+3
travelerka 12 czerwca 2016 22:48
Sięgnęłam ręką do kieszeni i z niedowierzaniem wyjęłam z niej garść lodu. Powoli zdjęłam pieluchę, którą polecił włożyć Paco. Powiedział, że dzięki niej nie rozerwę spodni na siedzeniu. Szkoda, że nie wspomniał, abym mimo wszystko zabrała też suche majtki na zmianę. Choć z drugiej strony i tak nie miałabym się gdzie przebrać. Przecież stałam właśnie u stóp wulkanu. Pierwszego, którego szczyt zdobyłam.

Powoli zbliżał się termin mojego powrotu do Europy. Dwa miesiące w Patagonii minęły niemal jak dwa tygodnie. Przemierzyłam rowerem chilijską Carreterę Austral, dotarłam na koniec świata, przejechałam autostopem bezdroża Argentyny, ale w dalszym ciągu brakowało mi wisienki na tym podróżniczym torcie. Chciałam zrobić coś, czego do tej pory jeszcze nie próbowałam. Coś, co byłoby godnym zakończeniem mojej eskapady. Coś, co zapamiętałabym do końca życia. Postanowiłam wspiąć się na wulkan.

Tydzień wcześniej

Niedawno sprzedałam rower i tym oto sposobem zakończyłam dwukołowy etap mojej podróży. Siedziałam właśnie nad brzegiem kanału Beagle’a. Wpatrując się w jego granatowe wody szukałam pomysłu na dalszą drogę. A właściwie na jej zakończenie. Na horyzoncie niewyraźnie majaczyły szczyty pobliskiego łańcucha górskiego. Nad jednym z nich unosił się gęsty obłok w kształcie waty cukrowej. Albo dymu na wulkanem. I nagle mnie olśniło. Wulkan! Nie zdobyłam dotąd żadnego wulkanu. A przecież za chwilę znów ruszałam do Chile. Tam jest pełno wulkanów.

Trudny wybór?

Villarrica to jeden z dziesięciu najbardziej aktywnych wulkanów świata. Położony jest w chilijskim rejonie Araukania i wznosi się wysokość 2847 m n.p.m. Największe erupcje przed moim przyjazdem miały tam miejsce w latach 1964 i 1971. Zginęło wówczas 15 osób, a kilka okolicznych wiosek zostało wręcz zrównanych z ziemią. Dziś stan aktywności wulkanu jest na szczęście stale monitorowany, a procedury ewakuacji miasta ciągle udoskonalane. Rdzenni Indianie nazywali go Rucapillan czyli dom Pillana -jednego z najważniejszych bóstw ich mitologii. Oglądany nawet z daleka budzi wielki respekt.

Nie wybrałam go jednak ani ze względu na szczególną urodę, ani na mało skomplikowane wejście, ani na niewielką wysokość (choć to i tak najwyższa gór, z jaką przyszło mi się do tej pory zmierzyć). Był po prostu po drodze do Santiago skąd niedługo odlatywałam do domu. Z pełną świadomością tego, że jest to również jedna z największych, a co za tym idzie najbardziej zatłoczonych atrakcji regionu, pojechałam do Pucon. „Skoro tyle osób chce się na niego wspinać, to pewnie warto” -myślałam wtedy.

Dzień wcześniej

Obudziłam się ze straszliwym bólem brzucha. Było mi słabo i czułam się bardzo chora. Właścicielka gospody, w której zatrzymałam się na noc przed trekkingiem dała mi do wypicia domowej produkcji nalewkę. Potem własnoręcznie wyhodowane ziółka. Nic nie pomagało. Prawdopodobnie czymś się zatrułam. Musiałam to przeczekać. „Szkoda tylko, że przepadnie mi już opłacony trekking na wulkan” – rozpaczałam w duchu. Z tą smutną myślą położyłam się znowu do łóżka.

Wspinaczka

Obudziłam się o 4:00 rześka jak nigdy dotąd i aż krzyknęłam z radości, że nie widzę już światełka na końcu tunelu. Na dodatek nie przespałam godziny wyjścia na szlak. Mieliśmy wyruszyć o 6:00 spod agencji turystycznej, ale zjawiłam się tam już pół godziny wcześniej. Przewodnik podczas wspinaczki na Villarricę to rzecz konieczna. Bez tego można zapomnieć o zdobywaniu szczytu. Głodna jak wilk po wczorajszym poście i niepewna czy powinnam coś zjeść czy lepiej nie ryzykować. Na wszelki wypadek spakowałam trochę jedzenia do plecaka. Po kilkunastu minutach zaczęli się pojawiać moi współwspinacze :).

