+6
pluszczak 25 kwietnia 2016 23:56
SŁOWEM WSTĘPU

Zabranie się do napisania relacji to nie małe wyzwanie. W głowie mam wszystko i nic, nadmiar wspomnień a jednocześnie obawę, że tak wiele pominę. Jeśli ktokolwiek z Was uporał się z podobnym wyzwaniem to gratuluję i zazdroszczę, ja również będę próbować.

Na początku, jak kultura osobista nakazuje, powinniśmy się przedstawić. Zatem poznajmy się. Z tej strony Emilia, niewielka blondynka, z dużym zapałem i absolutnym brakiem skłonności organizacyjnych. Łaskawy los zesłał na moją drogę mężczyznę, którego doświadczenie i skrupulatność pozwalają mi poznać świat. Dla rozwiania wszelkich wątpliwości, piszę tu o Marcinie. Chwilę temu wybraliśmy się wspólnie do RPA i to właśnie o tej podróży chcielibyśmy Wam opowiedzieć.

Dlaczego RPA?
Od zawsze marzyła mi się „Afryka dzika”, która jest tak odległa i pożądana przez oczy podróżników. Żadne z nas nie odwiedziło wcześniej czarnego lądu zatem decyzja była szybka i bezbolesna: Lecimy! I tu pojawiło się pytanie: ale gdzie dokładnie? Nie chcieliśmy wylądować w turystycznej Kenii a jednocześnie nie byliśmy przygotowani (merytorycznie i finansowo) na podróż w głąd lądu, która wiązałaby się z dużym ryzykiem niepowodzenia spowodowanego naszą niewiedzą. Postanowiliśmy zacząć od czegoś „po środku”, co pozwoli nam na zapoznanie się z kontynentem i kulturą. Małymi krokami do celu. Moje studia antropologiczne i rozeznanie Marcina skłoniły nas do kupienia biletów w stronę RPA. Wypatrywaliśmy ich długo, żadne promocje nie obejmowały ani naszego kierunku ani terminu. Powoli traciliśmy nadzieję aż tu nagle, udało się!

W cenie 1940zł polecieliśmy na trasie z Mediolanu do Kapsztadu przez Stambuł (powrót z Johannesburga) liniami Turkish Airlines. Dolot do Mediolanu Wizzairem, powrót Ryanairem. Na miejscu byliśmy od 23/03/2016 do 06/04/2016 i na ten okres wypożyczyliśmy samochód w Hertz za 195€ (z pełnym ubezpieczeniem).

W relacji pojawią się dodatkowe informacje na temat kuchni wegetariańskiej w Afryce, z racji tego, że sami się tak odżywiamy i wiemy, jak ciężko jest to pogodzić z podróżą :)

Relację będziemy wrzucać etapami z nadzieją na Wasze komentarze i uwagi, aby każdy kolejny post mógł być lepszy od poprzedniego. :)

Image

HAVE FUN!


DZIEŃ 1.



Warszawa -> Mediolan
6 rano. Wizja ponad doby w podróży jest nieco przytłaczająca ale w powietrzu dalej da się wyczuć podekscytowanie. Zaspani czekamy na lotnisku. Pierwszy kierunek: MILANO. Na miejscu zostawiamy plecaki w przechowalni przy dworcu i postanawiamy wykorzystać parę godzin, które zostały nam do kolejnej przesiadki. I w tym miejscu warto powiedzieć: Wow! Ten dworzec naprawdę robi wrażenie! Pięknie zdobiony z wysokim sufitem, nie trzeba iść do muzeum. Reklamy Calvina Kleina z Justinem Bieberem na czele i inne kolorowe billboardy nieco szpecą to miejsce ale charakter pozostał. Trzymamy rzeczy blisko przy sobie bowiem dookoła kręci się sporo bezdomnych, przed którymi już wcześniej nas ostrzegano. Oczy mi się świecą na myśl o focacci, w zasadzie to nie myślę o niczym innym tylko o plackach z oliwkami. Rozpoczynamy poszukiwania chodząc po sklepach. Jest i ona! Tłusta i puszysta jak zawsze! Zaspokojeni i rozpieszczeni nadprogramowymi kaloriami, wsiadamy do metra i wychodzimy z niego dopiero przy Piazza del Duomo.
Naszym oczom ukazuje się owiana legendą i mediolańskim blichtrem Katedra Narodzin św. Marii. Nawet polskie modelki z Top Model tu były więc i nas nic nie może ominąć! Stajemy w długiej kolejce do wejścia i robimy mnóstwo nieudanych zdjęć. Tzn Marcin robi nieudane, moje są świetne. Czekając, czas nam umilał uliczny grajek, który wykrzykiwał na całe gardło włoskie sonaty. Wyczytaliśmy wcześniej, że wstęp do katedry jest darmowy. Okazuje się, że nie jest a koszt biletu to 2 euro. To symboliczna kwota ale patrząc na liczbę odwiedzających, na pewno im się opłaca. Przy samym wejściu czeka na nas kontrola, gorsza niż paszportowa. Żołnierze na bramce przeszukują plecaki, kieszenie, szukają ostrych i metalowych przedmiotów ale to nie wszystko: kazali nam się napić wody, którą ze sobą mieliśmy na dowód tego, że faktycznie jest to tylko napój! Po przeszukiwaniach odpowiednich dla więzienia w Arabii Saudyjskiej, wchodzimy do wnętrza katedry. Jest chłodna, zaciemniona i przestrzenna. Z pewnością też piękna ale (moim zdaniem) nie umywa się do Notre Dame w Paryżu. Nie mniej jednak, klimat wewnątrz budynku jest przejmujący i nieco patetyczny. Wszechobecne witraże, wysokie kolumny, mroczny, gotycki nastrój.

