+1
Kasica88 21 lipca 2016 11:40
Prawdopodobnie moja relacja bedzie sie troche pokrywala z zeznaniami @Zeus, ale moze tez sie troche uzupelnimy:)

Zatem na poczatek szybki rozklad jazdy (ktory juz na poczatku zaczal sie niespodziewanie komplikowac...):
24.06 HEL-AMS-LHR-GRU
25.06 GRU-LIM-ARQ
26-27.06 Arequipa
28-29.06 Kanion Colca
30.06 --> Puno
1.07 Puno-> Copacabana
2.07 Isla del Sol
3-5.07 La Paz
6-7.07 Cusco
8-10.07 Puerto Maldonado/Tambopata
11-13.07 Cusco/Scared Valley/MP
14.07 --> LIM
15.07 LIM-->MAD-->LHR-->AMS------>home ;)

Dzien 1. Amsterdam

Tak jak wyzej zaznaczono, nasza ekskursja zaczela sie poranna przeprawa z Helsinek do Amsterdamu. Lot jak to lot Finerem, nic specjalnego. Zostawilismy rzeczy w skrytce na lotnisku (9,50 e za najwieksza skrytke, do 24 h) i wyruszylismy polazic po miescie. Jakoze juz wczesniej wizytowalam Amsterdam, celem bylo glownie najedzenie sie fryt z majonezem i wypicie lokalnego kraftu:) Przetestowalismy wysoko oceniany na ratebeer pub Proeflokaal Arendsnest, wybor zacny (ceny roznie...), akurat mieli tydzien piw kwasnych, wiec takich najwiecej bylo na kranach. Na koncu znalezlismy jeszcze sklepiko-browar Brouwerij de Prael, gdzie za 2-3 e mozna bylo zakupic schlodzona buteleczke i spozyc w plenerze:)

Tak dobrze rozpoczete wakacje mialy trwac bez zaklocen...Ale niestety, nie ma tak dobrze...Powrocilismy na lotnisko ze sporym zapasem czasowym, i dobrze - bo nastepne 1,5 h stalismy w kolejce do nadawania bagazu. Przed nami wielka chinska grupa z niezwykle irytujacym przewodnikiem, ktory ciagle ich przeprowadzal z poczatku na koniec kolejki itp. itd. Cos okropnego! Koniec koncow, dobilam do stanowiska odprawy szturmem (mam malo cierpliwosci:P)... Niestety zaraz po nadaniu pakunkow, okazalo sie, ze lot nasz, na ktory powinnismy sie juz boardingowac jest opozniony a godzina departury pozostaje mroczna i nieznana... Po szybkim obadaniu sprawy na fr24 okazalo sie, ze samolot nawet jeszcz enie wylecial, a nawet poprzedzajace go 'amsterdamy' zaginely w akcji... Nie wygladalo to dobrze, zwlaszcza biorac pod uwage czekajace nas przesiadki (moj pierwszy lot Jumbo!) i dodatkowy lot w Peru na osobnym bilecie...Informacja przy gejcie zadna, nikt nic nie wie: 'siedzcie i czekajce'...No i siedzielismy...W koncu udalo sie odleciec ponad 2 h po planowanej godzinie wylotu. To jednak nie koniec zabawy. Po dotarciu do Londynu ('jeszcze mamy chwile czasu, jak na nas poczekaja to zdazymy...') okazalo sie, ze na Heathrow zabraklo obslugi naziemnej i jednym slowem jestesmy uziemieni w maszynie. Nastepne 1,5 h spedzilismy w 'radosnym' oczekiwaniu na oswobodzenie... Niestety jak sie mozna domyslic, Jumbo polecialo w swiat a my pozostalismy w Londku. Oczywiscie zero informacji na jakikolwiek temat od kogokolwiek...Na tym nasze radosne przygody sie nie zakonczyly. Jakoze burdel na Heathrow tego dnia byl niestamowity, nie tylko my bylismy poszkodowani...Nastepne 2,5 h spedzilismy w kolejce do 'okienka'. Po dlugich, okraszanych desperackimi zachowaniami wspolczekaczy, oczekiwaniach, okienko wydalo nam vouchery na hotel, transport na lotnisko i 10 funtow/os na prowiant. Lotow, rzekli, nie przebukowuja. 'Na infolinie nie dzwonic, bo na pewno zajeta...Tyle lotow opoznionych...Nie maja czasu'. Na szczescie ktos, gdzies, czuwal nad sprawa i nasza rezerwacja zostala przebukowana automatycznie: byla 1sza w nocy a my o 7 wyruszyc mielismy do Madrytu a stamtad do Limy... Niektorzy wspoltowarzysze niedoli tyle szczescia nie mieli: niektorych wyslali przez Toronto... ;)

Tak wiec pierwszy dzien podrozy obfitowal w emocje, a co bylo dalej dowiecie sie wkrotce:)Dzien 2. Dluga podroz.

