No i marzenie stało się rzeczywistością. W Cancun wylądowaliśmy o 19.50 czasu lokalnego. Lot minął całkiem przyjemnie.Po drodze poznaliśmy fajnych ludzi. Z Kubą przegadaliśmy ćwierć podróży. Jak to Polacy, na polityce i sporcie znamy się jak mało kto.
Na lotnisku przywitała nas niesamowita wilgotność. Pomimo wieczornej pory było bardzo gorąco, duszno i parno. Przy samym terminalu można było spotkań mnóstwo naganiaczy proponujących taxi, busy, auta, albo co kto tylko chciał. Ważne żeby zaczepić i może coś sprzedać. My już wcześniej mieliśmy zamówione auto przez rentals.cars, więc omijaliśmy ich szerokim łukiem. Okazało się jednak, że w naszym biurze na lotnisku nikogo nie było. Dowiedzieliśmy się, że ktoś ma przyjść, ale nie wiadomo kiedy i czy w ogóle. Powiedziano nam, że lepiej pójść poszukać drugiego biura, które jest niedaleko lotniska (był to pierwszy przykład na to, że w Meksyku, czas to pojęcie względne i do punktualności podchodzi się raczej z przymrożeniem oka). Faktycznie było. Wynajęliśmy volkswagena gola. Muszę przyznać, że trochę obawiałem się o standardy jakie obowiązują w meksykańskich wypożyczalniach. Niesłusznie. Było lepiej niż w wielu europejskich firmach. Do tego obsługa bardzo miła i pomocna. Za 11 dni z pełnym ubezpieczeniem wkładu własnego zapłaciliśmy 950 złotych. Chyba nieźle. Z lotniska pojechaliśmy na pobliski nocleg. Już w pierwszym kontakcie z meksykańskim stylem jazdy okazało się, że nie ma się czego bać. Jeżdżą jak na południowców przystało. Podobnie do Włochów czy Hiszpanów. Zdarza im się tylko czasem zapomnieć włączyć nocą światła – ale to szczegół :) Po szybkim noclegu w Cancun ruszyliśmy na Rivierę Maya. Naszym pierwszym punktem docelowym miało być Tulum. Ale po kolei. Wstaliśmy wcześnie rano z nadzieją, że im wcześniej wstaniemy tym więcej zobaczymy. Niepotrzebnie. Słońce wstało dopiero po 7.00. Na trasie do Tulum postanowiliśmy rzucić okiem na kilka innych nadmorskich miejscowości. Pierwszą z nich okazało się być Puerto Morales. Byliśmy tam po 8.00. Miasteczko jeszcze spało. Tylko przy szkołach pełno dzieci w mundurkach. Fajnie. Auto zaparkowaliśmy przy niewielkim rynku i poszliśmy przywitać Morze Karaibskie. Piękne i mega ciepłe. Nawet przy sporym zachmurzeniu turkusowa woda robiła wrażenie. Śniadanie postanowiliśmy zjeść na niewielkim molo. Blondynka zadbała o wszystko. Bardzo urokliwie i nawet polska konserwa smakowała jakoś inaczej. Największą „atrakcją” Puerto Morales miała być krzywa latarnia (tak podają przewodniki). No cóż. Może się nie znam, ale marna to atrakcja. Krzywa, kilkunastometrowa, przechylona wieżyczka. Nie powala. Chociaż muszę przyznać, że miasteczko samo w sobie ma swój urok. Bardzo spokojne i klimatyczne.
Dalej pojechaliśmy do Playa del Carmen. Mówi się, że na riwierze to drugi kurort po Cancun. Coś jak nasz Sopot. Samochód postanowiliśmy zaparkować dość daleko od centrum i przejść się spacerkiem. Na ulicach słychać było piękną meksykańską muzykę, wszędzie pełno przenośnych budek z tacos, a na rogach ulic spotkać można pucybutów. W sumie to chyba właśnie tak wyobrażałem sobie Meksyk. Na jednej z bocznych uliczek (po bardzo dobrym kursie) wymieniliśmy pieniądze – generalnie nie ma co się martwić o wymianę pieniędzy na riwierze, bo wszędzie jest pełno takich miejsc, a do tego są jeszcze banki. Kursy mają bardzo przyzwoite. Kserują tylko paszporty. Niestety z każdym krokiem w kierunku centrum robiło się coraz bardziej komercyjnie. Słynna Piąta Aleja i uliczki wokół to już komercja na całego. Gwar i chaos na każdym kroku. Każdy chce coś sprzedać. Na szczęście Meksykanie nie są tak natarczywi i jak się im podziękuje to odpuszczają. Z jednym z naganiaczy „na Lewandowskiego i Milika” udało mi się wytargować 20 USD na prom na Cuzumel. Co prawda nie mieliśmy w planie tego dnia płynąć, ale potargować się można i rozeznać rynek, szczególnie, że sam nas zaczepił i zagadał o piłce. Zresztą nie byłbym sobą gdybym nie sprawdził ile może opuścić. Plaże w Paya nie rzuciły nas na kolana, dlatego też po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej.
