+2
tropikey 24 października 2016 17:21
Mężczyźni po 40-tce mają nieodpartą potrzebę nabycia bądź zrobienia czegoś, o czym marzyli od dziecka albo czegoś, co podreperuje ich nadszarpnięte przez wiek ego. Jak tego nie zrobią, popadają w depresję albo w alkoholizm, lekomanię lub inne uzależnienia. Jako osobnik należący do tej właśnie kategorii wiekowej muszę uczynić coś, by uniknąć grożącego mi fatum. Biorąc pod uwagę co po niektóre relacje, takich jak ja zdaje się być na tym forum więcej :-D .
Co począć? Kupić sobie kabriolet, motocykl albo chociaż sygnet? A może walnąć sobie na rachitycznej łydce jakiś gustowny tatuaż? Nic z tych rzeczy... Jak na użytkownika F4F przystało, postanowiłem zalatać się do upadłego. 13 lotów w 17 dni... Czyż nie tego rodzaju samoudręczenie lubimy tu najbardziej? Przynajmniej niektórzy?

No dobra, z tym samoudręczeniem może nieco przejaskrawiam. W końcu, większość lotów będzie w klasie biznes :-D

Tu opisałem z grubsza proces tworzenia tej trasy:
https://www.fly4free.pl/forum/na-lezaco-przez-swiat-podsumowanie-zakupow-w-mm-i-ow,1556,94090.

Zanim opuszczę domowe pielesze, wypada dodać jeszcze podziękowanie dla kolegi przemos74, którego relacja (https://www.fly4free.pl/forum/viewtopic.php?p=729674#p729674), mimo że opisywała podróż przebiegającą nieco inną trasą, może być uznana za bezpośredni katalizator reakcji łańcuchowej w moim mózgu zakończonej istną lotniczą erupcją.

Będę starał się pisać w miarę na bieżąco. Początek już jutro... Mam tylko nadzieję, że w GDN nie będzie takiej mgły jak dziś, bo się wszystko sypnie.

Oto szlak mej podróżniczej mordęgi:Doprawdy, nie wiem, jak to robią Ci, którzy piszą faktycznie "na żywo". Przed wyjazdem miałem nadzieję, że i w moim wypadku tak będzie, ale można o tym zapomnieć, przynajmniej na razie. Wszystko odbywa się w takim tempie, że nie mam chwili, by (w czasie dostępu do wifi) sklecić cokolwiek. Teraz jestem w swoim pokoju w Tokio, jest 21.00 z minutami, mam zarówno nieco czasu (choć oczy się już kleją) jak i wifi, więc po kolei...

Dzień 1.

GDN-WAW
PLL LOT, kl. Y, Bombardier Q400, miejsce 1B

Rano za oknem mgła taka, że oczami wyobraźni widzę już, jak moja misterna układanka wali się z łoskotem. Bliżej południa przeciera się. Zamawiam Ubera. To moje drugie podejście. Za pierwszym razem, bodajże w ubiegłym roku, planowałem skorzystać z niego w drodze do sąsiedniego Gdańska na występ Zbigniewa Wodeckiego z Mitch&Mitch, ale kierowca spóźniał się tak bardzo, że musiałem zrezygnować i pojechałem własnym autem (no i nici z piwka przy łagodnym "Opowiadaj").
Tym razem kierowca (Pan Jerzy w grafitowej Ibizie - polecam) jest punktualny. Po 20 minutach jesteśmy na lotnisku. Po mgle nie ma już śladu. Oddaję bagaż, zastanawiając się, jak moja świeżo nabyta (za odszkodowanie z CX :D ) walizka będzie wyglądać po podróży. Po okazaniu Priority Pass udaje mi się przejść przez wydzieloną kontrolę bezpieczeństwa ("udaje się", bo to u nas wcale nie zawsze działa), dzięki czemu omijam długi ogonek do kontroli "ogolnopasażerskiej" i walę prosto do saloniku. Kto był, ten wie, że jest tu w sumie całkiem przyjemnie. Dużo miejsca, przestronnie, jasno. Do tego duży wybór kawowo-alkoholowo-napojowy, owoce, jogurty, kanapki, słodycze. Jest pora obiadowa, wiec biorę 2 solidne buły i ciemne piwo z Brovarni.
Siadam przy stoliku i okazuje się, że nabyty niedawno Panasonic LX100 nijak nie chce się skomunikować z telefonem i tabletem, więc wygląda na to, że przynajmniej tymczasowo zdjęcia będą wyłącznie z telefonu...