Zaczęliśmy od mierzenia specjalistycznych butów, w których trzeba się wspinać na wulkan. Nie trudno zgadnąć, że obuwie o najbardziej popularnym numerze rozchodzi się najszybciej. W zasadzie nie byłam zdziwiona gdy okazało się, że AKURAT dla mnie zabrakło. Poczułam się jak Zofia dokonując wyboru. Gdybyście mieli wejść na górę o wysokości prawie 3000 m n.p.m. wolelibyście to zrobić z butach o numer za dużych czy za małych? Hmmmm? Zdecydowałam się na to pierwsze rozwiązanie licząc naiwnie, że włożę drugą skarpetkę i jakoś to będzie. Do tego odpowiednia kurtka, stuptuty oraz plecak z rakami, kaskiem i czekanem oraz plastikowe jabłuszko(?). Prawdziwa wspinaczka!








Całej trasie towarzyszyła ogólna ekscytacja i niepowtarzalne widoki. Nasz przewodnik Paco, który zdobywał szczyt kilkaset razy wydawał się równie przejęty co reszta uczestników :). Oprócz niego wchodziła z nami także Javiera. To ona podtrzymywała morale grupy i motywowała do dalszej drogi, kiedy mięśnie odmawiały posłuszeństwa i protestowały skurczami.





Na początku trasa była raczej płaska i niezbyt wymagająca. Niestety im wyżej, tym bardziej stromo. W pobliżu szczytu nachylenie ścieżki było tak wielkie, że nie wolno się było zatrzymywać. Kiedy doszliśmy do granicy śniegu, Paco w dużym skrócie wyjaśnił nam do czego służą czekany i w jaki sposób mamy je używać. Po tym jak przećwiczyliśmy kontrolny upadek i wbicie czekana w lód, ustawieni gęsiego ruszyliśmy w górę. To była całkiem przydatna lekcja. Kiedy po raz pierwszy poczułam, że ześlizguję się w dół, zgodnie z poleceniem przewodnika wbiłam czekan w twardy śnieg i położyłam się na nim całym ciężarem. To mnie uratowało. W innym przypadku siła mojego ślizgu w dół wyrwałaby mi czekan z ręki i nie byłabym już w stanie zatrzymać nic zrobić. Gdyby nie ten dość ciężki kawałek metalu, z pewnością dość szybko zakończyłabym tę wspinaczkę epickim zjazdem na łeb na szyję do samego podnóża wulkanu.










Podczas wędrówki minęliśmy zniszczoną stację wyciągu i zastygłe koryta lawy, który spływała tędy do jeziora podczas poprzednich erupcji.

Szczyt

Na szczycie stanęliśmy po około 5 godzinach wspinaczki. Ostatnie kilkadziesiąt metrów to była prawdziwa mordęga i tylko ciekawość pchała mnie dalej.

Całe zmęczenie przestało mieć jednak znaczenie, kiedy wreszcie stanęłam na szczycie. Nieziemskie widoki, ośnieżony krater, gorąca para, kłęby dymu i okropny smród siarki! I radość. Niepohamowana wręcz radość, że tego dokonałam. Nie wszystkim się to udaje. Niektórym przeszkadza w dotarciu do celu kiepska pogoda, a innym własne ograniczenia fizyczne. Tym bardziej cieszyłam się z tego, że tu jestem. Wydawało mi się, że widzę zaokrągloną linię horyzontu.








Najlepsze jednak nadeszło na koniec. Tym samy wyjaśniła się tajemnica plastikowego jabłka.

Zjazd

Z tego wulkanu się nie schodzi. Z niego się zjeżdża na czterech literach. Do tego służyło plastikowe jabłuszko, które wraz z resztą wyposażenia dostaliśmy w plecaku. Paco w wielkim skrócie wyjaśnił jak używać tego cudu techniki i ruszyliśmy w dół. To co działo się potem, trudno opisać słowami. Prędkość, którą osiągnęłam pędząc na tym kawałku plastiku nie może się równać z niczym. Świat zawirował :). Zjazd pod kątem 45 stopni z góry, która mierzy niemal 3000 metrów to niesamowita frajda! I jest tylko jeden sposób, żeby się zatrzymać. Trzeba użyć czekana. Ale spróbujcie to zrobić, kiedy na złamanie karku pędzicie w dół w prędkością światła!

Dodaj Komentarz

Komentarze (3)

don-bartoss 8 lipca 2016 10:22 Odpowiedz
Rewelacja. Nic dodać, niż ująć. Jaki koszt tej wyprawy na wulkan?
maczala1 8 lipca 2016 10:56 Odpowiedz
Super przygoda, gratulacje za dotarcie na szczyt no i oczywiście zjechanie na d..., znaczy się jabłuszku :)
travelerka 11 lipca 2016 19:12 Odpowiedz
don-bartossRewelacja. Nic dodać, niż ująć. Jaki koszt tej wyprawy na wulkan?
@don-bartoss całość kosztowała 40 000 CLP czyli na tamten moment ok. 240 zł