Swoją przygodę z blogowaniem zacząłem jakieś 1,5 roku temu, od wpisów z filipińskiej wyspy Boracay. Byliśmy wtedy świeżo po urlopie, a ja miałem ambitny plan, żeby pokazać tamtejsze plaże. Raz, bo plaże ogólnie mnie jarają, a dwa, bo kiedy planowaliśmy podróż i podpytywaliśmy googla co, gdzie i jak, wyskakiwały tylko bardzo ogólne odpowiedzi. Postanowiłem research wziąć na siebie, chociaż miałem świadomość, że temat jest mocno niszowy. Z drugiej strony wcale nie trzeba planować podróży do miejsca X, żeby pooglądać foteczki, a jeśli jakimś cudem znalazłaby się osoba lecąca w tamte rejony, przyszłaby już na gotowe — opcja win win. Niestety po publikacji pierwszej części, kolega powiedział, że wpis chujnia i generalnie powinienem dać sobie siana, bo wszyscy mają to w dupie — “Azję Express hejtuj, tego chcą ludzie”, powiedział. Młody byłem i zamiast wypłacić mu z liścia, wziąłem sobie tę krytykę do serca, przez co część III nigdy nie powstała. Tymczasem w zeszłym tygodniu nagły zwrot akcji, bo najpierw ktoś znalazł pierwszy wpis o Boracay i zostawił komentarz z pytaniem, co z częścią III?, a chwilę później jechałem sobie windą w korpo, obok babeczka gadała przez telefon i nagle taki tekst: “To ostatecznie jedziecie na Boracay?”. Wnioski są takie, że temat jest gorący, więc wróciłem, żeby zamknąć cykl.
Dla formalności przypominam, że część I i II znajdziecie na www.pigout.pl.
Puka Beach: Puka Beach położona jest po zachodniej stronie wysypy. Od centrum życia turystycznego dzieli ją jakieś 20 minut jazdy, ale logistyka nie stanowi większego problemu. Kierowca trycykla podrzuci Cię do niej z dowolnego miejsca na Boracy, w cenie 100–200 peso, czyli 10–20 polskich złotych. Trajkarze koczują pod nią przez cały dzień, więc powrotna podwózka też na lajcie. Plaża jest super, bo jest szeroka niczym nasze nadbałtyckie i pokrywa ją biały, czysty i głęboki piasek. Musicie wiedzieć, że jest to coś wyjątkowego, bo większość ajaztyckich plaż, mimo iż wygląda epicko, jest dość wąska, z cienką warstwą piachu, co poniekąd mnie rozczarowuje. Podłubiesz trochę stopą i już czujesz warstwę twardej gleby. Tutaj wszystko się zgadza. Puka z jednej strony otoczona jest palmami, z drugiej błękitną wodą. Czy potrzeba coś więcej? Nie, ale drewniane bary serwujące driny w kokosie dodają extra punkty. Knajpki są zbite z kilku desek, a właściciele zrywają kokosy prosto z palm, więc raczej nie można mówić o mega komercji. Plaża jest na tyle długa, że każdy bez problemu znajdzie spory kawałek dla siebie. Spokojnie da się na niej przetrwać bez parawanu. Poza leżeniem, drinkowaniem i pływaniem, na Puce można zabijać czas, zbierając muszle, których jest tu od cholery, chociaż znajomi twierdzą, że teraz to pikuś, kiedyś to dopiero był wysyp. Wyjaśniałoby to pełną nazwę plaży — Puka Shell Beach. Ja z kolei po raz pierwszy zobaczyłem na niej gwiazdę wodną w naturalnych warunkach, a później jeszcze raz w wiaderku. Z racji położenia, Puka jest najlepszym miejscem na wyspie do oglądania zachodów słońca — brace yourself romantycy. Do pełni szczęścia zabrakło większej fali, ale ponoć nie można mieć wszystkiego. Według mnie druga najfajniejsza plaża na Boracay.