Samolot do WAW rusza punktualnie. Jedyna zmiana jest taka, że zamiast Fokkera z Carpatair leci śmigłowy Bombardier. Zarezerwowane miejsce w 1. rzędzie jednak pozostaje, wiec jest gdzie wyciągnąć nogi (trzeba tylko siedzieć w 1B od korytarza, bo tam nie sięga przegroda).
Po przylocie do WAW widzę w autobusie lotniskowym coś, co zburzyło moje wyobrażenie na temat kierowców autobusów lotniskowych. Nie, żebym miał o nich negatywne zdanie, ale jeśli przyjrzycie się zdjęciu poniżej, może będzie również zaskoczeni...
Po wejściu do terminala wpadam jeszcze na moment do Poloneza i stwierdzam, że faktycznie, jest tu sympatycznie, choć tłoczno. Najwyraźniej kumulacja lotów. Wypijam lampkę pysznego i aromatycznego, nowozelandzkiego Sauvignon Blank zagryzając zielonym serem z oregano i lecę dalej, bo za chwilę ma być boarding lotu do DUS.

WAW-DUS
No właśnie, ma być, ale nie ma. "W imieniu PLL LOT i Star Alliance pragniemy Państwa z przykrością poinformować, że lot LO 407 do Dusseldorfu, z przyczyn technicznych odleci z 10-minutowym opóźnieniem. Za utrudnienia przepraszamy". Z 10 minut zrobiło się pół godziny i w czasie lotu, wiedząc, że mamy wylądować, gdy mogą już zamykać boarding do NRT, zagadałem z szefową pokładu, że może dałoby radę jakoś tam w DUS dać znać, że jest tu biedny pasażer, który może się spóźnić. Zagadali i dostali cynk, że ktoś będzie na mnie czekał. Z mojej rozmowy z szefową wynikało jednak, że mogą być problemy, bo ostatnio samolot z WAW parkuje często na płycie (więc dochodzi jeszcze czas na dojazd busem do terminala), a poza tym, "od czasu, jak w DUS nie ma przedstawiciela LOT, jesteśmy traktowani po macoszemu". No to będzie jazda - myślę sobie. Rozważając różne możliwe (każdy czarniejszy od poprzedniego) scenariusze, na polepszenie humoru wlewam w organizm białe wino z RPA. Niestety, już nie takie dobre, jak nowozelandzkie w Polonezie i delektuję się posiłkiem zaserwowanym przez LOT. Naprawdę niczego sobie i w ilości dokładnie takiej, jaka jest mi teraz potrzebna. Delikatny śledzik z jabłuszkiem, pieczona wieprzowina z cukinią, do tego cieplutka bułeczka. Stewardesa co rusz proponuje jeszcze a to gazetkę, a to orzeszki, albo wódeczkę do śledzika. Nie korzystam i nerwowo spoglądam na zegarek. Finał jest następujący - nie dość że opóźnienie jest o 10 minut krótsze, niż przewidywane, to parkujemy przy rękawie, na dodatek dwa gate'y od dreamlinera, do którego mam zaraz wsiąść :-) Nerwy były zatem niepotrzebne. Co więcej, przy rękawie czeka na mnie Pani z ANA i prowadzi bezpośrednio do bramki 11, w której powoli kończy się boarding. Mój lot do Tokio jest zatem uratowany!

Przepraszam, ale powoli odlatuję w ramiona Morfeusza, więc ciąg dalszy nastąpi później...

Wrzucam kilka fotek z telefonu (jako się rzekło powyżej). Mam przy okazji pytanie - jak to zrobić, żeby ukazały się w tekście w takim miejscu, w jakim tego chcę (czyli związanym z danym zdjęciem)? Tu na dodatek "Brovarnia" jest ostatnia, a powinna być pierwsza :-(@‌scotsman‌:
uff, już się bałem, że:
1) nikt się za bardzo nie wczytywał w to, co napisałem i moja sugestia o czymś zaskakującym kryjącym się na zdjęciu została przez wszystkich przeoczona, albo
2) zdjęcie jest tak niewyraźne, że ów szczegół jest niedostrzegalny, albo
3) fakt, że kierowcy na lotnisku WAW czytują „Les Echos” i inną prasę francuskojęzyczną jest czymś powszechnie wiadomym i tak normalnym, że jedynym, co w całej tej sprawie może dziwić, to moje zdziwienie :-D

Dzień 2.