Image

Image

Image

Image

Kolejne kroki skierowaliśmy w stronę Galleria Vittorio Emanuele II. Idealne miejsce dla kultowych marek i nazwisk. Niestety, my w swoich polarach z Decathlonu nawet nie próbowaliśmy udawać zainteresowanych zakupami i rozglądaliśmy się tylko w poszukiwaniu kawiarni. Włoskie cappuccino nigdy nie zawodzi dlatego po powolnym spijaniu pianki, w dobrych nastrojach, przespacerowaliśmy się po mieście i wróciliśmy na lotnisko.

Image

Image

Niektórzy mówią, że w Mediolanie nic ciekawego nie ma, inni twierdzą, że trzeba tam spędzić parę dobrych wieczorów aby docenić urok tego miejsca. I faktycznie, coś w tym jest. To miasto trochę odstaje od stereotypowego wizerunku głośnych Włoch, można odnaleźć w nim przyjemność i spokój. Może innym razem zostaniemy w nim na parę dni :)

Przed nami kolejna przesiadka, w Stambule. Wsiadamy w samolot i po paru godzinach jesteśmy już na tym nieprzyjemnym, trochę brudnym tureckim lotnisku. Z przerażeniem przypominamy sobie, że w drodze powrotnej spędzimy na nim aż 7 godzin.

Niedługo wchodzimy na pokład lotu do Kapsztadu. Turkish Airlines przygotowało dla nas całkiem niezłe wege posiłki, jesteśmy zaskoczeni, że jedzenie z pudełka może być smaczne. Nakładamy na oczy opaski do spania i odlatujemy!



DZIEŃ 2.


W Cape Town wylądowaliśmy ok. 13:00. Lot był długi bo trwał ponad 10 godzin. Jak tylko się obudziliśmy, zaczęliśmy obserwować przez okno mijane przez samolot pustynie i typowo afrykańskie, widziane z góry krajobrazy. Już na lotnisku dało się wyczuć duchotę i długo wyczekiwane ciepło. Pierwsze kroki skierowaliśmy do wypożyczalni samochodów. Kolejki były okrutnie długie ale na szczęście, udało nam się dotrzeć przed największym rzutem pasażerów.
Zadowoleni i rządni prysznica, ruszyliśmy do miasta w poszukiwaniu wynajętego wcześniej mieszkania. Obwodnica biegnąca dookoła Cape Town dzieliła ten rejon na dwie części: nowoczesne, cywilizowane zabudowania i z drugiej strony, slumsy zbite z niczego. Wtedy po raz pierwszy zobaczyliśmy tekturowe domki, kolorowe blachy, niskie, jakby osobne miasteczko biegnące wzdłuż szosy.

Zakwaterowanie okazało się być lepsze niż oczekiwaliśmy! Jasne, przestronne, czyste, zadbane i z pomysłem. Przywitała nas uśmiechnięta blondynka (jak się okazało, urodzona w Afryce) i była pierwszą osobą spośród białej fali jaką później zobaczyliśmy. Ale co najważniejsze: zostawiła nam swoją KOTKĘ MOLLY, bezapelacyjnie największą atrakcję mieszkania. Molly spała z nami w łóżku i budziła nas wiercąc się między nogami. Oj, rozstanie z nią było trudne...

Image

Przed zachodem słońca ruszyliśmy na promenadę, rozejrzeć się i zrobić mały rekonesans. Wiedzieliśmy, że Kapsztad jest najbardziej „europejskim” miastem w Południowej Afryce ale nie spodziewaliśmy się deptaku rodem z St. Tropez. Zjedliśmy coś drobnego w dużym budynku służącym za serce ekologicznej, bio, wege i hipsterskiej żywności. W zasadzie, jedyni czarnoskórzy jakich spotkaliśmy, byli pracownikami restauracji lub sklepów z pamiątkami. I to właśnie te sklepy i nieliczne grupy muzyków ulicznych dawały znać o tym, że jestesmy w Afryce. Wciąż głodni, znaleźliśmy w internecie fajny lokal i ruszyliśmy na Long Street.

Image

Image

Image

Image


W „Plant” nie było ani jednego wolnego stolika a oczekujących na miejsce dużo. Zaskoczeni tym obrotem sprawy (bo kto by się spodziewał, że wegańska knajpa w Afryce cieszy się takim zainteresowaniem?) płyniemy ulicą dalej. Mijamy wytworne restauracje dla białych, obskurne sklepy spożywcze i puszystą czarnoskórą kobietę sprzedającą na ulicy cukierki. Wszystkie butiki z ciuchami, pamiątkami i antykami są już zamknięte pomimo wczesnej pory (wybiła ledwie 18:00). Z bocznych uliczek wychodzą bose dzieci proszące o „money for food” i starsi, zniszczeni mężczyźni, na pewno nie abstynenci. Nie mniej jednak, gorsze widoki można zobaczyć w Europie, ilość bezdomnych i żebraków na Long Street wcale nie jest zatrważająca. Wracamy do Molly.
Już jutro będą pingwiny, foki i przylądek dobrej nadziei.
Fuck! Zgubiliśmy dokumenty za wynajem samochodu!



DZIEŃ 3.