Tym razem nam sie udalo:) Po krotkiej drzemce w hotelu wrocilismy na lotnisko i zapakowalismy sie do samolotu:) LHR-MAD operowany przez BA, do jedzenia kanapka albo slodka bulka + kawa/herbata/sok. Przesiadka w Madrycie bez problemu i w koncu jestesmy na pokladzie maszyny do Peru:) Sam lot byl w porzadku, pominawszy fakt dosc kiepskiego jadla i braku jakiegokolwiek serwisu miedzy posilkami (1 cieply, wkrotce po starcie i drugi ok. 1 h przed ladowaniem - jakas kanapka + ciastko). Chcac napic sie wody (nie daja butelek, wiec nie majac zapasu wlasnego trzeba sie wyprawiac po kubeczki) lub czegos mocniejszego:), trzeba bylo wedrowac do kanciapy stewardow, ktorzy zajmowali sie glownie przegladem prasy, a na prosbe o napitek sprawiali wrazenie pracujacych tam za kare i niepocieszonych.. No ale coz:) 11,5-godzinny lot zlecial dosc przyzwoicie i niedlugo przed ladowaniem moglismy podziwiac Andy...

Image

W Limie wyladowalismy po 17, jakoze nasz planowy, kupiony osobno, lot do Arequipy odlecial ok. 3 godzin wczesniej, bez wiekszej nadziei udalismy sie do stanowiska LAN-u zapytac co z tym fantem zrobic.. Po zrefereowaniu co mniej wiecej zaszlo, obsluga stwierdzila, ze byc moze beda mieli wolne miejsca w ostatnim locie tego dnia i nakazali oczekiwanie.... Tak wiec kilka nastepnych godzin koczowalismy na lotnisku, ale w koncu udalo sie: LAN zabral nas do Arequipy:) Na szczescie obylo sie bez placenia za nowy lot, a i nocleg w hostelu nie przepadl.

Do Arequipy dotarlismy juz nieziemsko zmeczeni, taksowka z lotniska za 30 soli zabrala nas prosto do hostelu. Mieszkalismy w przybytku zwanym El Caminante class. Lokalizacja swietna, zaraz kolo Klasztoru sw. Katarzyny i kilka minut od Plaza de Armas. Nasz 2-osobowy pokoj nie mial okna, przez co panowala tam lekka 'skislota', ale biorac pod uwage nasz agonalny stan, nic nie bylo nam juz straszne. W cene wliczone bylo 'tradycyjne peruwianskie sniadanie' (czyt. pieczywo, maslo, dzem + kawa/herbata/mate de coca) na tarasie z calkiem przyjemnym widokiem.

Dzien 3. Arequipa

Po odespaniu trudow podrozy, wyruszylismy na eksploracje miasta. Akurat byla niedziela i na Plaza de Armas nie brakowalo miejscowych tancujacych w tradycyjnych odzieniach.

Image

Pokreciwszy sie troche tu i tam, trafilismy w koncu do Mercado. Oslawionego soku z zaby nie serwowali, napilismy sie natomiast pysznych swiezych sokow z 'tego co pani miala pod reka' :) Cena soku ok. 7-8 soli (ale pani oferuje dolewki gratis:)) Targ podzielony jest na sekcje wg. produktow, mamy wiec m.in. soki, owoce, warzywa, rozne elementy miesne (nieciekawej woni, szczegolnie dla niespozywajacych miesiwa...), ziola, pieczywo, produkty 'magiczne' ;) i...kapelusze. Na gornym pietrze miesci sie dzial sprzedazy zywego ptactwa oraz jadlodajnie.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Po wizycie na targu, wybralismy sie do Klasztoru sw. Katarzyny. Jest to takie 'miasto w miescie', a wchodzac za mury mamy wrazenie jakbysmy sie teleportowali do Andaluzji. Podobno ciekawa atrakcja jest zwiedzanie Klasztoru w nocy, nie mielismy jednak takiej mozliwosci, a za dnia kolory robia tam bardzo przyjemne wrazenie.

Image

Image

Image

Image

Image

Zmeczeni zwiedzaniem, udalismy sie na obiad, a po obiadku...pisco sour:)
Wieczorem odwiedzilismy jeszcze bar oferujacy peruwianskie piwka kraftowe.

Dzien 4. Arequipa cd. i przeprawa 'dalej'.