DUS-NRT
NH 210, B787, klasa C, miejsce 3K

Udało się, mimo kłód rzucanych mi pod nogi, po raz pierwszy w życiu wstępuję w czeluści Dreamlinera, którym pierwszy raz w życiu polecę do Japonii i na którego pokładzie po raz pierwszy w życiu skorzystam z usług All Nippon Airways. Zapominam o wcześniejszych nerwach i macham ręką na to, że nie miałem sposobności wejść choćby na kwadrans do saloniku w DUS. Odbiję sobie (taką mam w każdym razie nadzieję) w czasie lotu.
Pierwsze zaskoczenie (później będzie jeszcze jedno, chyba nawet większe) – w DUS wszyscy wchodzą jednym wejściem, a na dodatek pasażerowie z ekonomicznej, aby dojść do swojej części muszą przemaszerować przez jeden z 2 sektorów klasy biznes. Ja kierują się w przeciwną stronę. Zaraz po przekroczeniu progu skręcam w lewo, do pierwszego sektora klasy biznes, gdzie czeka na mnie miejsce 3K.
Ponieważ byłem w tej części ostatnim pasażerem, a robienie zdjęć wśród kręcących się po kabinie pasażerów i stewardes zdało mi się nie na miejscu, nie wrzucam żadnych fotek "fotelowo-kabinowych". W sieci jest ich jednak tyle, że na pewno znajdziecie lepsze, niż te, które wyszłyby mi w takich okolicznościach (choćby tu: http://jetstayeat.com/?p=311, gdzie zdjęcia przedstawiają fotel w identycznym ułożeniu, jak mój).
Byłem bardzo ciekaw, jak wnętrze B787 NH będzie się prezentować w rzeczywistości, bo zdjęcia dawały wrażenie pewnej surowości, a biało-niebieska kolorystyka sprawiała, że wyglądało to na obrazkach, niczym meble z młodzieżowego zestawu mebli, jaki miałem w latach 80-tych (a to wcale nie jest komplement). Na żywo wrażenie jest dużo lepsze, choć można podejrzewać, że projektant tego "interioru" był wielkim fanem Gwiezdnych Wojen i R2D2.

Co jak co, ale okna w B787 są rewelacyjne, choć osoby z agorafobią mogą mieć na ten temat odmienne zdanie. Czytałem głosy krytyczne na temat niekompletnego zaciemniania się szyb, ale w moim wypadku, nawet w pełnym słońcu działało to wystarczająco dobrze:


WP_20161026_03_59_58_Pro.jpg



Widoki mogą uprzyjemniać również chwile w WC, ale w niektórych pozycjach trzeba się przy tym nieco nagimnastykować:


WP_20161025_20_29_44_Pro (2).jpg



Komu mało tych atrakcji, zawsze może skorzystać z wodotrysków:


WP_20161025_20_32_32_Pro.jpg



Skoro już mowa o toalecie, wspomnę, że oprócz dość bogatego zestawu czekającego na każdym fotelu, na półeczce w toalecie znajduje się dodatkowa, uzupełniana w razie potrzeb "bateria" udogodnień:


WP_20161025_20_31_52_Pro (2).jpg



Żeby nie wyszło, że mam jakiegoś fioła na punkcie spraw sanitarnych i kosmetycznych, zmieniam temat. Przejdźmy do gastronomii. Jak to dobrze, że ograniczyłem spożycie w Locie. Wybrałem zestaw japoński i otrzymałem feerię smaków w kilku odsłonach. Przyznam, że nie pamiętam nawet, co zawierały w sobie pokazane poniżej smakołyki, ale generalnie opierało się to na stworzeniach morskich, warzywach i grzybach:


WP_20161025_21_02_56_Pro (2).jpg




WP_20161025_21_14_51_Pro (2).jpg




WP_20161025_21_15_43_Pro (2).jpg




WP_20161025_21_36_33_Pro.jpg




WP_20161025_22_02_59_Pro.jpg



Wszystko było doprawdy doskonałe i pięknie (jak na warunki lotnicze) podane. Jedyne rozczarowanie dotyczyło wina. Z białych (a na takie miałem ochotę) było tylko francuskie i greckie. Jestem krnąbrny i gdy oprócz francuskiego jest jeszcze jakieś inne, biorę właśnie to inne. Niestety, to był błąd. Jak to często bywa, jego opis w menu brzmiał niemal jak hagiografia świętego, a w smaku było po prostu przeciętne.