Wstajemy wcześnie rano, trochę oszukując budzik kolejnymi drzemkami. Między nami leży rozleniwiona i senna Molly. W lodówce stoi tylko woda i ketchup dlatego odpalamy aplikację HappyCow w poszukiwaniu najlepszego miejsca na śniadanie. Wsiadamy do samochodu (szybko się okazuje, że nasze wakacyjne ciuchy są zbyt skąpe ponieważ wychodząc na zewnątrz, wiatr o mały włos nie urywa nam głowy. Uważajcie na kapryśną pogodę w Kapsztadzie, tutaj nie zaznacie gorąco afrykańskiego klimatu) i ruszamy do RAW AND ROXY, małej knajpki mieszczącej się w zaskakująco nieturystycznej i przemysłowej dzielnicy. Jesteśmy zauroczeni tym miejscem! Chłodny i minimalistyczny wystrój, czarne, starsze kobiety krojące owoce w widocznej z zewnątrz kuchni, świeże kwiaty i błoga cisza przełamana chichotem dobiegającym z zaplecza. NIGDY nie jedliśmy lepszego śniadania. Niezależnie od tego czy jesteście wege lub nie, odwiedźcie to miejsce i cieszcie się lokalnymi produktami. Dobry nastrój na cały dzień gwarantowany!

Image

Image

Image


Przysięgam, to nie ja zostawiła te dokumenty na parkingu przed wypożyczalnią samochodów, jak mogłabym nie zauważyć żółtej koperty! Winnego nie ma (oczywiście Marcin również nie mógłby jej przeoczyć i to z pewnością nie on) ale na lotnisko i tak trzeba jechać. Najedzeni znowu ruszamy za miasto. Pracownicy Hertz okazują się być dla nas bardzo serdeczni i bez większych kłopotów, bardzo sprawnie dają nam i nowe dokumenty i nowy samochód. Złoty, ale ładny! Nie ukrywam, że trochę mu brakuje do kojarzonego z Afryką terenowego Jeepa.

Image


Niestety, straciliśmy sporo czasu dlatego pędem jedziemy na Górę Stołową. I tutaj zaczyna się nasze pasmo nieszczęść! Wiatr, o którym wspomniałam wcześniej, nasilił się do tego stopnia, że wyłączono kolejkę i góra na ten dzień pozostała „nieczynna”. W zasadzie, nawet gdyby istniała możliwość wjechania czy wejścia na nią to byłaby to męczarnia a nie przyjemność ze względu na paskudną pogodę. Widok spod góry daje nam przedsmak tego, co tracimy i zobaczymy następnym razem.

Image

Wybieramy się do South African Museum. O samej antropologii znajdujemy w nim niewiele, tylko jedna sala została poświęcona historii mieszkańców RPA, a w niej parę wzmianek o apartheidzie. Natomiast cała pozostała, ogromna powierzchnia muzeum jest wypełniona zwierzętami. Prawdziwymi i plastikowymi modelami mającymi pokazać ich rozmiar lub specyficzny kształt. Wielość wypchanych ciał budzi pewną niechęć ale widać, że są to bardzo stare i już zniszczone okazy. W każdym razie, kolekcja dawno nie była odświeżana. Marcin jest zachwycony, szczególnie tym plastikiem imitującym zwierzęta (trochę się temu dziwie ale z drugiej strony, chłopcy lubią takie duże zabawki). Ja natomiast ubolewam nad brakiem pióropuszy i naszyjników plemiennych. Być może wybraliśmy nie to muzeum co trzeba, ich pełną listę znajdziecie tutaj: http://www.iziko.org.za/

Kolejna próba zjedzenia obiadu w PLANT. Tym razem się udaje i za posiłek dla jednej osoby płacimy ok. 30zł. Cena adekwatna a wręcz niska w stosunku do tego co zamówiliśmy. Lokal wygląda bardzo warszawsko i hipstersko. Warto zauważyć, że właścicielka jest biała (w Raw And Roxy szefowa również była biała) a cały stuff czarnoskóry. Widać te europejskie spojrzenia na lokal nie biorą się znikąd. Restauracja mieści się tuż przy Long Street tak więc wychodzi na ulicę i planujemy kupić coś NIEMOŻLIWIE AFRYKAŃSKIEGO. Kolejny zawód. Wszystkie sklepy i pamiątki aż krzyczą, że pochodzą z Chin a sprzedawcy widocznie ukończyli kurs handlu ponieważ wciskają ten badziew turystom za każdą kwotę. Z ceny należy zejść przynajmniej 4 razy, żeby nie wrócić z zakupów oszukanym. Przygotujcie się na iście przyjacielskie zwroty typu „take your time”, „hello Sir”, „what is your price?”, „looking is free!”. Udało nam się dorwać album na zdjęcia sklejony z tektury i liści bananowca, jedyna ładna rzecz w rozsądnej cenie.

Już tylko zakupy (w całym Kapsztadzie jest sieciówka Woolworths i Pick n Pay), domowa kolacja i pieszczoty z Molly! A jutro pingwiny, Przylądek Dobrej Nadziei i foki.




DZIEŃ 4.


Drugie podejście do Góry Stołowej. Podjeżdżamy na miejsce między 9 a 10 rano i naszym oczom ukazuje się posuwająca się w mozolnym tempie, kilometrowa kolejka. Nie mam pojęcia, o której musieli przyjść pierwsi zwiedzający ale na pewno na długo przed otwarciem. Mamy dużo planów na ten dzień więc po ciężkich rozterkach postanawiamy zrezygnować z czekania i wrócić tutaj tuż przed zamknięciem – wtedy ludzi na pewno będzie mniej (a przynajmniej taką mamy nadzieję).

Planujemy pokonać trasę dookoła Przylądka Dobrej Nadziei, zahaczając po drodze o Simons Town, Table Mountain National Park i przejechać się trasą widokową Chapman’s Peak Drive. Na koniec, w drodze powrotnej do Kapsztadu zajedziemy do Marine Dynamics w celu zarezerwowania terminu na pływanie z fokami! Musimy zdążyć przed zachodem słońca na Górę Stołową. To będzie bardzo aktywny dzień!

