+1
prodrewno 17 września 2016 22:22
Szczęście, świetni ludzie i gotowane łabędzie czyli Norwegii łyk trzeci.

Zabrzmi patetycznie, ale zachwyceni niesamowitym pięknem norweskiej przyrody postanowiliśmy po raz trzeci odwiedzić ten kraj. Za cel główny obraliśmy (my czyli trzech facetów: Marek, Piotr i ja) sobie wejście na jeden z norweskich szlagierów – Język trolla czyli Trolltunga. Podobnie jak wcześniejsze moje relacje, również i ta jest formą pewnego rodzaju subiektywnego (obszernego) pamiętnika, a nie surową relacją z podróży. Pomimo tego zapraszam wszystkich Was do lektury, być może kogoś zainspiruje do odwiedzenia tego świetnego kraju.


Założenia tego wyjazdu były następujące:
1. budżet ograniczony do minimum – jedzenie zakupione w Polsce, noclegi pod namiotem (już nie plandeka także jest progres), jazda stopem ile tylko się da i oczywiście cały majdan upchnięty w bagaż podręczny
2. oderwanie od codzienności, niekorzystanie ze sklepów, telefonów, internetu itp. - jednym słowem odpoczynek

Dzień "0"

Zakup biletów - jak zwykle szybka, zdecydowana decyzja, inaczej nie da się zgrać terminów. Czas trwania podróży od czwartku popołudnia 8.09 do niedzieli wieczór 11.09. Dopiero po zabukowaniu biletów zdaliśmy sobie sprawę, że jest to praktycznie koniec sezonu z dużymi szansami na opady deszczu i niską temperaturę. Drugą zagwozdką pozostał fakt, jak zapakować całodzienne wyżywienie na 4 dni dla 3 facetów, ciuchy i namiot, jedynie w bagaż podręczny. Do ostatniej chwili wahaliśmy się czy nie dokupić chociaż jednego bagażu rejestrowanego, ale ostatecznie podjęliśmy decyzję o zaryzykowaniu przewiezienia tego co wyżej oraz poniższego ekwipunku w podręcznym, małym bagażu wizzair:
- namiot 3 osobowy - w całości czyli wraz ze stelażem oraz plastikowymi ponad 20 cm śledziami
- paliwo stałe w postaci "silikonowych" kostek
- krzesiwo i zapałki
- puszki z konserwami
- elementy z racji WP – gulasz wołowy w sosie wraz z podgrzewaczami chemicznymi (jak się później okazało wydzielającymi spore ilości wodoru)

Nie mamy pojęcia jak, ale powyższe elementy przeszły bezproblemowo obie kontrole na lotniskach (jedyna rzecz jaka została wychwycona i wyrzucona to jedna konkretna konserwa z tuńczykiem z którą wracaliśmy już do Polski – Pani z kontroli granicznej w Norwegii praktycznie "zapytała" nas czy może to wyrzucić (dodam jeszcze, że druga puszka z klasyczną mielonką turystyczną wróciła do kraju bez kłopotu))

Dzień 1 – czwartek 8 września

Jest godzina 12:00, ruszamy w kierunku lotniska w Gdańsku. Z nastawieniem, że namiot będziemy wiązali sznurkami do drzew udajemy się do odprawy. Pasek, aparat, dokumenty... wszystko sprawnie ląduje na tackach. Przechodzę przez bramkę – o dziwno nie mruga, a zawsze to robiła gdy miałem moje buty trekkingowe na sobie. Ja, Marek i Piotr (Sąsiad) bezproblemowo przechodzimy kontrolę. Pierwsze prawdziwe szczęście za nami. Z dobrymi nastrojami ruszamy do wyjścia numer 6 w starej części terminala. Nie mija 10 minut i podchodzi do nas inny plecakowicz, rozmowa wygląda mniej więcej tak:

Plecakowicz: Cześć, macie może jakiś transport z lotniska w Haugesund w kierunku x?
My: Nie, jeszcze nie mamy konkretnego planu jak się stamtąd wydostaniemy.
P: A to ok, dzięki. Wiecie co, to popytam ludzi również o transport dla was, być może coś się trafi.

Nie mija 8 minut, plecakowicz rozmawia z jakimś typem i wskazuje na nas palcem.
Po chwili podchodzi do nas.