Przy posiłku towarzyszyli mi Russell Crowe i Ryan Gosling (czyli "Nice Guys"). Do rozrywki pokładowej trudno się przyczepić. Jest duży monitor, bardzo szeroki wybór materiałów (warto sprawdzić przed odlotem, żeby nie tracić czasu na przeczesywanie zasobów) i dość dobre słuchawki, choć mogłyby lepiej tłumić dźwięki zewnętrzne (pod tym względem najlepiej wspominam te z Air Berlin).


WP_20161026_06_22_47_Pro (2).jpg



Uwinąłem się ze wszystkim jak najprędzej, żeby możliwie szybko ułożyć się do snu. Stewardesa zaoferowała swą pomoc przy ścieleniu łóżka, ale mam już przecież ponad 40 lat i sam potrafię przygotować posłanie, więc podziękowałem. Jednym przyciskiem rozłożyłem fotel, ułożyłem na nim dodatkową matę, potem kołderką, poduszeczkę i po chwili spałem zupełnie jak nie 40-latek. Obudziłem się ok. 6 godzin później. Do lądowania było jeszcze ponad 2 i pół godziny. W sam raz na "Dzień Niepodlegości. Odrodzenie", obfity ramen i śniadanie:


WP_20161026_04_00_48_Pro (2).jpg




WP_20161026_04_49_12_Pro (2).jpg



Pierwsza potrawa była pyszna, zestaw śniadaniowy już nie aż taki, ale dałem radę (choć tylko częściowo, bo ilość ramenu mnie przerosła).

Tak oto lot do Tokio zbliża się ku końcowi, co pokazuje zarówno ekran przede mną, jak i obrazki za oknem.


WP_20161026_06_20_20_Pro (2).jpg




WP_20161026_06_38_30_Pro.jpg




WP_20161026_06_41_26_Pro.jpg




WP_20161026_06_33_22_Pro.jpg



Widoczność jest rewelacyjna do tego stopnia, że w oddali widać szczyt góry Fudżi. Uprzedzę nieco fakty i dopowiem, że to moje pierwsze i ostatnie w czasie tego wyjazdu widzenie z symbolem Japonii.

Lądujemy i tu czeka mnie wspomniane wcześniej zdziwienie nr 2. Kto to bowiem widział, żeby Dreamlinerem (na dodatek ze mną na pokładzie) parkować na płycie, a nie przy rękawie?! Ładny mi początek wizyty w Japonii. Do terminala będę jechał autobusem :roll:


WP_20161026_07_01_02_Pro (2).jpg



Oj, widzę, że zaczynam gwiazdorzyć, więc czas na krótkie podsumowanie. Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że ANA to świetna linia lotnicza. Nie wiem, co musi oferować jej lokalny konkurent, JAL, by zasługiwać wedle niektórych opinii na miano linii jeszcze lepszej. Mam nadzieję, że kiedyś to sprawdzę. Póki co, ANA to mój faworyt. Sympatyczna i chętnie pomagająca obsługa, wygodne fotele, wyśmienite jedzenie, punktualność... A ha, no i to wszystko za 250 zł. :-)

No dobra, Tokio wzywa. Ale zanim przyjdzie na nie pora, czeka mnie jeszcze spotkanie z Panem Celnikiem...


WP_20161026_07_06_11_Pro.jpg

Dojedźmy wreszcie do tego Tokio i załatwmy do końca ten dzień. Zatem...

Dzień 2. c.d.

Tokio

To fascynujące, że będąc po raz pierwszy w tym ogromnym mieście, wszystko idzie mi jak po maśle (nie wliczając Pana Celnika, choć to była jedynie drobna grudka). No bo tak:
1) po wyjściu z walizką na "przyloty" wychodzę wprost na stoisko Keisei Skyliner.