Pogoda jest dalej wietrzna ale słoneczna, wszystko jest lepsze od warszawskiej pluchy. Zjeżdżamy na chwilę z trasy aby zobaczyć piaszczysty brzeg Muizenberg. To co nas zauroczyło to ogromnie szeroka plaża zlewająca się z niebem i oceanem. Kolory błękitu, bieli i odrobina turkusu tworzyły iście niebiański klimat. Na brzegu można się potknąć o ogromne liany wyrzucone przez wodę, które z daleka wyglądają jak porzucone sieci rybackie. Wzdłuż plaży rozciąga się szereg kolorowych domków, obecnie nie służących niczemu a w ich tle góry. W oddali widzimy surferów – nic dziwnego, fale są tutaj duże. Podchodzimy bliżej i pytamy w szkółce surferskiej o cenę jednej lekcji. Koszt takiej zabawy (włączając w cenę deskę i piankę) to ok. 300ZAR za dorosłą osobę. Obserwujemy przez chwilę całe to zamieszanie i to, co nas dalej dziwi to mnogość białych ludzi, którzy stanowią tutaj stanowczą większość. Warto odwiedzić to miejsce chociaż poza pięknym widokiem i możliwością surfingu raczej nic tutaj nie znajdziecie – jest to mało turystyczne miejsce a woda w ocenianie okropnie zimna, bez pianki nie wchodźcie!

Image

Image

Image

Image



Kolejny punkt na naszej mapie to Simon’s Town słynące z niewielkiej plaży pokrytej... pingwinami. Skąd pingwiny w Afryce? Nie mam pojęcia. Są to pingwiny przylądkowe i zamieszkują wybrzeże od Namibii aż do Mozambiku, tylko tutaj można je zobaczyć. Zobaczmy zatem!

Wstęp dla jednej osoby to 65ZAR. Droga na plażę prowadzi przez molo, już dookoła niego możemy dostrzec wylegujące się okazy. Jeśli chcieliście pogłaskać pingwinka lub zrobić sobie z nim zdjęcie: nie ma takiej opcji. Trasa naszego zasięgu kończy się wraz z barierką molo, które usytuowane jest ponad plażą. W internecie zobaczycie pewnie mnóstwo zdjęć zadowolonych turystów i selfie ze zwierzakami ale musicie wiedzieć, że takie zabawy są tutaj zabronione, nie ma żadnego wstępu na plażę. Jak wiadomo, chodzi o dobro dzikich zwierząt więc nie łamcie tych przepisów :). Jako miłośniczka pokracznych i niezgrabnych istot muszę powiedzieć, że w pingwinach się zakochałam i wzdychałam na ich widok do samego końca. Wyjście z wody zadaje im dużo trudu dlatego wyglądają jak małe dzieci siłujące się z falami. Większość z nich grzeje się na słońcu, zakopana nieco w piachu, ze swoim kochankiem u boku. Zwiedzających jest bardzo dużo, co znacznie utrudnia obserwowanie tych maleństw przez dwie godziny dlatego zmuszeni jesteśmy wracać do samochodu. Nawiasem wspomnę, że właśnie w tym miejscu spotkaliśmy jedynych Polaków podczas całej swojej podróży po RPA.

Image

Image

Image

Image

Image
-Dzień dobry Panie Pingwinie, moje uszanowanie!

Image

Zastanawiające jest to, czy hałas stworzony przez tłumy ludzi im nie przeszkadza. Nikt nie krzyczy i nie zachowuje się niestosownie jednak z każdej strony słychać piski zachwytu (w tym trochę też moje), flesze od aparatów, rozmowy i szmer kroków. Pingwiny wydają się być niewzruszone pozostawiam to do Waszej refleksji ponieważ ja mam wątpliwości.



Jedziemy dalej, uraczeni wodnymi lodami, które można tutaj kupić na każdej stacji benzynowej (ok. 18ZAR za sztukę). Wjeżdżamy do TABLE MOUNTAIN NATIONAL PARK, płacimy 125ZAR/os. za wstęp i dostajemy praktyczne mapki ze wskazówkami. Mijamy wielu rowerzystów, być może szykują się na zbliżający się wyścig? Przeszkodą są korki na drogach, spowodowane remontami ale na szczęście, szybko się kończą. Jeśli obawiacie się stanu dróg w Afryce: nie ma czego, są znacznie lepsze niż w Polsce. Chociaż mieliśmy niezły ubaw obserwując afrykańskich robotników drogowych – jeden robi a pięciu stoi nad nim z papierosem w ustach. Zupełnie jak u nas :).
CAPE OF GOOD HOPE czyli mgła, mgła i jeszcze raz mgła! Ponoć jest to jeden z obszarów najczęstszych wyładowań atmosferycznych na świecie. No cóż, nas nic spektakularnego tu nie spotkało. Czuliśmy, że znajdujemy się w wielkiej chmurze, która zasłania nam wszystkie widoki. Nie mniej jednak, fajnie jest się znaleźć na najbardziej wysuniętym na południowy-zachód punkcie Afryki! Dalej wieje i jest chłodno, zakładam swój obrzydliwy, fioletowy (ale ciepły i z promocji) polar i wciąż jest mi za zimno. Robimy parę zdjęć i chowamy się do samochodu, kłócąc się jednocześnie o to, dlaczego nie pozwalam zrobić sobie fotki w tych ciuchach. Jak to dlaczego, przecież są fioletowe, sam namówiłeś mnie na zakup to teraz masz!