Następną miejscowością którą postanowiliśmy odwiedzić, było Paamul. Niewielka klimatyczna osada. Zobaczyliśmy tam pierwszą plażę, która swoim wyglądem przypominała te z widokówek. Biały, drobny jak mąka piasek, piękne palmy i ciepła woda. Czego można jeszcze więcej chcieć? Hmm... no może słońca. Bo choć pierwszego dnia było naprawdę ciepło to słońce nas nie rozpieszczało. Po chwili odpoczynku (ostatecznie przegonił nas deszcz), ruszyliśmy dalej.
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do marketu. Trzeba było zrobić zapasy i oczywiście kupić Tequile. W Tulum spaliśmy w Tuba Hostel. Spędziliśmy tam 5 nocy. Czysty, tani i oryginalny. Jedyną poważniejszą wadą, okazał się być uroczy, tropikalny ogród w którym hostel się znajdował. Wilgotność była na tyle duża, że można było zapomnieć o wysuszeniu czegokolwiek, a nawet suche ubrania robiły się lekko mokre. Niestety już do wieczora padał ciepły, tropikalny deszcz. Blondynka uznała, że musimy zadbać o nasze przewody pokarmowe i je „przepłukać” tequilą. Później chciałem jeszcze iść na miasto szukać wrażeń, ale skutecznie mi to odradziła i poszliśmy spać. Zmiana czasu jednak zrobiła swoje.
Dzień 2
Wstaliśmy wcześnie rano. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w poszukiwaniu pięknych plaż. Z hostelu do morza nie jest daleko więc nawet nie wynajmowaliśmy taxi. Do plaży udało się nam dostać przez jeden z prywatnych resortów. W miejscu gdzie weszliśmy było pięknie. Wspaniałe bungalowy nad samym morzem, palmy, skały, a do tego drobny jak mąka, bialutki piasek. Turkusowe morze. Jeden z tych widoków, który pozostanie w pamięci do końca życia. Po prostu bajka. Plażą szliśmy w kierunku ruin. Chcieliśmy zorientować się jak daleko jest do historycznego miasta Majów. W planie mieliśmy je odwiedzić następnego dnia.
Generalnie w Meksyku jest inaczej niż w kurortach np. egipskich. Tam można swobodnie poruszać się po prywatnych plażach i iść sobie brzegiem morza. Nikt nikogo nie przegania. Mało tego. Można nawet wejść na teren hotelu i zjeść obiad w restauracji nad samym brzegiem morza. My właśnie tak zrobiliśmy tego dnia. Kosztowało nas to 460 pesos. Nie był to masz najtańszy posiłek podczas wakacji, ale było warto zjeść w takiej scenerii. Po obiedzie, kąpiel w mega ciepłym morzu i opalanie.
Wieczorem poszliśmy do miasta. Oczywiście w międzyczasie musiał złapać nas deszcz. W tym klimacie jednak on nam w ogóle nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Stanowił przyje orzeźwienie w czasie upału. Spacerując między budkami z pamiątkami trochę się zawiedliśmy. Było drogo, a na dodatek sporo chińszczyzny. Pozostało nam mieć nadzieje, że gdzieś poza kurortami, ceny spadną a jakość wyrobów wzrośnie. Na szczęście wieczór nie okazał się być stracony. Znaleźliśmy fajną knajpkę, gdzie tanio i dobrze zjedliśmy oraz oczywiście napiliśmy się. Dwa piwa 35 pesos i Quasadilla dla dwóch osób 100 pesos. Do tego bardzo miła obsługa, a właściciel niezły kawalarz. Przy tej okazji warto wspomnieć, że w wielu knajpach na wybrzeżu można płacić w USD, ale się to raczej nie opłaca. Np. w kantorze za 1 USD dostajemy 16,9 pesos, a podczas zakupów 1 USD przeliczają za 14 pesos.
Dzień 3
Już przed 9 byliśmy w ruinach Tulum. Zależało nam żeby zebrać się relatywnie wcześnie, aby uniknąć tłumów. Bilety kupiliśmy po 64 pesos. Piękne starożytne miasto. Przed najazdem Hiszpanów było prężnym morskim ośrodkiem handlowym i ważnym centrum kulturalnym. Do dziś w bardzo dobrym stanie utrzymało się kilkanaście budowli m.in. El Castillo, pełniący niegdyś funkcję strażnicy i latarni morskiej. Wszystkie zabytki są imponujące. Wiele razy widziałem zdjęcia z tego miejsca i zawsze myślałem, że są po photoshopie, ale nie... na prawdę to tak wygląda i moje zdjęcia też są oryginalne :) Spacerując wśród bajecznej scenerii zdziwiły nas dobiegające co chwilę głosy Polaków. Na chwilę przyłączyliśmy się nawet do jednej grupy z polskim przewodnikiem, aby posłuchać ciekawych opowieści. Miasto na skałach tworzy na prawdę niesamowity klimat. Na terenie ruin co krok można można spotkać iguany. Wygrzewają się na kamieniach, jakby czekały na zdjęcia, które turyści robią im nieustannie (my też). Bezpośrednio z ruin można zejść na prywatną plażę. Warto więc zabrać ze sobą stroje kąpielowe, bo jest to wspaniałe miejsce i piękna sceneria na chwile wypoczynku wśród kilkusetletnich budowli.