WP_20161026_07_24_02_Pro.jpg



2) Po chwili jestem w posiadaniu biletu combo na Skylinera i 24-godzinny bilet na tokijskie metro (http://www.keisei.co.jp/keisei/tetudou/skyliner/us/value_ticket/subway.php), kupionego za 4700 jenów u pani, która każde zdanie zaczynała od "hai", czyli - o ile pamiętam z serialu "Shogun", albo "Oshin" - przytaknięcia. Biorę bilet i po kolejnej chwili jestem na peronie, gdzie czeka już Skyliner.


WP_20161026_07_30_59_Pro.jpg



3) ruszamy z kopyta i nie zwalniając niemal nigdzie po ok. 40 minutach jestem na stacji Ueno. Wcześniej przyglądam się mijanym okolicom i widzę, że Polska i Japonia specjalnie się nie różnią, przynajmniej na trasie Skylinera. Lasy, pola, domki, czasem nawet obdarte z folii szkielety po "szklarniach" warzywnych, czy kwiatowych. Dwie różnice są jednak drastyczne: kompletny brak graffiti i ciągnące się kilometrami między torami panele słoneczne.


WP_20161026_14_33_23_Pro.jpg




WP_20161026_14_53_01_Pro.jpg



4) na stacji Ueno pani z informacji turystycznej podpowiada mi, jak dojść do mojego hotelu i po 10 minutach jestem na miejscu. Podpisuję standardowy kwitek, miły recepcjonista daje mi klucz i jestem już na 4. piętrze w mojej pierwszej w życiu japońskiej klitce (http://www.tougane-h.com/e/ - niedrogi, świetnie położony i z bardzo dobrymi recenzjami, z którymi w pełni sie zgadzam). Wodotryski w toalecie nie były już zaskoczeniem. Natomiast saszetki do parzenia kawy w filiżance tak.


WP_20161026_15_40_59_Pro.jpg




WP_20161026_15_41_26_Pro.jpg




WP_20161027_07_07_15_Pro.jpg




WP_20161027_07_07_57_Pro.jpg



Tokio przyjęło mnie wyjątkowo szybko i sprawnie. Od momentu wyjścia z samolotu do wejścia do pokoju minęło raptem jakieś półtorej godziny. W tym czasie dotarłem do terminala, przeszedłem kontrolę paszportową, odebrałem bagaż, pohandryczyłem się ciutkę ze służbą celną, załatwiłem bilety na kolej i metro, przejechałem ponad 70 km, przebrnąłem przez stację Ueno i zameldowałem się w hotelu. Oby tak dalej...
O 16.30 jestem odświeżony, a o 17.15 mam być w Roppongi, gdzie znajomy krajan ma akurat wolny wieczór i może mi pokazać okolicę. Z Ueno jedzie się tam 25 minut. Czy dam radę? Bułka z masłem! W metrze jestem zazwyczaj, jak dziecko we mgle, ale tutaj idzie mi fenomenalnie. Wszystko jest jasno i zrozumiale oznaczone, 24-godzinny bilet na metro działa, jak trzeba. Na miejscu jestem punktualnie co do minuty :-)


WP_20161026_16_50_04_Pro.jpg



Z krajanem ruszamy na piechotę w stronę Tokio Tower. Pogoda jest fenomenalna. Temperatura ok. 25 st. (a jest koniec października i po zmroku!), bezchmurnie, powiewa lekki zefirek. Rozmawiając o życiu w Japonii docieramy do podnóża TT. Szczerze mówiąc, nie planowałem wcale wjazdu na górę, ale skoro już tu jestem...


WP_20161026_17_38_46_Pro.jpg




WP_20161026_17_49_02_Pro.jpg



(cały czas pamiętajcie, że zdjęcia są z telefonu. Zapewniam, że te z aparatu są znacznie lepsze)

Cóż, wizyta na tarasie widokowym swoje kosztuje (900 jenów), ale w tych okolicznościach przyrody, jakie panowały, były to dobrze wydane pieniądze.

Kolejnym punktem wizyty na Roppongi był posiłek. Udaliśmy się do "ramenarni" kilkadziesiąt metrów za budynkiem Roppongi Hills. Za 750 jenów można tam dostać świetny tamtejszy rosołek. Porcja jest bardzo dużo, z urozmaiconym i bogatym wsadem. Wkrótce potem rozstaliśmy się, a ja pokręciłem się jeszcze po dzielnicy, by podejrzeć rozrywkową, wieczorną twarz Tokio, a przy okazji zajrzeć na tokijski festiwal filmowy. Niestety, ślad w telefonie mam tylko jeden (fragment głównego budynku Roppongi Hills).