Kolejny dzien rozpoczelismy na naszym 'tarasie z widokiem'.

Image

Pozniej pokrecilismy sie troche po miescie, zahaczajac ponownie o targ. Na drugim pietrze zaopatrzylismy sie w typowy arequipenski deser: queso helado, czyli cos w rodzaju lodow z sera. Stoisko Pani, u ktorej ow wytwor nabylismy obwieszone bylo wycinkami z gazet wychwalajacymi ja, jako producentke tegoz. Tak wiec marketing na nas zadzialal i placac S/2,50 zaopatrzylismy sie w porcje:) Mimo poczatkowych obaw, okazalo sie, ze jest to naprawde smaczne zjawisko.

Image

Po poludniu natomiast wyprawilismy sie taksowka na dworzec (4 sole) a stamtad autobusem do Cabanaconde (17 soli + oplata dworcowa, bodajze 1,5 sol). Z Arequipy wyruszylismy o 14, podroz zajela prawie 6 godzin. Jakoze zdecydowalismy sie na bus lokalny, podrozowalo nim mnostwo miejscowych, z najrozniejszego typu pakunkami i ladunkami. Do tego co jakis czas dosiadali sie do nas handlarze roznymi elementami, ktorzy po wygloszeniu przemow wychwalajacych swe produkty i ewentualnych transakcjach, wysiadali w srodku niczego.

W Cabanaconde zatrzymalismy sie w Arum Qurpawasi Hospedaje. Zostalismy tam jedna noc, po czym zostawilismy rzeczy i udalismy sie na 2 dni w Kanionie Colca....Dzien 5. Zmagania z Colca

O poranku, po standardowym sniadaniu, dziarsko wyruszylismy na podboj Kanionu. Plan zakladal zejscie, nocleg w kanionie i powrotna wspinaczke dnia nastepnego...

Samo Cabanaconde sprawia wrazenie miasteczka na koncu swiata. Wszystko wydaje sie zyc swoim powolnym rytmem. Lokalsi na ryneczku spozywaja sniadanie z ulicznego straganu, obok starsza pani zacheca do zakupu 'zupy z glowy' (caldo de cabeza). Peruwianskie dziecieki maszeruja do szkoly, ktora tylko dzieki tabliczce daje sie rozpoznac jako 'instytucja edukacyjna'.. Musze przyznac, ze bardzo mi sie ten spokojny koniec swiata spodobal. Co ciekawe, po drodze na szlak mijamy skrzyzowanie z przyjemnie brzmiaca ulica: Avenida Polonia, nazwana tak oczywiscie na czesc polskich 'odkrywcow' Kanionu. Dodam jeszcze, ze nasze pochodzenie wzbudzilo rowniez radosc w familii prowadzacej hostel, w ktorym sie zatrzymalismy:) Zanim zaczelismy wedrowke, popytalismy jeszce w miasteczku o mozliwosc zakupu biletow do Kanionu, o ktorych slyszelismy, ze sa niezbedne. Z informacji wynikalo, ze na trasie na pewno spotkamy kontrolera, ktory rowniez sprzeda nam bilet. Nie bardzo widzac inne wyjscie - poszlismy.

Cabanaconde o poranku:

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Czas leci, nie ma na co czekac, wiec dziarskim krokiem udajemy sie na 'szlak'. 'Szlak' w cudzyslowiu, bowiem oznaczenia praktycznie nie istnieja. Zdecydowalismy sie zejsc do Llahuar Lodge i kierowalismy sie po strzalkach wymalowanych od czasu do czasu na kamieniach. Na szczescie droga jest w miare wydeptana i nie zaginelismy w akcji, ale przy deszczu, albo gorszej pogodzie mogloby byc gorzej.
Zaraz po opuszczeniu wioski, naszym oczom ukazuje sie niesamowity widok Kanionu Colca:

Image

Udalo nam sie nawet zobaczyc kondora, niestety nie zostal udokumentowany:)

Image

Image

Image

Trasa w dol okazala sie dosc wymagajaca, a moje prawe kolano wydalo sie szczegolnie niezadowolone ze stanu rzeczy... Niemniej jednak po ok. 5 godzinach marszu osiagnelismy 'poziom rzeki' :)

Image

Image

Potem jeszcze chwila marszu droga, dalej, gdy myslelismy, ze to 'juz', jeszcze chwila wspinaczki i dotarlismy do Llahuar Lodge! Zmeczenie nasze bylo dosc znaczne, wiec w pierwszej kolejnosci zamowilismy zimne piwko dla poratowania zycia ;)