Około 13.00 postanowiliśmy się zbierać. W planie na ten dzień były jeszcze inne atrakcje. Najpierw jednak pojechaliśmy do miasta coś zjeść. Wybraliśmy jedną z niewielkich restauracji w bocznej uliczce. Za dwie quesadille i lemoniady zapłaciliśmy łącznie 150 pesos, gdzie na głównej ulicy życzą sobie 180 pesos za jedno danie.
Po pysznym obiedzie postanowiliśmy pojechać na zachód wzdłuż wybrzeża w kierunku Punta Allen i rezerwatu Sian Ka'an. Gdy zaczął się teren parku narodowego to skończył się asfalt. Przez dobre kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy twardą drogą, gruntową. Dookoła palny i tropikalny las. Naszym głównym celem było znalezienie dzikich plaż. I kilka znaleźliśmy. Na jednej trwały nawet przygotowania do ślubu. Bajeczna sceneria. Krzesła i ołtarz przygotowywany był nad samym brzegiem krystalicznego morza, a przyjęcie w tropikalnym ogrodzie. Ludzie naprawdę mają wyobraźnie.
Jadąc dalej w głąb rezerwatu krajobraz robił się coraz bardziej dziki, aż w pewnym momencie natknęliśmy się na piękną lagunę, gdzie udało mi się, na własne oczy zobaczyć i sfotografować krokodyla. Byłem mega szczęśliwy. Szczerze mówiąc nawet o tym nie marzyłem. Myślę, że będąc w Tulum trzeba pojechać do rezerwatu biosfery Sian Ka'an. Można to zrobić, albo w taki sposób jak my, czyli pojechać tam samochodem, albo zakupić wycieczkę i popłynąć łodzią (druga opcja jest zdecydowanie droższa, bo kosztuje około 100 usd). Wracając chciałem zahaczyć jeszcze o jedną z piękną plażę, ale blondynka, chciała wracać, Zaczęło grzmieć. I faktycznie niedługo później przyszła burza. Resztę tego niezwykle udanego dnia spędziliśmy na bujaniu się w hamaku, popijaniu tequilli i planowaniu następnego dnia.
Dzień 4 – niedziela
A na niedzielę zaplanowaliśmy wypad na prowincję, gdzieś gdzie takich gringo jak my będzie mało, albo w ogóle ich nie będzie. Wstaliśmy jednak dopiero przed 9. Po śniadaniu ruszyliśmy drogą nr 307 w kierunku Chetumal. Po drodze mieliśmy w planie zahaczyć o miejscowość Muyil. Podobno z tej miejscowości również organizują wyprawy łodzią do rezerwatu Sian Ka'an. I owszem organizują. Co prawda mieliśmy mały problem, aby trafić do bazy wypadowej, ale pomógł nam bardzo miły pan. Nie mogliśmy się dogadać, więc wsiadł na rower i nas doprowadził do biura. Niestety okazało się, że cena wyprawy nie była w naszym zasięgu. Za wyjazd z atrakcjami jak już wspominałem 100 usd. Dla nas zdecydowanie za drogo. Cóż trochę szkoda, ale w sumie krokodyle widzieliśmy, fragment laguny też i to za darmo. Ruszyliśmy dalej. Po przejechaniu ponad 100 km piękną szeroką drogą dojechaliśmy do celu naszej wyprawy.
W Felipe Carrillo Puerto przywitał nas gwar. Byliśmy zaskoczeni, że w niedzielne przedpołudnie tyle może się dziać w bądź co bądź prowincjonalnym miasteczku. Wszystkie sklepy otwarte, miejskie targowisko tętni życiem, zewsząd słychać muzykę, a na ulicach pełno ludzi. Wspaniałe. Zaparkowaliśmy auto i poszliśmy na spacer. Trochę ludzie się nam przyglądali, bo chyba białasy zbyt często tam nie zaglądają. Blondynka oczywiście w pierwszym sklepie z ciuchami musiała zrobić zakup. Jak to ona powiedziała … okazja! … żeby za 80 pesos kupić taką kieckę! Faktycznie, ceny na prowincji są sporo niższe niż na wybrzeżu i warto kupić tam coś oryginalnego.