WP_20161026_19_25_43_Pro(1).jpg



Tak jak sprawnie dojechałem do Roppongi, równie bezproblemowo wróciłem do Ueno. Dzień 2. można uznać za zamknięty.Dzień 3.

Tokio

Zrywam się na nogi dość wcześnie, ok. 7.00. Mimo to czuję się zupełnie rześko, zero jetlagu. Ueno Touguaneya to jedyny w czasie tej podróży hotel, w którym nie ma nawet śladu śniadania. To znaczy, można je dodatkowo wykupić, ale jest - jak na mój gust - jakieś takie zbyt japońskie. No bo, nie będę z rana jadł przecież ryby, nawet jeśli jest przywieziona z Tsukiji :roll: To już wolę kawę i 3 wafelki pozostałe w plecaku z podróży z Polski. Nigdy nie sądziłem, że będę w stanie przetrwać na czymś takim wiele godzin...
Plan na dziś - świątynia Sensoji w Asakusie i samo Ueno. Jest przepiękna pogoda. Bezchmurne, lazurowe niebo, słońce przygrzewa, ale nie ma upału. Świadom mego szczęścia z uśmiechem podjeżdżam metrem 3 przystanki do Asakusy. Ze stacji wychodzę wprost na bulwar nad rzeką, z którego rozciąga się widok na wieżowiec browaru Asahi z sąsiadującym z nim czymś, co przywodzi na myśl plemnika bez ogonka. W tle czai się Tokyo Skytree (niestety, zdjęcia z telefonu brk :-( )
Ruszam dalej i po kilku minutach docieram do bramy, za którą rozciąga się "aleja handlowa" prowadząca do Sensoji. Jest nadal wcześnie, ok. 8.00, więc oprócz mnie kręci się bardzo nieliczne grono turystów. I oto chodzi :-D
Nie wszystko jednak może być idealnie - 5-cio poziomowa pagoda sąsiadująca ze świątynią jest w remoncie. Jak zawsze w takim wypadku w Tokio, cały budynek jest skrupulatnie zapakowany


WP_20161027_08_32_18_Pro.jpg




WP_20161027_08_34_31_Pro.jpg




WP_20161027_08_36_24_Pro.jpg




WP_20161027_08_43_08_Pro.jpg




WP_20161027_08_56_15_Pro.jpg



Sporo osób zaangażowało się we wróżenie - po wrzuceniu pieniążka, z szufladki należy wyciągnąć karteczkę z przepowiednią (mam nadzieje, że dobrze zrozumiałem ten rytuał :-) )


WP_20161027_08_46_26_Pro.jpg




WP_20161027_08_45_53_Pro.jpg



Drogę powrotną do stacji Asakusa uprzyjemniały mi damskie i męskie twarze na każdej latarni.


WP_20161027_09_03_10_Pro.jpg




WP_20161027_09_03_45_Pro.jpg



Wracam na bulwar, przechodzę na drugą stronę rzeki z myślą, że może podejdę sobie pod Skytree, ale po chwili mówię sobie - przecież to nie ma sensu. Podejdę tam i co? Stanę, jak mrówka u stóp drzewa i to wszystko, bo na taras widokowy i tak nie mam zamiaru wjeżdżać. Odpuszczam zatem i wracam do Ueno. Głównym puntem rozpoznawczym dzielnicy jest park z usytuowanymi w nim muzeami, ogrodem zoologicznym i stawem. Na muzea nie mam czasu, więc robię rundkę pieszą.


WP_20161027_09_57_24_Pro.jpg




WP_20161027_10_03_49_Pro.jpg




WP_20161027_10_21_51_Pro.jpg




WP_20161027_10_24_36_Pro.jpg




WP_20161027_09_53_05_Pro.jpg




WP_20161027_12_26_49_Pro.jpg



Ta masa ludzi na ostatnim zdjęciu, to poszukiwacze wifi :-D

Kawałek dalej rozciąga się nisko zabudowana dzielnica Yanaka z dużą ilością starych małych domków, w których urzędują galeryjki, kawiarenki i inne malutkie biznesiki. Jest tu również sporo małych świątyni z przylegającymi do nich cmentarzykami.