Image

Image

CAPE POINT. No tutaj widać znacznie więcej chociaż dalej niewiele. Zastanawiamy się, czy to my mamy takiego pecha do pogody czy na tym obszarze zawsze jest tak szaro. Raczej zawsze, w końcu znajdujemy się na oceanie i mgła nie powinna nas dziwić. No cóż, nie dziwi ale też nie zadowala! Wchodzimy przyjemnymi schodkami na latarnię morską aby zobaczyć (a tak naprawdę nic nie widzieć) widok z góry. Udało nam się przedrzeć obiektywem przez to mleko i zrobić parę zdjęć tego, co jest w oddali. Jeśli macie więcej czasu to swobodnie możecie się przejść trasą pomiędzy Cape Of Good Hope a Cape Point ponieważ są one połączone. Z instrukcji wynikało, że taka wycieczka zajmuje ok. 1,5h w jedną stronę. Możecie mieć problem aby dostać się na Cape Point własnym samochodem ze względu na ograniczoną ilość miejsc parkingowych na górze. Lepiej go zostawić na parkingu pod górą i przesiąść się w darmowe busy podjeżdżające na miejsce. Nie stanowi to żadnego kłopotu ponieważ jeżdżą one bardzo często i nie musicie długo czekać.

Image

Image


Zgodnie z wytycznymi na mapce, szukamy jednej z wielu polecanych mini plaż. Mijamy odpowiedni zjazd dwa razy aż w końcu się orientuję, że trzymam kartkę nie tak jak należy a Marcin już jest zagotowany. Udaje nam się dotrzeć na miejsce i odpoczywamy chwilę na zielonej trawie. Ocean jest tutaj wręcz lodowaty, tym bardziej się dziwimy widząc białą kobietę w średnim wieku, która z pełną determinacją zrzuca ciuchy i wskakuje do wody. Nie posiedziała w niej długo, mogłoby to grozić hipotermią! Zimno nam od samego patrzenia.

Image

Image

Image

Image


Wyjeżdżamy z parku i już chwilę później znajdujemy się na trasie widokowej Peak Drive (za wjazd płacimy 40ZAR. Cena za samochód). Zdecydowanie polecamy! Widoki podobne do tych w Czarnogórze ale bardziej spektakularne. Przy drodze znajdują się liczne zatoczki gdzie swobodnie możecie przystanąć i zrobić zdjęcia. Droga została wykuta w skale i jest dość wąska co dodaje jej uroku. Słońce powoli uderza nam do głowy i zaczynamy się martwić o czas. Przyspieszamy więc tempo.

Image

W Hout Bay zatrzymujemy się aby zapytać o wolne miejsca na jutrzejsze pływanie z fokami. Pani w punkcie informacyjnym z przykrością nas informuje, że w związku ze zbliżającym się maratonem drogi będą zamknięte i nurkowania zostały odwołane. Istnieje jedynie możliwość wypłynięcia łódką po południu i pooglądania fok z odległości. Nie mamy lepszego wyjścia więc decydujemy się na to rozwiązanie i rezerwujemy miejsca.
Miasteczko ma już bardziej lokalny, specyficzny klimat. Na ulicy mijamy grupę bębniarzy i tańczących dookoła ludzi (prawdopodobnie głównie turystów). Przy brzegu siedzi starszy Pan ze swoją oswojoną foką, która wyjada mu z ust surowe ryby, mniam! Zwierzęta te robią tutaj furorę ponieważ wydają się w ogóle nie bać ludzi i wywlekają się na brzeg kiedy tylko zobaczą jakiś smakołyk. Ich wielkie, tłuste ciałka lśnią na słońcu a pyszczkiem przypominają smutnego labradora. Nic, tylko przytulać! Tym bardziej nam przykro, że z nimi nie popływamy. Może innym razem, w innym mieście?

Image

Na Górę Stołową dojechaliśmy w samą porę. Ilość oczekujących osób, którą zastaliśmy była żadna w porównaniu z tą poranną. Kupujemy bilety (240ZAR za osobę, jeśli masz kartę studenta i jest to piątek to 120ZAR) i czekamy nie więcej niż 30min. aby wejść w kolejkę płynącą na szczyt. Na pokładzie mieści się ok. 60 osób a podłoga wewnątrz jest ruchoma, co jest bardzo dobrym rozwiązaniem ponieważ dzięku temu każdy ma szansę stanąć przy oknie i obejrzeć widoki z każdej strony, bez przepychanek.
Szczyt przerósł nasze wszelkie oczekiwania. To jest NAPRAWDĘ wysoko. Z góry widać miasto i okoliczne góry a także ocean, a nie, zaraz.... to nie ocean, to chmury! Chwila minęła zanim się zorientowaliśmy, że ta biała śmietana to nie woda a mgła. Polecamy wybrać się tam tuż przed końcem: zachód słońca był przepiękny i przejmujący zważając na wysokość i okoliczności. Nie przemyśleliśmy tylko jednego. Może i pod górą udało nam się uniknąć czekania ale przecież Ci wszyscy ludzie są teraz tutaj, stojąc w kolejce do zjazdu. Pokręciliśmy się dłuższą chwilę i stanęliśmy w dłuuuuuuugim szeregu ludzi. Posuwaliśmy się tym wężem ok. 2h zanim znaleźliśmy się z powrotem na dole. Niebo było pstrokate od gwiazd, wszystkie pary stały wtulone i korzystały z romantycznej chwili. Muszę przyznać, że to faktycznie był piękny moment. Deptak na szczycie jest bardzo słabo oświetlony więc stoimy w ciemności obserwując złote od blasku miasto. Ostatnia kolejka zjechała około godzinę później, niż zapowiadano. Nie martwcie się więc, nikt Was tam na noc nie zostawi. :)

Image

Image

Image

Image


W drodze do domu wstępujemy ponownie na Long Street aby zrobić jakieś drobne zakupy. Jest Wielki Piątek i jedyne otwarte sklepy mieszczą się właśnie tutaj. Przy miejscach parkingowych kręci się mnóstwo czarnych mężczyzn ubranych w odblaskowe kamizelki. Udają „parkingowych” i oczekują pieniędzy za przypilnowanie samochodu. Prawda jest taka, że płatne parkingi na terenie Kapsztadu obowiązują tylko do godz. 17:00 a legalni stróże posiadają pełen strój i posługują się aplikacją w telefonie, który jednocześnie drukuje paragony. Szybko się nauczyliśmy, że ignorowanie jest najlepszym sposobem na święty spokój. Nie płacimy ani grosza i wsiadamy do auta. Pomimo pewności siebie, odczuwamy pewien niepokój związany z obecnością tych gości, którzy wcale nie są przyjemni. Szybko odpalamy silnik i wracamy do... Molly!DZIEŃ 5.