Chodząc między uliczkami szukaliśmy kościoła. W końcu była niedziela. Niestety nigdzie, nie mogliśmy go znaleźć. Po dłuższej chwili chodzenia postanowiłem zapytać przypadkowo spotkaną dziewczynę, która przyglądała się nam od dłuższej chwili. Niestety, wystąpił mały problem komunikacyjny, ale na szczęście z pomocą przyszedł google translator i bez problemu trafiliśmy do celu. Kościół znajdował się przy dużym placu. Z zewnątrz raczej zaniedbany. Byliśmy tam niemal w samo południe więc spodziewaliśmy się tłumów. Jak się okazało, bardzo się zdziwiłem. Nie było dosłownie nikogo. Plac wyglądał jak opuszczone miejsce. Kościół pootwierany zewsząd i też pustki. Bardzo biedny. Trochę jak z południowoamerykańskiej telenoweli. Chociaż wewnątrz spotkała nas miła niespodzianka. Znajdował się tam niewielki obraz Św. Jana Pawła II.
Po wizycie w kościele odwiedziliśmy jeszcze kilka sklepów, kupiliśmy trochę świeżych owoców i w drogę powrotną. Przy tej okazji warto wspomnieć, że nawet na prowincji czuliśmy się bezpiecznie. Dość sporo policji, a ludzie choć biedni to życzliwi i uśmiechnięci. Życie toczy się zupełnie innym rytmem.
Z powrotem w Tulum byliśmy po południu. Pora w sam raz na obiad. Wstąpiliśmy do knajpy przy głównej ulicy. Było tam dużo ludzi więc uznaliśmy, że będzie smacznie. Cóż... wybór okazał się byś średnio udany. Nie dość, że było niezbyt tanio to jeszcze jedzenie okazało się przeciętne. Blondynka dostała pierś z kurczaka – jak u babci :) a ja nachos z serem i kurczakiem. Do tego zamówiliśmy lemoniadę. Za wszystko zapłaciliśmy 300 pesos. Zdecydowanie lepiej wybierać lokale, gdzieś w bocznych uliczkach albo przejrzeć wcześniej np. tripavisora.
Po obiedzie pojechaliśmy na plażę Zyggi Beach. Piękna. Chyba jedna z piękniejszych w Tulum. Szczerze możemy polecić. My o niej przeczytaliśmy na jakimś forum i naprawdę warto. Wspaniała, szeroka, o białym piasku, wzdłuż rzędy palm. Co prawda, jest to plaża hotelowa, ale nie ma co się obawiać. To nie problem. Tu jest Meksyk i tu jest wspaniale. Bez problemu weszliśmy na teren hotelu (i to nie jeden raz). Jak już pisałem można tam swobodnie skorzystać z toalety, restauracji czy nawet leżaków. Obsługa nie robi z tego problemu, choć myślę, że wiedzieli, że jesteśmy spoza ośrodka. Jest inaczej. W większości nie są to zadufane resorty i na pewno nie skupiają na sobie całej uwagi turystów. Są raczej wspólnym wypełnieniem miejsca, które spokojnie można określić mianem raju na ziemi. Morze tego dnia było wzburzone. Dość mocno wiało, ale dzięki temu nie był, aż tak bardzo odczuwalny upał. Niestety przez ten wiatr piasek miałem wszędzie, dosłownie wszędzie:). Podczas odpoczynku zaczepiły nas dwie małe dziewczynki. Chodziły po plaży i sprzedawały własnoręcznie robione bransoletki i różańce. Jedna bransoletka nawet mi się spodobała i po wielkich targach udało mi się ją kupić, za 10 pesos.
Wieczorem pojechaliśmy do marketu popatrzeć co warto kupić a czego nie. Generalnie dużo światowych marek. Dużo europejskich produktów. Ceny są różne. Wiele rzeczy kupić można sporo taniej niż u nas, niektóre niestety są droższe jak np. piwo. Warto wspomnieć, że byłem mega zaskoczony poziomem higieny w sklepach i restauracjach. Obsługa zawsze i wszędzie ma na głowie siatki. Na stoiskach z mięsem lub pieczywem dodatkowo maseczki i rękawiczki. Więcej informacji o wycieczkach do Meksyku przeczytasz na stronie internetowej https://taniewakacje.eu
Witam, super podróż ! Mam trochę pytań. Czy w cenie wypożyczenia samochodu mieliście pełne ubezpieczenie, czy duże jest ryzyko kradzieży samochodu. Czy osoba która nie jeździ jak południowiec poradzi sobie na tamtejszych drogach.
robinsonsWitam, super podróż ! Mam trochę pytań. Czy w cenie wypożyczenia samochodu mieliście pełne ubezpieczenie, czy duże jest ryzyko kradzieży samochodu. Czy osoba która nie jeździ jak południowiec poradzi sobie na tamtejszych drogach.
