2 rowery stojące obok domu Miguela. Pożyczyliśmy je za 5 CUC/szt. Podziwianie doliny z siodełka roweru okazało się bardzo przyjemne. Bujna roślinność, majestatyczne mogoty, intensywny kolor gleby. To wszystko przepięknie wyglądało w gorącym, kubańskim słońcu. Wchłaniałam otaczającą mnie naturę każdym zmysłem. Ludzie, którzy nas mijali byli skromni i uśmiechnięci. Tutaj poczułam, że Kubańczycy są naprawdę szczęśliwi w swojej ojczyźnie. Ba! Nawet zwierzęta są tu szczęśliwe i biegają w samopas. Nazwaliśmy je „z wolnego wybiegu”. Wolno chodziły, nie biegały heheh. Koguty, kozy a nawet świnie. Cieszą się życiem i biorą z niego to, co najlepsze.




Prehistoryczny mural, według mnie psujący krajobraz.








Kolejnego dnia wybraliśmy się na oddaloną o ok. 60 km Cayo Jutia. Nazwa pochodzi od przesłodkich zwierzaczków, których niestety nie było dane nam zobaczyć. Dojazd dłużył się niemiłosiernie. Ponad 1,5 h, bo droga którą jechaliśmy była zdarta. Zresztą taxi colectivo również (12 CUC/os.). Auto z 1955 r. Akumulator wielki jak w autobusie, a i tak palił na pych:) Siedzenia obszarpane, szyby obłamane, ale jechało się całkiem wygodnie.




Plaża idealna. Nie oblegana przez tłumy. Trochę dzika, nieujarzmiona. Bary kryte trzciną. Wszystko idealnie wpasowane w otoczenie. Drobny piasek i urzekający kolor wody. Bajka.






Świeża langusta na plaży - od panów grillujących w krzakach:)


Generalnie jedzenie na Kubie nie jest zbyt wyszukane i smaczne. Panują tu idealne warunki do egzotycznych upraw, ale normy narzucane przez państwo, skutecznie odstraszają rolników. Przez pierwszy tydzień pobytu chodziłam głodna nowych doznań kulinarnych. Spróbowałam guajawy, zielonych pomarańczy, świeżych soków z mango, tamaryndowca, trzciny cukrowej (2-5 CUP/szklanka), ale to nie było to. Dużą część diety zajmowały pieczone kurczaki i ichnie pizze lub kanapki (od 5 CUP do 1 CUC), na które nie mogłam już patrzeć. Dopiero pobyt w Vinales usatysfakcjonował moje podniebienie. Langusta na plaży (8 CUC). Ropa vieja (8 CUC) i kapitalna śródziemnomorska knajpka El Olivo. Smaki Morza Śródziemnego w kubańskim wydaniu...miodzio.

Pizza na oryginalnej "serwetce"


Churros - najlepsza słodycz na Kubie.


“Specjalistyczna” aparatura do wyciskania soku z trzciny cukrowej.


Zafundowaliśmy też sobie konną wyprawę po dolinie (15 CUC/os.). Wycieczka dała mi mnóstwo niesamowitych wrażeń i śmiało mogę powiedzieć, że była najlepszym przeżyciem na Kubie. Mieliśmy międzynarodową grupę. Trójka sympatycznych znajomych: Argentynka, Peruwiańczyk, Peruwianka oraz przewodnik - Kubańczyk no i my. Czułam się rewelacyjnie. Co prawda ostatni raz jeździłam konno 15 lat temu, ale te konie były, jak to mówili miejscowi „automatico” - rzeczywiście bardzo spokojne. Początkujący mogą śmiało na nich jeździć w terenie. Mój Pepe był super. Taki niepokorny. Nie lubił zostawać w tyle. Kombinował jak mógł, żeby wyprzedzić resztę. Przewodnik ciągle krzyczał na mnie, żebym trzymała go na wodzy. No cóż, jaki pan taki kram :)





Po drodze mijaliśmy m.in. farmy tytoniu i kawy. Zapoznawaliśmy się z ich uprawą. Kubańczycy oddają państwu aż 90 % swoich zbiorów. 10 % mogą sami zużyć lub sprzedać turystom. Tak samo jest z każdą inną uprawą.

Zbiór tytoniu


Czułam się w Vinales naprawdę dobrze. Tak swojsko. Wszystko do siebie pasowało. Góry, pola uprawne, mężczyźni w kowbojskich kapeluszach. Nawet kolorowe domki były tak wkomponowane w krajobraz, jakby natura celowo je tam umieściła. Fury z sianem. Nie bele tylko najprawdziwsze na świecie siano i siedzący na nim człowiek. Smak i zapach prawdziwej wsi.


Podsumowując. Kuba jest bardzo ciekawa. Przede wszystkim ze względu na ogrom różnic kulturowo-obyczajowych. Nie jest jeszcze tak bardzo skażona nowoczesnością. Dlatego warto ją odwiedzić właśnie teraz.

Dzięki.

Dodaj Komentarz

Komentarze (6)

barteklodz 25 kwietnia 2016 00:18 Odpowiedz
super...mam teraz w planach Kube...na pewno sie przyda ten artykuł
wedrowniczka 26 kwietnia 2016 19:32 Odpowiedz
cieszę się bardzo:)
automarcin81 27 kwietnia 2016 17:04 Odpowiedz
polecam jak najbardziej 11.04 wróciłem MEGA MEGA MEGA zaliczyliśmy havanę,vinalles playa larga,cinefuegos cayo coco i varadero
cygi76 22 maja 2016 08:20 Odpowiedz
Czy na lotnisku w Havanie sprawdzano , bądź proszono Cię o jakieś potwierdzenia rezerwacji hoteli ?
wedrowniczka 23 maja 2016 17:08 Odpowiedz
cygi76Czy na lotnisku w Havanie sprawdzano , bądź proszono Cię o jakieś potwierdzenia rezerwacji hoteli ?
Nie spytali ani o to, ani o ilość pieniędzy na pobyt. Zapytali jedynie czy byliśmy w Afryce w ciągu ostatniego roku. Pewnie chodziło o wirusy/choroby.
mdm1601 5 sierpnia 2016 22:41 Odpowiedz
automarcin81polecam jak najbardziej 11.04 wróciłem MEGA MEGA MEGA zaliczyliśmy havanę,vinalles playa larga,cinefuegos cayo coco i varadero
czym bylas? biuro podrozy?