Ilig-Iligan Beach Ilig-Iligan to nie tylko najlepsza plaża na Boracay, ale też najładniejsza, na jakiej byłem w ogóle. Wygląda jak z pocztówki — złoty piaseczek, pochylone palmy, tu i ówdzie wystające skały, tropikalna roślinność, lazurowa woda i całkiem spora fala. Im jestem starszy, tym bardziej rozczulają mnie takie widoki. Sprawa jest na tyle poważna, że jakiś czas temu miałem zarezerwowany lot do Londynu, ale kiedy przyszedł czas bookowania hotelu, stwierdziłem, że pierniczę zatłoczone miasta, lecę na plażę. Wiadomo, najchętniej kopsnąłbym tu i tu, ale ani urlop, ani budżet nie są z gumy, a skoro mam wybierać to natura > budynki. Wróćmy jednak na Ilig-Iligal. Poza urywającym dupcie widokiem i zmiękczającym kolana kolorem wody, na plaży można natknąć się na porzucone stare łódki, co dodatkowo potęguje klimat. Jednak największą zaletą jest brak plebsu. W ciągu dnia przewija się przez nią ledwo kilkanaście osób, a więkoszość i tak wpada cyknąć tylko fotki i zaraz ucieka. Nie ma tu knajp, ani bananów podczepionych do motorówek, więc turyści jej nie szturmują (i bardzo dobrze), a skoro nie ma turystów to i kierowcy trycykli nie czekają pod wejściem, co też nie jest bez znaczenia. Dostać się na Ilig-Iligan nie jest trudno, wystarczy złapać kurs z miasta, ale sprawa się komplikuje, kiedy przychodzi czas powrotu. Opcji nie ma zbyt wiele — trzeba albo wcześniej dogadać się z jakimś kierowcą, żeby przyjechał na wyznaczoną godzinę, albo drałować godzinę z buta do Puka Beach i tam coś złapać. Ewentualnie można postawić na niezależność, podnajmując na własną rękę jakiś jednoślad. Jak ma się fart, pojawia się jeszcze czwarty wariant. Otóż czasmi przy wejściu do plaży stoją lokalesi, którzy za kilka groszy są skłonni podwieźć motorkiem do Puki, ale na tym ich usługi wcale się nie kończą. Oferują również catering obiadowy, a ich menu ogranicza tylko wasza wyobraźnia. Mówicie co chcecie, dowolna rzecz dostępna na wyspie, po czym koleś jedzie na targ kupić produkty, następnie zawozi je żonie, a ta z kolei zamienia je w ciepły posiłek i dostarcza pod nos na plażę. My poprosiliśmy o skrzydełka barbecue. Koszt 15 zł produkt +15 zł robocizna, doznania smakowe bezcenne. Raz, że kobita naprawdę pierwszorzędnie je przygotowała, dwa, jedzenie w takich okoliczność przyrody to dodatkowe +100 dla zmysłów. Chyba pokuszę się kiedyś o osobny wpis o jedzeniu na Filipinach, bo to też ciekawy temat, tymczasem kończę.
Dla formalności przypominam, że część I i II znajdziecie na www.pigout.pl.
Puka Beach:
Puka Beach położona jest po zachodniej stronie wysypy. Od centrum życia turystycznego dzieli ją jakieś 20 minut jazdy, ale logistyka nie stanowi większego problemu. Kierowca trycykla podrzuci Cię do niej z dowolnego miejsca na Boracy, w cenie 100–200 peso, czyli 10–20 polskich złotych. Trajkarze koczują pod nią przez cały dzień, więc powrotna podwózka też na lajcie. Plaża jest super, bo jest szeroka niczym nasze nadbałtyckie i pokrywa ją biały, czysty i głęboki piasek. Musicie wiedzieć, że jest to coś wyjątkowego, bo większość ajaztyckich plaż, mimo iż wygląda epicko, jest dość wąska, z cienką warstwą piachu, co poniekąd mnie rozczarowuje. Podłubiesz trochę stopą i już czujesz warstwę twardej gleby. Tutaj wszystko się zgadza. Puka z jednej strony otoczona jest palmami, z drugiej błękitną wodą. Czy potrzeba coś więcej? Nie, ale drewniane bary serwujące driny w kokosie dodają extra punkty.