Tak, mieliśmy w tej cenie pełne, maksymalne ubezpieczenie, wypożyczalnia na dobrym poziomie, a auto prawie nowe, więc nie mogliśmy mieć żadnych zastrzeżeń. Jeżeli chodzi o bezpieczeństwo, to na prawdę byliśmy bardzo pozytywnie zaskoczeni i jeżeli chodzi on nasze odczucia to nie ma się czego obawiać. Drogi mają dobre, szerokie i prawie puste więc jeździ się na prawdę dobrze, jedynie co to trzeba uważać w dużych miastach, bo tam jest ruch większy i nie wszyscy zwracają uwagę na znaki.
Warto zaznaczyć, że wszędzie jest na prawdę dużo policjantów którzy starają się dbać o bezpieczeństwo na drogach. Ogólnie uważam, że nie ma się czego bać i śmiało można wypożyczać tam auto :)
Na lotnisku przywitała nas niesamowita wilgotność. Pomimo wieczornej pory było bardzo gorąco, duszno i parno. Przy samym terminalu można było spotkań mnóstwo naganiaczy proponujących taxi, busy, auta, albo co kto tylko chciał. Ważne żeby zaczepić i może coś sprzedać. My już wcześniej mieliśmy zamówione auto przez rentals.cars, więc omijaliśmy ich szerokim łukiem. Okazało się jednak, że w naszym biurze na lotnisku nikogo nie było. Dowiedzieliśmy się, że ktoś ma przyjść, ale nie wiadomo kiedy i czy w ogóle. Powiedziano nam, że lepiej pójść poszukać drugiego biura, które jest niedaleko lotniska (był to pierwszy przykład na to, że w Meksyku, czas to pojęcie względne i do punktualności podchodzi się raczej z przymrożeniem oka).
Faktycznie było. Wynajęliśmy volkswagena gola. Muszę przyznać, że trochę obawiałem się o standardy jakie obowiązują w meksykańskich wypożyczalniach. Niesłusznie. Było lepiej niż w wielu europejskich firmach. Do tego obsługa bardzo miła i pomocna. Za 11 dni z pełnym ubezpieczeniem wkładu własnego zapłaciliśmy 950 złotych. Chyba nieźle.
Z lotniska pojechaliśmy na pobliski nocleg. Już w pierwszym kontakcie z meksykańskim stylem jazdy okazało się, że nie ma się czego bać. Jeżdżą jak na południowców przystało. Podobnie do Włochów czy Hiszpanów. Zdarza im się tylko czasem zapomnieć włączyć nocą światła – ale to szczegół :)
Po szybkim noclegu w Cancun ruszyliśmy na Rivierę Maya. Naszym pierwszym punktem docelowym miało być Tulum. Ale po kolei. Wstaliśmy wcześnie rano z nadzieją, że im wcześniej wstaniemy tym więcej zobaczymy. Niepotrzebnie. Słońce wstało dopiero po 7.00. Na trasie do Tulum postanowiliśmy rzucić okiem na kilka innych nadmorskich miejscowości. Pierwszą z nich okazało się być Puerto Morales. Byliśmy tam po 8.00. Miasteczko jeszcze spało. Tylko przy szkołach pełno dzieci w mundurkach. Fajnie. Auto zaparkowaliśmy przy niewielkim rynku i poszliśmy przywitać Morze Karaibskie. Piękne i mega ciepłe. Nawet przy sporym zachmurzeniu turkusowa woda robiła wrażenie. Śniadanie postanowiliśmy zjeść na niewielkim molo. Blondynka zadbała o wszystko. Bardzo urokliwie i nawet polska konserwa smakowała jakoś inaczej. Największą „atrakcją” Puerto Morales miała być krzywa latarnia (tak podają przewodniki). No cóż. Może się nie znam, ale marna to atrakcja. Krzywa, kilkunastometrowa, przechylona wieżyczka. Nie powala. Chociaż muszę przyznać, że miasteczko samo w sobie ma swój urok. Bardzo spokojne i klimatyczne.
Dalej pojechaliśmy do Playa del Carmen. Mówi się, że na riwierze to drugi kurort po Cancun. Coś jak nasz Sopot. Samochód postanowiliśmy zaparkować dość daleko od centrum i przejść się spacerkiem. Na ulicach słychać było piękną meksykańską muzykę, wszędzie pełno przenośnych budek z tacos, a na rogach ulic spotkać można pucybutów. W sumie to chyba właśnie tak wyobrażałem sobie Meksyk. Na jednej z bocznych uliczek (po bardzo dobrym kursie) wymieniliśmy pieniądze – generalnie nie ma co się martwić o wymianę pieniędzy na riwierze, bo wszędzie jest pełno takich miejsc, a do tego są jeszcze banki. Kursy mają bardzo przyzwoite. Kserują tylko paszporty. Niestety z każdym krokiem w kierunku centrum robiło się coraz bardziej komercyjnie. Słynna Piąta Aleja i uliczki wokół to już komercja na całego. Gwar i chaos na każdym kroku. Każdy chce coś sprzedać. Na szczęście Meksykanie nie są tak natarczywi i jak się im podziękuje to odpuszczają. Z jednym z naganiaczy „na Lewandowskiego i Milika” udało mi się wytargować 20 USD na prom na Cuzumel. Co prawda nie mieliśmy w planie tego dnia płynąć, ale potargować się można i rozeznać rynek, szczególnie, że sam nas zaczepił i zagadał o piłce. Zresztą nie byłbym sobą gdybym nie sprawdził ile może opuścić. Plaże w Paya nie rzuciły nas na kolana, dlatego też po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej.