Z mieszkania wyjeżdżamy dopiero o 11:00 ponieważ właścicielka utknęła w korku i musimy czekać aby oddać jej klucze. Trochę to frustrujące ale Anją jest tak sympatyczną i ciepłą osobą, że nawet się nie złościmy. Ostatnie chwile wykorzystujemy na pożegnanie się z Molly, które było znacznie trudniejsze niż pożegnanie z pięknym Kapsztadem.

Udajemy się na wcześniej niezauważony przez nas GREEN MARKET SQUARE. Bazar umiejscowiony zaraz przy Long Street, podobno największy i najciekawszy. Zachęceni opiniami w internecie wkraczamy między liczne stoiska, z nadzieją na znalezienie czegoś lepszego niż chińskie, plastikowe pamiątki. Ostatnie zakupy były rozczarowaniem a to ostatni dzień na pamiątkowe polowanie w Cape Town, dlatego oczy nam aż wirują. Nie wiemy w którą stronę iść ponieważ małe wystawy na kocach i kartonach tworzą swoisty labirynt, trudny do rozbrojenia. Pytamy o cenę pierwszej maski z brzegu: sprzedawca podaje 3 razy niższą kwotę niż słyszeliśmy dotychczas, w innych miejscach. Super, to dobry znak! Kręcimy się i wciąż dostrzegamy te same produkty, większość z nich są identyczne i widać, że nie mają nic wspólnego z regionalnym rzemiosłem. Z każdej strony słychać „Hello Sir!” „Hello madame!” (widać ta sama szkoła handlu, co w całym RPA) i non stop jesteśmy nagabywani do zakupu. Marcin potrafi skutecznie ignorować takie zaczepki natomiast mi cierpliwość szybko się kończy i zaczynam czuć się nieswojo. Mimo wszystko udaje nam się dorwać parę perełek!
Na obrzeżach bazaru spotykamy białą kobietę w średnim wieku, wygląda jak polska hipsterka, ma krótkie blond włosy, ciało ozdobione tatuażami a twarz piercingiem. Prowadzi stoisko z płytami CD i DVD. Z ciekawości zaglądamy do kartonów i z jej pomocą, znajdujemy płytę z afrykańską muzyką, której nie da się kupić poza terenem kraju. I faktycznie, utwory na niej są dziwaczne, plemienne, bardzo regionalne i zdecydowanie różnią się od znanych nam wcześniej, afrykańskich rytmów. Koniecznie odwiedźcie tą Panią jeśli znajdziecie się w Green Market.
Chwilę później trafiamy na stoisko z przeróżnymi maskami a sprzedawca wydaje się być wyjątkowo skłonny do targowania. Kupujemy fajny okaz za 200ZAR (początkowa cena to 800ZAR, warto się targować! W pozostałych sklepach przy Long Street, ceny takich samych masek zaczynają się od 2000ZAR w górę więc lepiej sobie odpuśćcie i od razu idźcie na bazar).
Dostrzegam stoisko z ręcznie robioną biżuterią. Już z daleka zwraca na siebie uwagę, kręci się przy nim najwięcej kobiet a bransolety są stonowane, z rzemyków i płaskich blaszek, nie eksplodują kolorami jak pozostała tandeta w sklepikach obok. Wypatruję wzór dla siebie. Niestety, sprzedawca-artysta gdzieś odszedł a towaru pilnują koledzy pracujący obok, z niezbyt sympatycznymi minami. Postanawiam wrócić tam później.

Image

I już zmierzamy do wyjścia, zmęczeni bo głowy nam pękają od tych namów i zaczepek. Aż tu nagle, w ostatniej chwili, zauważam... bęben! Zniszczony, brzydki, sterczący jak muchomor pośród nowych, bardzo „turystycznych” instrumentów. Na moje nieszczęście, wyrafinowany handlowiec zauważa mój zachwyt i zaczyna się lawina propozycji. 1800ZAR! Próbujemy się targować ale ciężko nam zejść poniżej 1000ZAR więc jestem szczerze smutna i rozczarowana. Odchodzimy, Marcin obejmuje mnie w ramach pocieszenia. Nagle, ten sam, nieugięty mężczyzna krzyczy za nami i mówi „Zawsze mi źle, jeśli nie mogę czegoś kupić mojej żonie, dlatego ma ode mnie wszystko”. I tym sposobem, współczucie i męska solidarność pozwoliła mi kupić wymarzony bęben za jedyne 250ZAR. Poczułam się jak afrykańska żona!

Image

Image

Niestety, na bazarze lepiej było nie wyciągać aparatu. Sprzedawcy nie daliby nam spokoju a zrobienie zdjęć stoiskom mogłoby się skończyć awanturą. Uważajcie na swoje torby i plecaki w takim tłumie i trzymajcie je blisko przy sobie.