Knajpki są zbite z kilku desek, a właściciele zrywają kokosy prosto z palm, więc raczej nie można mówić o mega komercji. Plaża jest na tyle długa, że każdy bez problemu znajdzie spory kawałek dla siebie. Spokojnie da się na niej przetrwać bez parawanu. Poza leżeniem, drinkowaniem i pływaniem, na Puce można zabijać czas, zbierając muszle, których jest tu od cholery, chociaż znajomi twierdzą, że teraz to pikuś, kiedyś to dopiero był wysyp. Wyjaśniałoby to pełną nazwę plaży — Puka Shell Beach. Ja z kolei po raz pierwszy zobaczyłem na niej gwiazdę wodną w naturalnych warunkach, a później jeszcze raz w wiaderku. Z racji położenia, Puka jest najlepszym miejscem na wyspie do oglądania zachodów słońca — brace yourself romantycy. Do pełni szczęścia zabrakło większej fali, ale ponoć nie można mieć wszystkiego. Według mnie druga najfajniejsza plaża na Boracay.
Ilig-Iligan Beach
Ilig-Iligan to nie tylko najlepsza plaża na Boracay, ale też najładniejsza, na jakiej byłem w ogóle. Wygląda jak z pocztówki — złoty piaseczek, pochylone palmy, tu i ówdzie wystające skały, tropikalna roślinność, lazurowa woda i całkiem spora fala. Im jestem starszy, tym bardziej rozczulają mnie takie widoki.
Sprawa jest na tyle poważna, że jakiś czas temu miałem zarezerwowany lot do Londynu, ale kiedy przyszedł czas bookowania hotelu, stwierdziłem, że pierniczę zatłoczone miasta, lecę na plażę. Wiadomo, najchętniej kopsnąłbym tu i tu, ale ani urlop, ani budżet nie są z gumy, a skoro mam wybierać to natura > budynki. Wróćmy jednak na Ilig-Iligal.
Poza urywającym dupcie widokiem i zmiękczającym kolana kolorem wody, na plaży można natknąć się na porzucone stare łódki, co dodatkowo potęguje klimat. Jednak największą zaletą jest brak plebsu. W ciągu dnia przewija się przez nią ledwo kilkanaście osób, a więkoszość i tak wpada cyknąć tylko fotki i zaraz ucieka. Nie ma tu knajp, ani bananów podczepionych do motorówek, więc turyści jej nie szturmują (i bardzo dobrze), a skoro nie ma turystów to i kierowcy trycykli nie czekają pod wejściem, co też nie jest bez znaczenia. Dostać się na Ilig-Iligan nie jest trudno, wystarczy złapać kurs z miasta, ale sprawa się komplikuje, kiedy przychodzi czas powrotu. Opcji nie ma zbyt wiele — trzeba albo wcześniej dogadać się z jakimś kierowcą, żeby przyjechał na wyznaczoną godzinę, albo drałować godzinę z buta do Puka Beach i tam coś złapać. Ewentualnie można postawić na niezależność, podnajmując na własną rękę jakiś jednoślad. Jak ma się fart, pojawia się jeszcze czwarty wariant. Otóż czasmi przy wejściu do plaży stoją lokalesi, którzy za kilka groszy są skłonni podwieźć motorkiem do Puki, ale na tym ich usługi wcale się nie kończą. Oferują również catering obiadowy, a ich menu ogranicza tylko wasza wyobraźnia. Mówicie co chcecie, dowolna rzecz dostępna na wyspie, po czym koleś jedzie na targ kupić produkty, następnie zawozi je żonie, a ta z kolei zamienia je w ciepły posiłek i dostarcza pod nos na plażę. My poprosiliśmy o skrzydełka barbecue. Koszt 15 zł produkt +15 zł robocizna, doznania smakowe bezcenne. Raz, że kobita naprawdę pierwszorzędnie je przygotowała, dwa, jedzenie w takich okoliczność przyrody to dodatkowe +100 dla zmysłów. Chyba pokuszę się kiedyś o osobny wpis o jedzeniu na Filipinach, bo to też ciekawy temat, tymczasem kończę.