P: Słuchajcie rozmawiałem z tamtym gościem, mają busa na parkingu lotniskowym, zabiorą was z lotniska do centrum miasta.
My: O, no to super, dzięki wielkie.

I tym oto sposobem, pojawia się szczęście numer dwa, pozostałych nie będę już liczył. Będzie ich jeszcze sporo.

Lot standardowy, bez opóźnień.
Czekamy przed terminalem HAU i po chwili dociera do nas nieznajomy i jego koledzy. Stoimy przed busem. Razem 10 chłopa, ciekawe jak wejdziemy do VW T4 z 9 miejscami?
Ee, jakoś się zmieścimy, tylko ty najmniejszy chowaj się jak policja będzie stała.
Ta krótka podwózka daje nam sporą dawkę wrażeń. Cała siódemka wraca właśnie do Norwegi po zasiłek (pracę przy budowie jednej z hali skończyli jakiś czas temu). Nie będę koloryzował i powiem wprost – wielu z nich jest od dobrych 6-9 lat w tym kraju, żaden nie mówi po Norwesku, żaden nie korzysta z tego co oferuje Norwegia poza pieniądzem, generalnie rozmawiamy o „budowlance, libacjach i pogodzie”. W pewnym momencie zatrzymujemy się, otwieramy boczne drzwi które wypadają na ziemie – brzmi abstrakcyjnie? Marek pomaga je zamocować w konstrukcji auta, chłopaki jadą dalej, my natomiast ruszamy na dworzec. Oczywiście zaznaczam, że nie oceniam kolegów z Polski, każdy sam decyduje o tym jak kieruje sowim życiem i moim zdaniem jeśli jest szczęśliwy i nie robi przy tym krzywdy innym, to jest ok. Te kilka zdań powyżej przedstawiają jedynie obraz tego krótkiego spotkania.
Jesteśmy umówieni ze starą znajomą Sąsiada, jeszcze z czasów studiów. Karolina pojawia się po kilkudziesięciu minutach. Zwiedzamy opustoszałe Haugesund – standardowy wygląd przeciętnego norweskiego miasteczka. Czynne są pojedyncze sklepy, kilka restauracji. Odwiedzamy pomnik Marylin Monroe, następnie punkt widokowy, górujący nad miasteczkiem. Właśnie tutaj, przemierzając kolejne zakręty otrzymujemy przestrzeń, przyrodę i słońce (kolejny fart), dla których tu przyjechaliśmy. Pod koniec dnia zostajemy zaproszeni przez naszych gospodarzy do siebie. Nie będę za dużo opowiadał, bo trudno to opisać, ale generalnie zostajemy potraktowani jak byśmy wrócili z pola po trzech dniach pracy przy orce. W domu czeka na nas makrela (oczywiście z lokalnego fiordu), uwędzona przez Tomka, ogórki kiszone oraz piwo własnej roboty - dosłowne eldorado. Po lekko depresyjnej podróży busem wpadamy w optymistyczny wir kolejnych wydarzeń. Wieczór mija na rozmowach przy lagerze i pale ale z Haugesund.
Jeszcze w samolocie postanowiliśmy, że ruszymy w kierunku Oddy pierwszej nocy. Korzystamy z uprzejmości Karoliny, która odwozi nas na dworzec i nie mija wiele czasu jak lądujemy w autobusie. Sik, kawa, sen – kolejność losowa, tak mija nam podróż.