Myslelismy, ze Llahuar to jedyne koczowisko w tym miejscu. Okazuje sie, ze obok jest jeszcze drugie miejsce (niestety nie jestem w stanie nic o nim powiedziec, chociaz, jak sie pozniej okazalo, recencje ma bardzo w porzadku). Niemniej jednak, bedac na koncowym odcinku drogi, wlasciciel Llahuar, Claudio, pojawil sie znikad i poprostu wciagnal nas do swego przybytku;) Nie majac innego wyjscia zamowilismy pokoj, a nastepnie w spokoju skonsumowalismy zasluzone piwko.
Trzeba przyznac, ze mimo niesamowitych widokow i obecnosci goracych zrodel (utrzymanych niestety w srednim stanie), miejsce koczowania nie bylo najpiekniejszym, w jakim zdarzylo nam sie pozostawac. Domko-szalasy sa wykonane z bambusa (?) i dykty, niestety nie sa juz piewszej swiezosci i do srodka latwo wnika wszelkiego sortu robactwo. Ponadto przytrafila nam sie tam burza z dosc spora ulewa, a domek okazal sie przemakac...Musielismy zgromadzic wszystko, lacznie, z samymi soba na kupie i tak przekoczowac, na szczescie strat nie bylo:) Energia elektryczna (swiatlo) w domkach dostepne od 19 do 21. Cieplej wody, internetu i tym podobnych oczywiscie brak ;)

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Dla chetnych o 19 wydawana jest kolacja. Koszt to bodajze 16 soli/os. W sklad wchodzi zupa + ryz z warzywami i cieply napoj (np. mate de coca). W opcji generalnej wszystko jest wegetarianskie i nie ma wyboru.
Koszt piwka w tym przybytku to 10 soli, do wyboru duza Arequipenia (620 ml) albo mala Cusquena (330 ml). Poza tym maja happy hour na drinki itp wieczorem. Po kolacji mila pani zapytala nas, o ktorej chcemy sniadanie...Rano wstalismy, zjedlismy sniadanie (standardowe), po czym okazalo sie, ze trzeba za nie zaplacic 8 soli/os.

Kolejna niespodzianka poranka byl stan mych odnozy, a wlasciwie ich braku;) Zlazenie w dol Kanionu dalo mi sie we znaki dosc mocno i poddalam watpliwosci marsz pod gore...Na szczescie znalazl sie ratunek! Raz dziennie przez Kanion przejezdza autobus do Cabanaconde (wlasciciele miejsca proponuja tez transport prywatny - na scianie wisi poster oferujacy przejazd za 250(!!!) soli, nam rowniez proponowali cos za 30 soli/os, jednak zdecydowalismy sie na lokalny srodek transportu). Autobus objawia sie 'okolo 12' (wg miejscowych 'raz wczesniej, raz pozniej'. nasz pojawil sie pozniej), w miejscu oddalonym o ok. 45 min marszu (pewnie da sie tez szybciej) od Llahuar. Przeprawa do Cabanaconde to koszt 10 soli i spora dawka adrenaliny przy manewrach na urwiskach:)

W drodze na 'przystanek'
Image

Image

Image

Image

I szalona jazda autobusikiem....

Image

Image

Po niemal 2-godzinnej jezdzie, dotarlismy spowrotem do Cabanaconde. Wrocilismy do naszego hostelu, poczynilismy pranie i poszlismy do mekki wszelkich przybyszy, czyli pizzeri z WiFi, zeby zaplanowac dalsza podroz i sprawdzic czy swiat poza ta mala peruwianska osada nadal istnieje;)

Image

Image

ImageDzien 6. 'W dalekich Andach kondor jajo zniosl....' ;)

W poprzednim poscie nie wspomnialam, ze kontrolera-sprzedawcy biletow w Colce nie napotkalismy, tak wiec nasz pobyt w Kanionie pozostal niezabiletowany (chociaz oczywiscie chec nabycia stosownego biletu przed rozpoczeciem trekkingu byla, nie znalezlismy jednak nikogo kto chcialby nam rzeczony sprzedac..). Niestety, mialo sie to wkrotce zmienic...

Celem kolejnego dnia byl desant do Puno. Niemniej jednak, cos nas podkusilo, zeby po drodze zatrzymac sie 'na kondory'. Tak wiec wsiedlismy do autobusu w Cabanaconde za 2 sole/os, po ok. 25 min jazdy wysiedlismy przy oslawionym Cruz del Condor. Jeszcze dobrze nie wydobylismy z autobusu, a juz otoczyli nas kontrolero-sprzedawcy biletow...I tym sposobem kazde z nas musialo uiscic po 70 soli za (watpliwa) przyjemnosc obserwacji kondorow posrod tlumow azjatyckich i germanskojezycznych turystow... Oczywiscie nie mam zamiaru obrazac kondorow, widzielismy je jednak juz wczesniej w Kanionie.