WP_20161027_10_49_18_Pro.jpg




WP_20161027_11_07_06_Pro.jpg




WP_20161027_11_04_08_Pro.jpg



Są one niczym drobne satelity krążące wokół położonego tu wielkiego cmentarza Yanaka. Tu już się nie zapędzałem, bo wszystko wygląda podobnie. Ot, kamień z napisami i masa deseczek. Groby w Polsce są jednak ciekawsze... Wracam zatem do hotelu po moje rzeczy i idę na stację Skylinera. Czas na dalszy etap podróży. Hongkong wzywa! Ale przed nim jeszcze dzień w Naricie.Zanim dzień 4., jeszcze słowo o drugiej części dnia 3-go, gdy opuściłem hotel w Ueno i w ramach wykupionego wcześniej pakietu Skyliner round trip + metro, pojechałem z powrotem na lotnisko.


WP_20161027_12_43_48_Pro.jpg



Na lotnisku znalazłem się jednak nie po to, by gdzieś polecieć, ale by przesiąść się do busa hotelowego, który miał mnie zawieźć do hotelu Narita Excel Tokyu. Tu po raz pierwszy w czasie tej podróży musiałem nieco poczekać. Po opuszczeniu pociągu skierowałem się na długi "pasaż", wzdłuż którego rozstawione były słupki ze wskazaniem różnych hoteli. Znalazłem swój przystanek (odjeżdżały z niego jeszcze shuttle busy do kilku innych hoteli) i czekałem. Minęło 5 minut, 10, 15... W międzyczasie odjechały z niego dwa czy trzy busy, a po moim ani śladu. Pocieszałem się, że ewidentnie czekają na niego też inni goście, którzy nie wsiedli do wcześniejszych. W końcu pojawił się po 25 minutach. Świat się przez to nie zawali, ale zburzyło to nieco moje dotychczasowe wyśmienite samopoczucie i uwielbienie dla własnych zdolności organizacyjnych :-D

Po 15 minutach jazdy znalazłem się na podjeździe hotelu. Jak większość w sąsiedztwie Narity, również i ten to sporych gabarytów blok o niezbyt ciekawej architekturze, który wybudowany został pewnie jakieś 20-25 lat temu i widać, że lata świetności ma za sobą. Nie jest to oczywiście żadna ruina, ale ewidentnie przydałaby się tam renowacja. Trzeba jednak przyznać, że po tokijskiej klaustrofobii, można było tu odsapnąć przestrzenią (zarówno w pokoju, jak i na zewnątrz). Do tego, toaleta, oprócz standardowych fontann, miała coś nowego - podgrzewane "siedzisko" :-D



Dodaj Komentarz

Komentarze (51)