Następną miejscowością którą postanowiliśmy odwiedzić, było Paamul. Niewielka klimatyczna osada. Zobaczyliśmy tam pierwszą plażę, która swoim wyglądem przypominała te z widokówek. Biały, drobny jak mąka piasek, piękne palmy i ciepła woda. Czego można jeszcze więcej chcieć? Hmm... no może słońca. Bo choć pierwszego dnia było naprawdę ciepło to słońce nas nie rozpieszczało. Po chwili odpoczynku (ostatecznie przegonił nas deszcz), ruszyliśmy dalej.
Po drodze wstąpiliśmy jeszcze do marketu. Trzeba było zrobić zapasy i oczywiście kupić Tequile. W Tulum spaliśmy w Tuba Hostel. Spędziliśmy tam 5 nocy. Czysty, tani i oryginalny. Jedyną poważniejszą wadą, okazał się być uroczy, tropikalny ogród w którym hostel się znajdował. Wilgotność była na tyle duża, że można było zapomnieć o wysuszeniu czegokolwiek, a nawet suche ubrania robiły się lekko mokre.
Niestety już do wieczora padał ciepły, tropikalny deszcz. Blondynka uznała, że musimy zadbać o nasze przewody pokarmowe i je „przepłukać” tequilą. Później chciałem jeszcze iść na miasto szukać wrażeń, ale skutecznie mi to odradziła i poszliśmy spać. Zmiana czasu jednak zrobiła swoje.
Dzień 2
Wstaliśmy wcześnie rano. Zjedliśmy śniadanie i ruszyliśmy w poszukiwaniu pięknych plaż. Z hostelu do morza nie jest daleko więc nawet nie wynajmowaliśmy taxi. Do plaży udało się nam dostać przez jeden z prywatnych resortów. W miejscu gdzie weszliśmy było pięknie. Wspaniałe bungalowy nad samym morzem, palmy, skały, a do tego drobny jak mąka, bialutki piasek. Turkusowe morze. Jeden z tych widoków, który pozostanie w pamięci do końca życia. Po prostu bajka. Plażą szliśmy w kierunku ruin. Chcieliśmy zorientować się jak daleko jest do historycznego miasta Majów. W planie mieliśmy je odwiedzić następnego dnia.
Generalnie w Meksyku jest inaczej niż w kurortach np. egipskich. Tam można swobodnie poruszać się po prywatnych plażach i iść sobie brzegiem morza. Nikt nikogo nie przegania. Mało tego. Można nawet wejść na teren hotelu i zjeść obiad w restauracji nad samym brzegiem morza. My właśnie tak zrobiliśmy tego dnia. Kosztowało nas to 460 pesos. Nie był to masz najtańszy posiłek podczas wakacji, ale było warto zjeść w takiej scenerii. Po obiedzie, kąpiel w mega ciepłym morzu i opalanie.
Wieczorem poszliśmy do miasta. Oczywiście w międzyczasie musiał złapać nas deszcz. W tym klimacie jednak on nam w ogóle nie przeszkadzał. Wręcz przeciwnie. Stanowił przyje orzeźwienie w czasie upału. Spacerując między budkami z pamiątkami trochę się zawiedliśmy. Było drogo, a na dodatek sporo chińszczyzny. Pozostało nam mieć nadzieje, że gdzieś poza kurortami, ceny spadną a jakość wyrobów wzrośnie. Na szczęście wieczór nie okazał się być stracony. Znaleźliśmy fajną knajpkę, gdzie tanio i dobrze zjedliśmy oraz oczywiście napiliśmy się. Dwa piwa 35 pesos i Quasadilla dla dwóch osób 100 pesos. Do tego bardzo miła obsługa, a właściciel niezły kawalarz. Przy tej okazji warto wspomnieć, że w wielu knajpach na wybrzeżu można płacić w USD, ale się to raczej nie opłaca. Np. w kantorze za 1 USD dostajemy 16,9 pesos, a podczas zakupów 1 USD przeliczają za 14 pesos.