Image


Image


Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Dzień 2 – piątek 9 września

Jest kilka minut po 1:00, wysiadamy w miejscowości Odda, jakieś 2 kilometry od dworca. Błądzimy kilkanaście minut szukając kawałka płaskiej ziemi na rozbicie namiotu. Ostatecznie znajdujemy coś w rodzaju parku z małym placem zabaw, grillem i sceną, zapewne w sezonie odbywają się tutaj imprezy dla mieszkańców. Wyspani, budzimy się koło godziny 8. Śniadanie, herbata i karton z napisem Tyssedal. Łapanie stopa przez trzech zarośniętych facetów z plecakami zapewne nigdzie nie jest proste, ale pełni optymizmu stajemy przy drodze kierującej się do naszego celu. Mija kilkadziesiąt minut, trochę zrezygnowani szukamy informacji na temat autobusu, niestety bezskutecznie. Marek po zapytaniu człowieka pracującego na stacji paliw słyszy nawet coś w stylu:
"It is nine o'clock, are you sure that you want to come today? you want to go to Trolltunga today seriously?"
Trochę nas to zaniepokoiło, ale ostatecznie traf chciał, że jakieś 30 sekund po powrocie Marka zatrzymuje się auto kierowane przez młodego Norwega, który w kilkanaście minut podwozi nas na miejsce. Chyba dalej szczęście się nas trzyma. Już w Tyssedal dowiadujemy się, że do początku szlaku jest jeszcze kawałeczek, ten kawałeczek to dwie godziny asfaltem pod górę. Ruszamy, ale morale delikatnie opada... i po chwili wraca gdy lądujemy na tylnej kanapie volvo dzięki uprzejmości dwóch Austriaków. Jest godzina 9:40 gdy wchodzimy na szlak.
O samej trasie można by pisać wiele. Mnie osobiście, najbardziej urzeka jej różnorodność. Najpierw strome podejście w lesie (które zniechęciło zapewne nie jednego piechura), potem gładkie skaliste przestrzenie porośnięte głównie mchem, trawą i innymi roślinami nie sięgającymi wyżej niż do kolan. Gdzieś w okolicy połowy dystansu do języka zaczynają się (i tu znów zabrzmię patetycznie) monumentalne, ciemno szare a czasami wręcz grafitowe ściany skalne. Nie mam pojęcia jak to działa na umysł, ale faktycznie obcując z taką przyrodą człowiek czuje respekt i potęgę gór. Niski poziom wody pozwala nam bez kłopotów przekraczać strumienie i rzeczki. Mijają kolejne godziny i w końcu o 14:40 jesteśmy przy jęzorze. Czy robi wrażenie? Przede wszystkim na żywo okazuje się zdecydowanie mniejszy niż na zdjęciach i cóż więcej... Celem i przyjemnością jest samo przebycie tej trasy, natomiast czekanie 30 czy 40 minut w kolejce żeby poskakać na języku dla zdjęć i wywiesić nogi poza krawędź to tylko dodatek. Moim zdaniem dużo mniej przyjemny, niż chociażby zatrzymanie się na kilka minut gdzieś po drodze, gdzie jesteśmy sami i gapienie się w przestrzeń, lub konkretniej - na lodowiec który widać gdzieś w oddali. Po krótkim resecie na szczycie, otwieramy zasłużone piwko i rozpoczynamy zejście. Ten etap dzisiejszego dnia wygrywa zdecydowanie z całą wcześniejszą częścią. I nie mam na myśli piwa. Na górze poznajemy Martynę, Olę i Zbyszka, po zamienieniu kilku zdań okazuje się, że w zasadzie tworzymy już praktycznie wycieczkę gdyż kolejne godziny maszerujemy wspólnie. W międzyczasie dołącza do nas Harald, sympatyczny gadatliwy Norweg, który szybko staje się kierownikiem całej ekspedycji. Jego tempo, pomimo 50-tki na karku jest znacznie szybsze niż któregokolwiek z nas. Gadamy o podróżach, Norwegi, planach i głupotach, tak jak byśmy znali się od wielu lat. Po kilkudziesięciu minutach lecą już niewybredne żarty i jestem prawie pewien, że nie było nawet bulwersu na twarzach naszych nowych znajomych. Nie wiem jak to możliwe że trafiliśmy na tak świetnych ludzi, ale widzę że szczęście sprzyja nam nadal. W sielankowej atmosferze toczymy się w dół. Harald sugeruje trasę alternatywną – zamiast schodzić (pod koniec pewnie po ciemku) kamienistą stromizną w dolnej części, decydujemy się na skorzystanie ze starej, zarośniętej części szlaku oraz nowo budowanej drogi prowadzącej z terenu gdzie są Hytty do parkingu na dole. O zgubieniu szlaku i wylądowaniu w błocie po kostki nie będę wspominał, powiem tylko, że z uśmiechem na twarzy przypomniały mi się w pewnym momencie obrazy z filmu Blair Witch Project.
Ostatecznie po 11 godzinach od wejścia na szlak lądujemy z powrotem na parkingu, jest już zupełnie ciemno. Nikt z naszych towarzyszy nie mógł pozostać na ognisku, które miliśmy zaplanowane – ich strata, nic nie smakuje tak dobrze jak kiełbasa śląska po trzech dniach w plecaku (notabene załapała się na nią parka z Czech, z którymi dzieliliśmy nasze nielegalne pole namiotowe). Nadszedł czas pożegnania i wymiany kontaktów. Fajnie było Was poznać i do zobaczenia. Nadeszła noc. Pozostało nam tylko zagłuszenie dźwięku pobliskiego transformatora odrobiną alkoholu i sen.


Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Image


Dzień 3 – sobota 10 września

8 rano. Odklejam powieki i wstaję z dużymi obawami co do dzisiejszej możliwości chodzenia. Pada zapowiadany deszcz, ale jednocześnie jest ciepło. Pomimo kiepskich warunków decydujemy się na poranną higienę. Niektórzy z nas myją się w zlewie, inni pod szlauchem przeznaczonym do mycia butów, a jeszcze inni podobno w toalecie. Nie jest ważny sposób, ale efekt końcowy. Na śniadanie paprykarz szczeciński z chlebem a'la pumpernikiel i herbata. Kto nie próbował ten nie wie ile traci, podczas tego typu śniadań są dwie możliwości: albo "smarowidło" tłumi swoimi walorami smak prasowanego ciemnego chleba, albo chleb tłumi smak "smarowidła". W bitwie paprykarz vs chleb, jest 1:0 dla paprykarza. (jako ciekawostkę podam , że w przypadku bitwy z mielonką turystyczną wygrywa chleb).
Ruszamy w dół, w kierunku głównej drogi. Siąpię deszcz. Szelest turystycznej folii przeciwdeszczowej zagłusza nasze rozmowy i dźwięki "natury" w około. Kilka aut w górę. Jedno w dół. Kciuk w górę i otrzymujemy prezent w postaci transportu, aż do Oddy. Malezyjczyk z Berlina, będący akurat w Norwegi zabiera trzech Polaków. Znów szczęście? Szczęście plus świetni ludzie.
Sobota bez konkretnego planu, no może poza chęcią wyruszenia do podnóża lodowca, z czego rezygnujemy po świadomej ocenie stanu naszego zmęczenia (chyba nie pisałem, ale ostatecznie wyszło ponad 28km marszu i łącznie 1600 m przewyższeń – wg GPSa Haralda). Szwendamy się więc bez celu po mieście, ogarniamy nie logiczny rozkład jazdy autobusów i postanawiamy próbować szczęścia ze stopem. Szybko okazuje się jednak, że konkurencja nie śpi i przy trasie w centrum stoją jeszcze dwie pary z kartonikami z napisem Haugesund. W takim przypadku możliwość jest tylko jedna, karton wielkości dwóch pozostałych razem wziętych i miejsce na przedzie. Po godzinie bez efektu rezygnujemy. Powracamy późno popołudniowym autobusem do Haugesund.
Deszcz już dawno przestał padać, dobra pogoda podąża za nami prawie podczas całego pobytu.
W mieście, a w zasadzie za miastem znów gościmy u Karoliny i Tomka. Czytelniku, podróżniku teraz możesz zazdrościć: Na miejscu czeka na nas gorąca domowa pizza z oliwkami, kiełbasą i innymi bakaliami oraz zimne piwo. Ręce nam opadają. Trudno będzie wrócić do codzienności po powrocie do Polski, po takim przyjęciu przez naszych gospodarzy.