Czas nas goni więc szybko się zwijamy i jedziemy ponownie do Hout Bay aby wypłynąć łódką na ocean i zobaczyć wyspę fok. Łezka w oku się kręci na myśl o tym, że nie możemy z nimi nurkować jednak ogromny wiatr i przeszywające zimno nas pociesza – pływanie w taką pogodę musi być wyzwaniem, niekoniecznie przyjemnym. Wsiadamy na pokład i marzniemy. Fale są ogromne, z każdej strony wieje i kołysze nami tak bardzo, że wszyscy pasażerowie robią się zieloni na twarzach. W końcu, zza kolejnej góry wyłania się mała skała, na której leży ogromna ilość rozleniwionych fok. Jedna obok i na drugiej, wszystkie łapią skrawki słońca i suszą ciała. Dookoła wystają z wody głowy, najmłodsze bawią się i dokazują. Jakby wrażeń wizualnych było za mało, dodatkowo czuć silny zapach...mokrego psa. Trochę jak w domu, kiedy Twój pupil wraca ze spaceru a na dworze pada. Tylko że tutaj takich „psów” było setki tak więc i zapach był po stokroć bardziej intensywny. Nic nie szkodzi, foki i tak są świetne!

Image

Image

Image

Image

Image



Co dalej? Kręcenia i zawrotów nam wciąż mało więc robimy szybką zawrotkę na Kapsztad aby coś zjeśc. Znowu lądujemy na Long Street i planujemy iść do etiopskiej restauracji, poleconej przez Anję, właścicielkę mieszkania, które wynajmowaliśmy. Zaraz, zaraz... miałam kupić bransoletkę! Ciągnę Marcina za rękaw i zmuszam do ponownego wstąpienia do Green Market. Ogromne rozczarowanie, sprzedawcy jak i stoiska, już nie ma... No nic, oby ta etiopska kuchnia wynagrodziła mi wszystkie krzywdy!
Już w drzwiach lokalu czujemy (i widzimy – dym) mocny zapach jakby kadzidła. Wystrój jest inny niż gdziekolwiek: Niskie fotele i stoliki, dużo ciepłych kolorów i drewna. Kelner obmywa nam ręcę ciepłą wodą z czajniczka i przyjmuje zamówienie. Zamawiamy „COŚ”, cokolwiek to będzie. Strzał w dziesiątkę. Otrzymujemy ogrooooomny placek injera a na nim rozmaite sosy i sałatki. Zajadamy paluchami i na deser zamawiamy etiopską kawę. Krótko mówiąc, była to najlepsza kawa w moim życiu. Zagryzana popcornem, z tlącym się węgielkiem obok. Zapomnijcie o espresso w Polsce czy gdziekolwiek w Europie, etiopskiej kawie z pięknym akompaniamentem dodatków nic nie może się równać.


Dodaj Komentarz

Komentarze (29)