Dzień 3
Już przed 9 byliśmy w ruinach Tulum. Zależało nam żeby zebrać się relatywnie wcześnie, aby uniknąć tłumów. Bilety kupiliśmy po 64 pesos. Piękne starożytne miasto. Przed najazdem Hiszpanów było prężnym morskim ośrodkiem handlowym i ważnym centrum kulturalnym. Do dziś w bardzo dobrym stanie utrzymało się kilkanaście budowli m.in. El Castillo, pełniący niegdyś funkcję strażnicy i latarni morskiej. Wszystkie zabytki są imponujące. Wiele razy widziałem zdjęcia z tego miejsca i zawsze myślałem, że są po photoshopie, ale nie... na prawdę to tak wygląda i moje zdjęcia też są oryginalne :) Spacerując wśród bajecznej scenerii zdziwiły nas dobiegające co chwilę głosy Polaków. Na chwilę przyłączyliśmy się nawet do jednej grupy z polskim przewodnikiem, aby posłuchać ciekawych opowieści. Miasto na skałach tworzy na prawdę niesamowity klimat. Na terenie ruin co krok można można spotkać iguany. Wygrzewają się na kamieniach, jakby czekały na zdjęcia, które turyści robią im nieustannie (my też). Bezpośrednio z ruin można zejść na prywatną plażę. Warto więc zabrać ze sobą stroje kąpielowe, bo jest to wspaniałe miejsce i piękna sceneria na chwile wypoczynku wśród kilkusetletnich budowli.
Około 13.00 postanowiliśmy się zbierać. W planie na ten dzień były jeszcze inne atrakcje. Najpierw jednak pojechaliśmy do miasta coś zjeść. Wybraliśmy jedną z niewielkich restauracji w bocznej uliczce. Za dwie quesadille i lemoniady zapłaciliśmy łącznie 150 pesos, gdzie na głównej ulicy życzą sobie 180 pesos za jedno danie.
Po pysznym obiedzie postanowiliśmy pojechać na zachód wzdłuż wybrzeża w kierunku Punta Allen i rezerwatu Sian Ka'an. Gdy zaczął się teren parku narodowego to skończył się asfalt. Przez dobre kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy twardą drogą, gruntową. Dookoła palny i tropikalny las. Naszym głównym celem było znalezienie dzikich plaż. I kilka znaleźliśmy. Na jednej trwały nawet przygotowania do ślubu. Bajeczna sceneria. Krzesła i ołtarz przygotowywany był nad samym brzegiem krystalicznego morza, a przyjęcie w tropikalnym ogrodzie. Ludzie naprawdę mają wyobraźnie.
Jadąc dalej w głąb rezerwatu krajobraz robił się coraz bardziej dziki, aż w pewnym momencie natknęliśmy się na piękną lagunę, gdzie udało mi się, na własne oczy zobaczyć i sfotografować krokodyla. Byłem mega szczęśliwy. Szczerze mówiąc nawet o tym nie marzyłem. Myślę, że będąc w Tulum trzeba pojechać do rezerwatu biosfery Sian Ka'an. Można to zrobić, albo w taki sposób jak my, czyli pojechać tam samochodem, albo zakupić wycieczkę i popłynąć łodzią (druga opcja jest zdecydowanie droższa, bo kosztuje około 100 usd). Wracając chciałem zahaczyć jeszcze o jedną z piękną plażę, ale blondynka, chciała wracać, Zaczęło grzmieć. I faktycznie niedługo później przyszła burza. Resztę tego niezwykle udanego dnia spędziliśmy na bujaniu się w hamaku, popijaniu tequilli i planowaniu następnego dnia.
Dzień 4 – niedziela
A na niedzielę zaplanowaliśmy wypad na prowincję, gdzieś gdzie takich gringo jak my będzie mało, albo w ogóle ich nie będzie. Wstaliśmy jednak dopiero przed 9. Po śniadaniu ruszyliśmy drogą nr 307 w kierunku Chetumal. Po drodze mieliśmy w planie zahaczyć o miejscowość Muyil. Podobno z tej miejscowości również organizują wyprawy łodzią do rezerwatu Sian Ka'an. I owszem organizują. Co prawda mieliśmy mały problem, aby trafić do bazy wypadowej, ale pomógł nam bardzo miły pan. Nie mogliśmy się dogadać, więc wsiadł na rower i nas doprowadził do biura. Niestety okazało się, że cena wyprawy nie była w naszym zasięgu. Za wyjazd z atrakcjami jak już wspominałem 100 usd. Dla nas zdecydowanie za drogo. Cóż trochę szkoda, ale w sumie krokodyle widzieliśmy, fragment laguny też i to za darmo. Ruszyliśmy dalej. Po przejechaniu ponad 100 km piękną szeroką drogą dojechaliśmy do celu naszej wyprawy.
W Felipe Carrillo Puerto przywitał nas gwar. Byliśmy zaskoczeni, że w niedzielne przedpołudnie tyle może się dziać w bądź co bądź prowincjonalnym miasteczku. Wszystkie sklepy otwarte, miejskie targowisko tętni życiem, zewsząd słychać muzykę, a na ulicach pełno ludzi. Wspaniałe. Zaparkowaliśmy auto i poszliśmy na spacer. Trochę ludzie się nam przyglądali, bo chyba białasy zbyt często tam nie zaglądają.
