+7
katewisienka 6 sierpnia 2016 21:37
Neapol jest naprawdę popieprzony. Tygiel kultur, języków, religii, zwyczajów i upodobań. Do tego korki, śmieci, kieszonkowcy. Na oko- totalny rozpierdzielnik. Jego esencją jest Piazza Garibaldi ze stacją metra, dworcem, zajezdnią autobusów i postojem taksówek. Tu krzyżują się drogi wszystkich podróżujących do i po Neapolu. Emigranci, turyści, biznesmeni, prostytutki. W centrum tego my i pięć dni, by pokochać miasto.



Bo Neapol- jak twierdzą znawcy tematu- albo się kocha, albo nienawidzi. Neapol nie uwodzi, nie kokietuje. Bez kompleksów pokazuje to, co inni próbują tuszować. Dzielnice o złej reputacji, mafia, śmieci. Albo w to wchodzisz, albo zjeżdżaj. Zostałam. Pokażę wam dlaczego.



Scena pierwsza: Zaraz za Placem Garibaldi zaczyna się dzielnica targowa. Od Porta Nolana wzdłuż ulic ciągnie się bazar. Chcieliśmy kupić jakieś sery, wino na wieczór, gdy zatrzymały nas śpiewne nawoływania muezina. Poszliśmy za śpiewem. Na placu między budynkami zastaliśmy tłum. Na rozłożonych na ziemi dywanach modliły się dziesiątki, może setki muzułmanów. Wielu ubranych w tradycyjne, długie koszule. Ich ilość poddawała w wątpliwość, czy to na pewno jeszcze Europa. Poczuliśmy się nieco zdezorientowani, bo znaleźliśmy się nagle w epicentrum jakiegoś życia religijnego. Mimochodem, w drodze po pomidory zostaliśmy intruzami. Może kiedy skończy się zapowiedziana budowa meczetu, takie obrazki znikną z ulic Neapolu... Póki co, jest jak w ruskim dowcipie: trochę śmieszno, trochę straszno. Ale uwielbiam ten neapolski, kulturowy kocioł.





Scena druga: Lądujemy na bazarze. Z aparatem przewieszonym przez ramię wciskam się między stoiska. Oczy świecą mi jak dziecku przed witryną ze słodyczami. Bo i czegóż tu nie ma?! Dobra wszelakie: ostrygi, omułki i przegrzebki, pomidorki, karczochy, papryczki. Bożesz ty mój! Żyć, nie umierać. „Niech pani schowa aparat...”- radzi sprzedawca z warzywniaka. Przewiesiłam aparat na szyję, idziemy dalej. Stoisko z serami. Znowu raj! Parmezany, mozzarelle, pecorino. Cuchnie bosko! „Niech żona schowa aparat”- łapie za rękę Tomka koleś od serów. Tym razem słucham. Hmm, może coś jest na rzeczy. Między stoiskami przeciskają się skutery, przed oczami migają reklamówki, skrzynki, ktoś szturcha, potrąca. Mnóstwo ludzi i mnóstwo okazji. Mam się na baczności, ale w głębi duszy cieszy mnie ta atmosfera. Zostać obrobioną przez kieszonkowca w Neapolu… byłoby klimatycznie. Bazar odwiedzamy codziennie, ale nic. Bo Neapol wymyka się stereotypom.





Scena trzecia: Dzielnica Hiszpańska nie cieszy się dobrą reputacją. Kiedyś zamieszkiwali ją hiszpańscy żołnierze, dziś mieszkają tu potomkowie uboższej warstwy społecznej Neapolu. Zajmują ciasne mieszkanka składające się przeważnie z pokoju z kuchnią. Nic dziwnego, że życie przenosi się na ulice. Kobiety wieszają pranie na sznurach rozciągniętych między kamienicami, dzieciaki śmigają na skuterach. Co rusz mija się ubogie kapliczki ozdobione sztucznym kwieciem. W dzień wszystko wygląda przykładnie, lecz ostrzegano nas przed zapuszczaniem się tutaj po zmroku. Zamierzaliśmy nawet skorzystać z tej wiedzy, ale któregoś wieczoru tropiąc kulinarne zapachy wylądowaliśmy w dzielnicy. Kilka przecznic dalej kwitło życie, a tu zrobiło się cicho, pusto. Skręciliśmy w ciemnawą uliczkę. Nastolatka w towarzystwie kilku kolesi bazgrała coś sprejem po chodniku. Trochę się spięłam, ścisnęłam mocniej plecak. Przecież to niebezpieczna dzielnica, tak? Gdy mijaliśmy młodą, podniosła się i usłyszałam… buona sera! Prawie upuściłam plecak. Wszystkiego się spodziewałam. „Oddawaj telefon” albo „zbieraj się stąd”. Ale „buona sera” w Quartiere Spagnoli? Nigdy w życiu! Neapol zaskakuje.





Scena czwarta: Jeśli miałabym odpowiedzieć na pytanie: "kim chcesz zostać w przyszłości?", bez wahania odpowiedziałabym: neapolitańską emerytką. Dlaczego? Bo Neapol to raj dla seniora! Słońce świeci niemal cały rok, espresso leje się strumieniami, a ceny są śmiesznie niskie. Kiedy po godzinach przemierzania miasta mieliśmy dość, chodziliśmy nad morze. Niedaleko portu znaleźliśmy swoje miejsce. Należało ono także do grupy emerytów. Spotykaliśmy się codziennie. Opaleni, pachnący oliwką, zadowoleni z życia. Kolor skóry wskazywał, że rytuał trwa co najmniej od marca. Kawałek dalej leżały panie. Szczupłe, eleganckie, z okularami we włosach. Na żartach i flircikach czas upływa leniwie. Ora per ora. Zerkałam w ich kierunku z zazdrością. Tyle słońca, tyle, czasu, tyle śmiechu! Czy ktoś nie chciałby tak żyć?!





Scena piąta: Po co przyjeżdża się do Neapolu? Dla pizzy! Królowej włoskiej kuchni w najlepszym na świecie wydaniu! Dla smakowania, przejadania się i zarzekania, że to już ostatni raz. Drożdżowe ciasto z pomidorowym sosem i ciągnącym się serem to tutejsza religia. Nie wierzycie? No to zobaczcie. Sobotni wieczór, słynna restauracja Da Michele. Zwyczajne wnętrze, do wyboru margharita i marinara, na ścianach fotki z „Jedz, módl się i kochaj” i ten zapach! Czuć go z daleka. Wszystkie stoliki zajęte, kilkudziesięciu zapaleńców czeka na zewnątrz. Zapytacie czy warto. Ale czy kolejki nie mówią same za siebie? Pizza jest genialna, a ludzie potrafią stać tu godzinę! Zresztą w mieście jest cała masa świetnych pizzerii. Prawda jest taka, że w Neapolu nie da się zamówić złej pizzy. Ceny są niskie, smak obłędny! Objadaliśmy się nią bez umiaru, zaliczając po drodze wszystko, co miało zapach oregano i spieczone brzegi. Chyba podczas żadnego wyjazdu do Włoch nie zjadłam jej tyle, co tutaj. Ale nie ma co się dziwić. Neapol ma smak margharity.





Tyle. Pięć powodów, dla których uwielbiam to miasto.

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

blizejidalej 4 września 2016 11:02 Odpowiedz
Neapol to zupełnie inny świat na mapie Włoch... spodziewasz się klimatycznego miasta a zastajesz surową rzeczywistość ;)