tomwie 26 kwietnia 2016 08:51 Odpowiedz
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej! Im więcej szczegółów tym lepiej.
tomwie 26 kwietnia 2016 08:51 Odpowiedz
Świetna relacja, super foty. W związku z tym, że w najbliższym czasie trochę forumowiczów odwiedzi RPA czekamy na więcej! Im więcej szczegółów tym lepiej.
misiorkowa 26 kwietnia 2016 11:08 Odpowiedz
Super relacja, z niecierpliwością czekam na dalszą część.
metia 26 kwietnia 2016 11:59 Odpowiedz
Moja koleżanka-weganka do dziś wspomina, jak na 1 roku doktoratu pojechała na konferencję do RPA i o mały włos nie umarła z głodu ;) Mam nadzieję, że Wam pójdzie lepiej :)
papcio-chmiel 26 kwietnia 2016 12:29 Odpowiedz
Bardzo fajny początek relacji, super zdjęcia...no i co ważne...jak się okazuje "Czarny Ląd na którym znajduje się RPA" nie taki straszny jak go opisują w wielu miejscach. Gratuluję odwagi oraz pomysłu na wyprawę. Oczywiście czekam na dalszy ciąg... :D
maxima0909 26 kwietnia 2016 14:15 Odpowiedz
"Dzień dobry Panie Pingwinie, moje uszanowanie!" hahahahah genialne! :lol: nie trzymaj mnie w napięciu, chcę więcej! :twisted:
poniektory 27 kwietnia 2016 13:41 Odpowiedz
Świetna i zapewne dla osób wybierających się do RPA bardzo pomocna relacja. Czekam na więcej zdjęć (w tym jedzenia) i ciąg dalszy Pozdrawiam ;)
misiorkowa 11 maja 2016 00:00 Odpowiedz
Z niecierpliwością czekam na ciąg dalszy. Relacja w świetnym stylu...
pluszczak 11 maja 2016 11:38 Odpowiedz
Dzięki, ciąg dalszy na pewno nastąpi! Czeka nas jeszcze Durban, Góry Smocze, kanion i Park Krugera :)
papcio-chmiel 12 maja 2016 13:28 Odpowiedz
Dobrze, dobrze, właśnie najbardziej czekam na zdjęcia i relację opisową z Parku Krugera.... :-)
papcio-chmiel 20 maja 2016 15:45 Odpowiedz
No dobra penisy, penisami, szczególnie u słoni, które są duuużymi zwierzętami, a ich przyrodzenie może osiągać nawet do 1,90m...ahahahaha (atrakcja murowana...xD!!!)...to gdzie są Góry Smocze, kanion jakiś tam oraz to co najważniejsze Park Krugera, ja się pytam??? Czyżby jakiś słoń zaatakował młodą parę w "dwuznaczny sposób" i nikt nie ma siły pisać dalej? A chyba będzie najciekawiej?
washington 10 lipca 2016 22:28 Odpowiedz
Czekam na więcej :)
pbak 10 lipca 2016 23:14 Odpowiedz
A propos Addo: setki (!) słoni schodzą się mniej więcej ok 11 w okolice Hapoor Dam. Można taam zaparkować samochód przy sadzawce, wyłączyć silnik i przez długi czas patrzeć jak kolejne słonie rodziny korzystają z błotnej kąpieli. Widok niesamowity!Z tymi fokami w okolicach Kapsztadu to pewnie zależy od sezonu. My pod koniec stycznia zarezerwowaliśmy dwa nurki, jeden, z fokami a drugi z rekinami z wyprzedzeniem dnia albo dwóch. Polecam Pisces Divers, http://www.piscesdivers.co.za/dives/sev ... al-package
mordek 11 lipca 2016 10:22 Odpowiedz
@pbak Na pewno tak jest. My byliśmy tuż przed Wielkanocą więc w czasie ich długiego tygodnia. Dodatkowo odbywał się wtedy maraton co też miało znaczenie.@Washington Niedługo będzie dalsza część! :)
misiorkowa 14 października 2016 12:09 Odpowiedz
Nareszcie cd. Fascynująca relacja. Mam nadzieję, ze kiedyś ja tam będę. Proszę o więcej :)
pluszczak 14 października 2016 14:11 Odpowiedz
Dziękuję! ;)
pierscien 26 października 2016 17:37 Odpowiedz
Super opowieść! Gratulacje dla autorki!
japonka76 26 października 2016 17:49 Odpowiedz
Ależ Ci zazdroszczę tych zwierząt "na żywo" :oops:
pluszczak 26 października 2016 22:23 Odpowiedz
Japonka76 napisał:Ależ Ci zazdroszczę tych zwierząt "na żywo" :oops:Na szczęście zwierzęta póki co nigdzie nie uciekają więc śmiało ruszaj do Afryki! ;)
misiorkowa 1 listopada 2016 23:45 Odpowiedz
Śledzę Waszą relację od samego początku. Świetne opisy. Dzięki nim mogę wczuć się w klimat bo zapewne nigdy nie będę miała okazji tam być.
ibartek 1 listopada 2016 23:51 Odpowiedz
ladne ostre i jasne zdjecia, jaki aparat?
misiorkowa 1 listopada 2016 23:57 Odpowiedz
Zdjęcia są fantastyczne !!!
pluszczak 5 listopada 2016 14:26 Odpowiedz
ibartek napisał:ladne ostre i jasne zdjecia, jaki aparat?Nikon D90, towarzyszy mi już od lat i daje radę :)
carrolyn 6 listopada 2016 15:10 Odpowiedz
CześćSuper relacja i piękne zdjęcia :). Z mężem będziemy w RPA w styczniu i w związku z tym mam pytanie: czy szczepiliście się przed wyjazdem? ewentualnie czy braliście tabletki przeciwko malarii?
pluszczak 6 listopada 2016 19:27 Odpowiedz
cześć! ;) Do RPA zrobiliśmy szczepienia obowiązkowe, odpuszczając sobie "zalecane". Tzn, zaaplikowaliśmy sobie: błonica, tężec, WZW A+B i to wszystko ;) Jeśli chodzi o leki na malarię, zażywaliśmy Malarone tylko podczas pobytu w Parku Krugera:na dzień przed, każdego dnia podczas wizyty w parku i na jeden dzień po. Tak mi zalecił mój doświadczony znajomy, który do Afryki wyjeżdża regularnie. ;) RPA to tereny wolne od malarii, jedyne ryzyko występuje właśnie przy granicy z Mozambikiem.
wicker 27 listopada 2016 14:29 Odpowiedz
@‌pluszczak‌, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam ;)
ibartek 27 listopada 2016 14:43 Odpowiedz
super zdjecia, no i gratulacje ze udalo sie te wszystkie zwierzatka odnalezc.
pluszczak 28 listopada 2016 14:32 Odpowiedz
wicker napisał:@‌pluszczak‌, mam pytanko bardziej przyziemne, jak tam odżywialiście się/dożywialiście? Czy na terenie parku można spokojnie zaopatrzyć się w kawałek steka/owoce/przekąski cukrowe? Czy jednak konieczne są drobne zakupy przed przekroczeniem bram Krugera, jak sprawa wygląda z wodą pitną? Całe moje pytanie jest podyktowane w kontekście noclegu w jednym z obozów na terenie parku, pozdrawiam ;)Myślę, że nasza kwestia odżywiania jest szczególnie wyjątkowa bo oboje nie jemy mięsa, a ja dodatkowo odmawiam nabiału i jaj. ;) Nie mniej, wydaje mi się, że pewne zasady i rady można zastosować w przypadku każdej diety. Tak, na terenie parków można zakupić owoce/warzywa/mięso(suszone i świeże), jakieś puszki i przekąski. Asortyment sklepów jest bardzo szeroki. Niestety, ceny za żywność na terenie parku są znacznie wyższe niż poza nim. Dodatkowo, owe supermarkety znajdziesz tylko w dużych obozach. Mniejsze, klimatyczne, bez prądu itd. świecą pustkami. Ale bez obaw, do każdego z obozów w ciągu dnia można wjechać i zrobić zakupy. Albo zjeść w restauracji. ;) My chcąc zaoszczędzić, a też trochę z musu, zaopatrzyliśmy się we własne produkty i menażkę. Nie ma żadnego kłopotu, żeby samodzielnie ugotować posiłek (w obozach często są wspólne, plenerowe kuchnie), albo zatrzymać się w wyznaczonym do postoju miejscu i usiąść przy stoliku, zrobić kanapki itd. Jeśli chodzi o wodę to kranówy bym nie piła. ;) Zabraliśmy ze sobą kilka litrów wody butelkowanej do samochodu. I tak samo, możną ją kupić na miejscu ale drogo i nie wszędzie. Podsumowując, wygodniej i taniej jest się zaopatrzyć przed wjazdem do parku o ile masz gdzie to trzymać. ;)
misiorkowa 30 listopada 2016 14:06 Odpowiedz
Jak na debiut - S U P E R !!!!!