Blondynka oczywiście w pierwszym sklepie z ciuchami musiała zrobić zakup. Jak to ona powiedziała … okazja! … żeby za 80 pesos kupić taką kieckę! Faktycznie, ceny na prowincji są sporo niższe niż na wybrzeżu i warto kupić tam coś oryginalnego.
Chodząc między uliczkami szukaliśmy kościoła. W końcu była niedziela. Niestety nigdzie, nie mogliśmy go znaleźć. Po dłuższej chwili chodzenia postanowiłem zapytać przypadkowo spotkaną dziewczynę, która przyglądała się nam od dłuższej chwili. Niestety, wystąpił mały problem komunikacyjny, ale na szczęście z pomocą przyszedł google translator i bez problemu trafiliśmy do celu. Kościół znajdował się przy dużym placu. Z zewnątrz raczej zaniedbany. Byliśmy tam niemal w samo południe więc spodziewaliśmy się tłumów. Jak się okazało, bardzo się zdziwiłem. Nie było dosłownie nikogo. Plac wyglądał jak opuszczone miejsce. Kościół pootwierany zewsząd i też pustki. Bardzo biedny. Trochę jak z południowoamerykańskiej telenoweli. Chociaż wewnątrz spotkała nas miła niespodzianka. Znajdował się tam niewielki obraz Św. Jana Pawła II.
Po wizycie w kościele odwiedziliśmy jeszcze kilka sklepów, kupiliśmy trochę świeżych owoców i w drogę powrotną.
Przy tej okazji warto wspomnieć, że nawet na prowincji czuliśmy się bezpiecznie. Dość sporo policji, a ludzie choć biedni to życzliwi i uśmiechnięci. Życie toczy się zupełnie innym rytmem.
Z powrotem w Tulum byliśmy po południu. Pora w sam raz na obiad. Wstąpiliśmy do knajpy przy głównej ulicy. Było tam dużo ludzi więc uznaliśmy, że będzie smacznie. Cóż... wybór okazał się byś średnio udany. Nie dość, że było niezbyt tanio to jeszcze jedzenie okazało się przeciętne. Blondynka dostała pierś z kurczaka – jak u babci :) a ja nachos z serem i kurczakiem. Do tego zamówiliśmy lemoniadę. Za wszystko zapłaciliśmy 300 pesos. Zdecydowanie lepiej wybierać lokale, gdzieś w bocznych uliczkach albo przejrzeć wcześniej np. tripavisora.
Po obiedzie pojechaliśmy na plażę Zyggi Beach. Piękna. Chyba jedna z piękniejszych w Tulum. Szczerze możemy polecić. My o niej przeczytaliśmy na jakimś forum i naprawdę warto. Wspaniała, szeroka, o białym piasku, wzdłuż rzędy palm. Co prawda, jest to plaża hotelowa, ale nie ma co się obawiać. To nie problem. Tu jest Meksyk i tu jest wspaniale. Bez problemu weszliśmy na teren hotelu (i to nie jeden raz). Jak już pisałem można tam swobodnie skorzystać z toalety, restauracji czy nawet leżaków. Obsługa nie robi z tego problemu, choć myślę, że wiedzieli, że jesteśmy spoza ośrodka. Jest inaczej. W większości nie są to zadufane resorty i na pewno nie skupiają na sobie całej uwagi turystów. Są raczej wspólnym wypełnieniem miejsca, które spokojnie można określić mianem raju na ziemi.
Morze tego dnia było wzburzone. Dość mocno wiało, ale dzięki temu nie był, aż tak bardzo odczuwalny upał. Niestety przez ten wiatr piasek miałem wszędzie, dosłownie wszędzie:).
Podczas odpoczynku zaczepiły nas dwie małe dziewczynki. Chodziły po plaży i sprzedawały własnoręcznie robione bransoletki i różańce. Jedna bransoletka nawet mi się spodobała i po wielkich targach udało mi się ją kupić, za 10 pesos.
Wieczorem pojechaliśmy do marketu popatrzeć co warto kupić a czego nie. Generalnie dużo światowych marek. Dużo europejskich produktów. Ceny są różne. Wiele rzeczy kupić można sporo taniej niż u nas, niektóre niestety są droższe jak np. piwo. Warto wspomnieć, że byłem mega zaskoczony poziomem higieny w sklepach i restauracjach. Obsługa zawsze i wszędzie ma na głowie siatki. Na stoiskach z mięsem lub pieczywem dodatkowo maseczki i rękawiczki.
Więcej informacji o wycieczkach do Meksyku przeczytasz na stronie internetowej https://taniewakacje.eu
Film w części II https://kag.fly4free.pl/blog/2269/blondynka-i-ja-w-meksyku-film-czesc-2/