Image

Image

Image

Image

Image

Po spotkaniu z kondorami, zamiarem naszym bylo wyruszenie do Chivay, skad mielismy podrozowac dalej, do Puno. Niestety autobus, ktory mial przez Cruz del Condor przejezdzac ok. godziny 9 nie pojawil sie. Do Chivay udalismy sie czyms w rodzaju autostopu, z tymze kierowca zazyczyl sobie za ta usluge po 6 soli od kazdego z nas. Niemniej jednak dotarlismy w calosci, a to najwazniejsze. Chivay to niewielkie miasteczko, w ktorym mozna znalezc polskie akcenty:)

Image

Plan na Chivay byl prosty: obiad, lokalna wariacja nt. pisco sour: 'Colca sour' i w dalsza droge.


Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

igore 27 lipca 2016 22:32 Odpowiedz
Kasica88 napisał:11-13.07 Cusco/Scared Valley/MPWidzę, że dolina zmieniła swoją nazwę :D. Czekam na ciąg dalszy.
pawo 1 sierpnia 2016 13:40 Odpowiedz
Bardzo ciekawa relacja!Sprawdza się po raz kolejny jedna rzecz :D jak dzieje się coś zupełnie niezaplanowanego, w danym momencie tracimy trochę nerwów i gdybamy "można było inaczej, po co zrobiliśmy to zamiast tamto" - to takie historie najlepiej się później wspomina i opowiada ;) Kiedy dalsza część?
ara 5 sierpnia 2016 14:59 Odpowiedz
Kondor jajo zniósł w wysokich Andach! :lol: czekam na więcej! też mieliśmy w planach atak na Kanion Colca na własną rękę, ostatecznie z braku czasu zakupiliśmy jednodniową wycieczkę, ale niedosyt pozostał, zwłaszcza jak patrzę na Twoje zdjęcia ;) no i czemu nie byliśmy na targu w Arequipie :? ten z Cuzco świetnie wspominam :)
czesuaf 29 marca 2017 12:19 Odpowiedz
Jezu, super relacja!! A mogę mieć pytanie ile mniej więcej za całe peru i boliwie Ci wyszło? :) Będę się przymierzał niedługo do tego tematu i próbuję się zorientować całościowo
kasica88 6 kwietnia 2017 13:07 Odpowiedz
Hej,Ciezko powiedziec jaki byl koszt calkowity (nie robilismy jakiegos szczegolowego podsumowania), ale wydaje mi sie,ze calosc (ze wszystkimi przelotami) zmiescila sie w ok. 1000 eur na osobe (przy czym zupelnie niczego sobie nie zalowalismy, MP bylismy zmuszeni zrobic dosc drogim sposobem ze wzgledu na opisane wyzej perturbacje, noclegi bralismy zawsze w pokojach 2-osobowych z lazienka, troche piwkowalismy/pisco-sourowalismy itp:)). Unikalismy natomiast typowo turystycznych przejazdow, zorganizowanych wycieczek itp.
gorolazik 12 kwietnia 2017 09:49 Odpowiedz
Wspaniały opis wyprawy i zdjęcia. Aż się łezka w oku zakręciła na wspomnienie mojej ubiegłorocznej wyprawy do Boliwii, Peru i Chile. Jeśli chcecie poczytać trochę o trekkingu w górach Peru to zapraszam na mojego bloga: http://moje-wyprawy-gorskie.blogspot.co ... -peru.html
dziabag131 12 kwietnia 2017 11:06 Odpowiedz
Wycieczka po Amazonii 180$ os.Machu picchu ok. 400$ (takie ceny są w internecie).Wychodzi że wszystkie noclegi, przejazdy, przeloty, posiłki i napoje kosztowały mniej niż 2 tysiące złotych.
poncz 6 maja 2017 00:40 Odpowiedz
Kasica88 napisał:Widoki na wyspie piekne, slonce mocne (chociaz zupelnie teog nie czuc!), tylko te ciagle naciagania na dodatkowe bilety psuja obraz calosci...To nie jest naciąganie. Na wyspie żyją różne "comunidades" i pobierają osobno opłaty - stąd to rozdrobnienie i kilka punktów ich poboru. Natomiast zgadzam się, że mogłoby to być lepiej zorganizowane, lub co najmniej turyści winni być skutecznie informowani (najlepiej na łodziach). Takie mankamenty, to niestety częsta bolączka Boliwii.