Image

Image

Image

Image

Image

Image




Dzień 4 – niedziela 11 września

Śniadanie w postaci jajecznicy z kurkami, herbata, następnie świeżo mielona kawa i domowe ciasto drożdżowe z jagodami – nie ma to jak surwiwalowy wyjazd do lasu.
O łowieniu ryb z fiordu marzyliśmy od jakiegoś czasu. Tomek przygotowuje sprzęt, przynęty, 4 wędki i ruszamy na pomost. Świeci słońce, pomimo wczesnej godziny jest ciepło. Zakładamy kapoki i wsiadamy do łódki. Optymalnym miejscem do połowu jest moment gdy fiord przechodzi do otwartego morza. Dno w takich miejscach ukształtowane jest z reguły w taki sposób, że występują duże różnice w głębokości i znacznie chętniej żerują tam ryby. Pokonujemy kolejne fale i po którejś z kolei zaczyna robić się "ciepło" – niewielka łódka nie zapewni nam bezpieczeństwa, fala jest zbyt wysoka. Tomek kieruje nas na łowisko alternatywne, wewnątrz fiordu. Tutaj powinno paść kilka zdań o tym jak wyciągamy 23 kilo ryby w 25 minut, ale w tym aspekcie niestety nie mieliśmy szczęścia. Jedno, czy dwa brania przez ponad godzinę rzucania – i bardzo dobrze! Będzie powód żeby wrócić kiedyś do Norwegi i spróbować ponownie, gdyż fakty są takie, że w sytuacji gdy trafia się np. na ławicę makreli, wędkarz ma dość łowienia po 15 czy 20 minutach. Każdy rzut jest równoznaczny z wyciągnięciem 4 czy 5 ryb na raz. Mija jakiś czas. Wracamy do przystani. Mamy jeszcze trochę czasu do odlotu, a w pobliżu znajduje się przyjemna trasa do przejścia, postanawiamy na koniec raz jeszcze skorzystać z tego co oferuje Norwegia – przyrody. Trasa łatwa, ładna i przyjemna. To co przykuwa uwagę, to spore ilości okolicznych mieszkańców na szlaku, pomimo tego, że jesteśmy na samym końcu dość małej miejscowości oddalonej od miasta o jakieś 20 minut jazdy samochodem. Mam wrażenie, że rdzenni mieszkańcy doceniają każdy dzień sprzyjającej pogody, znacznie bardziej niż my w Polsce, którzy mamy tych dni dużo, dużo więcej.
Nasza wyprawa na Trolltunga, powoli dobiega końca. Żegnamy się z Tomkiem i Kasią i wracamy do Polski.

Image

Image

Image

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (4)

radzio666 18 września 2016 01:05 Odpowiedz
prodrewno napisał:- rozkłady jazdy w Norwegi są tragicznie nielogiczne, często nawet kierowcy autobusów ich nie rozumieją- informacja turystyczna jest nieczynna w weekendy- autobusy na trasie Odda – Haugesund (numer 801) jadą jedynie trzy razy dziennie, z czego pierwszy jakoś po 4 rano, drugi o 15:50, a trzeci praktycznie w nocy (niestety nie pamiętam godziny)- będąc w Odda bardzo polecam ruszenie się na jeden z pobliskich wodospadów oraz lodowiec – nam niestety się to nie udało, ale gdybyśmy się wcześniej przygotowali to praktycznie zerowym kosztem byłoby to do osiągnięcia- biały chleb można kupić na miejscu w cenie ok. 10 koronfotki sie nie ladujo, a poza tym:rozklady jazdy w Norwegii sa logiczne, trzeba tylko umiec je czytac :D niedziela to dzien swiety w Norwegii - sie nie pracuje wtedy :lol: bialy chleb za 10NOK to faktycznie rarytas, tu sie zgadzam :mrgreen:
prodrewno 18 września 2016 10:23 Odpowiedz
Zdjęcia już powinny działać. :)
carollayna 20 września 2016 11:07 Odpowiedz
Quote:(chyba nie pisałem, ale ostatecznie wyszło ponad 28km marszu i łącznie 1600 m przewyższeń – wg GPSa Haralda)Skąd ja to znam :) 11 "norweskich" kilometrów w jedną stronę :)
prodrewno 21 września 2016 22:42 Odpowiedz
Carollayna napisał:Quote:(chyba nie pisałem, ale ostatecznie wyszło ponad 28km marszu i łącznie 1600 m przewyższeń – wg GPSa Haralda)Skąd ja to znam :) 11 "norweskich" kilometrów w jedną stronę :)Hehe,w naszym przypadku ze 4 dodatkowe wyszły przez lub dzięki powrotowi nowo budowaną drogą, która wije się strasznie.Z drugiej strony polecam tą trasę w sytuacji gdyby było mokro (skały = masakrycznie ślisko) lub gdy nie jesteście pewni czy nie zrobi się ciemno.Jest dalej ale bezpieczniej.Poza tym można pooglądać jak wyglądają świeżo wysadzone skały.