wtak 24 października 2016 17:29 Odpowiedz
mordęgi... ? W biznesie ;)
pawel-t 24 października 2016 17:36 Odpowiedz
tropikey napisał:Kupić sobie kabrioletDo tego nie ma potrzeby miec 4 z przodu :D Pewnie wziales C, bo dbasz o kregoslup ;)
miriam 24 października 2016 17:37 Odpowiedz
@‌tropikey‌ .Jak wszystko się uda to możesz potem też walnąć sobie na rachitycznej łydce gustowny tatuaż trasy przelotu ;) Czekam na relację i powodzenia.
japonka76 24 października 2016 17:37 Odpowiedz
tropikey napisał:Co począć? Kupić sobie kabriolet, motocykl albo chociaż sygnet? A może walnąć sobie na rachitycznej łydce jakiś gustowny tatuaż? Nic z tych rzeczy... Jak na użytkownika F4F przystało, postanowiłem zalatać się do upadłego. 13 lotów w 17 dni... Czyż nie tego rodzaju samoudręczenie lubimy tu najbardziej? Przynajmniej niektórzy?Masz rację. Na 40 kupiłam sobie kabriolet motocykl i sygnet oraz walnęłam tatuaż. Nie pomogło. Tylko mordęga w samolocie jakoś potrafi ukoić ból wieku starczego :P
przemos74 24 października 2016 19:33 Odpowiedz
@‌tropikey‌, cieszę się, że byłem swego rodzaju katalizatorem :)Życzę udanej wyprawy i z niecierpliwością czekam na relację.PS. Moja, myślę także ciekawa relacja z chyba jednak trochę krótszej trasy (42k) będzie pisana równolegle. Z tym, że ja zaczynam za 6 dni :)
tropikey 24 października 2016 22:05 Odpowiedz
@‌wtak‌ - ot, takie przekomarzanie ;-)@‌Pawel_T‌ - oczywiście, masz rację. W kwestii kabrioletów wiek faktycznie nie gra roli, choć ja osobiście nie gustuję (wiatr burzy mi fryzurę :-D). A co do kręgosłupa, to nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak trafiłeś ;-)@‌miriam‌ - uwierz mi, wyglądałoby to fatalnie, zwłaszcza że musiałbym tą trasę umieścić w pionie.@‌Japonka76‌ - zaraz, zaraz... Czyżby to "76" to właśnie oznaka tego właśnie jubileuszu? Witaj w klubie :-)@‌przemos74‌ - miłych lotów. Będę śledził (jak dam radę :-) )Pozdrawiam, Bartek
aga-podrozniczka 26 października 2016 16:13 Odpowiedz
wtak napisał:mordęgi... ? W biznesie ;)Mozna przedawkowac w kazdej formie ;-)A kabriolety polecam oczywiscie, nie trzeba czekac do wieku sredniego :-)
ara 26 października 2016 16:16 Odpowiedz
adres wrzuconego zdjęcia (z ramki) wstawiasz w interesujące Cię miejsce w tekście
waldekk 26 października 2016 17:02 Odpowiedz
tropikey napisał:Mam przy okazji pytanie - jak to zrobić, żeby ukazały się w tekście w takim miejscu, w jakim tego chcę Tutaj jest dokładny opis, jak to zrobić wrzucanie-zdjec-na-forum,19,68171#p545480
marcino123 26 października 2016 17:53 Odpowiedz
@topikey dawaj dalej, kiedy tylko znajdziesz czas :)
przemos74 26 października 2016 19:16 Odpowiedz
Quote:Doprawdy, nie wiem, jak to robią Ci, którzy piszą faktycznie "na żywo". Nie śpią, serio :) ja głównie w samolocie tworzę teksty do relacji.
sudoku 26 października 2016 23:02 Odpowiedz
Bardzo fajnie, czekamy na ciąg dalszy.Ale 13 lotów w 17 dni i w C to niemal wczasy.Ja w marcu udając się do Indonezji na zaćmienie słońca w ciągu 11 dni odbyłem 11 lotów, w dodatku wszystko w Y lub LCC.
scotsman 27 października 2016 01:56 Odpowiedz
tropikey napisał:Po przylocie do WAW widzę w autobusie lotniskowym coś, co zburzyło moje wyobrażenie na temat kierowców autobusów lotniskowych. Nie, żebym miał o nich negatywne zdanie, ale jeśli przyjrzycie się zdjęciu poniżej, może będzie również zaskoczeni...Czy to francuskie Les Échos spowodowało zaskoczenie? Nie mogłem nie spytać :)Relacja zapowiada się świetnie, czekam na ciąg dalszy!
heniek 27 października 2016 14:20 Odpowiedz
jako czterdziestolatek również czekam na ciąg dalszy
aga-podrozniczka 27 października 2016 15:26 Odpowiedz
Dziwne troche te fotele (na tej stronie z linka). Nie ma zadnej poleczki ani schowkow z boku siedzenia przy oknie, stolik sie wysuwa spod ekranu? Gniazdka pod ekranem to tez moim zdaniem malo praktyczne rozwiazanie, bo kable placza sie nad nogamii gdzies trzeba polozyc ladujace sie urzadzenia. Dziwne, ze nie zrobili tego przy bocznych stolikach/polkach. Smacznego Tokio :-)
tropikey 27 października 2016 23:16 Odpowiedz
Tak, słuszna uwaga. Rzeczywiście, oprócz dużej półki, jedyne miejsce gdzie można coś położyć znajdowało się pod podnóżkiem (dużo miejsca, np. na buty, czy jakąś torbę), a także pomiędzy fotelem, a ścianą samolotu, choć trudno to nazwać "schowkiem", czy "szafką". Pod tym względem fotele np. w CX są o niebo lepsze.Gniazdka w tym miejscu mi osobiście nie przeszkadzały. Dlugi kabel do telefonu pozwalał na położenie go na półce. Drugie rozwiązanie to powieszenie kurtki na wysuwanym haczyku w pobliżu monitora i włożenie telefonu do kieszeni.Wreszcie stolik - mi jakoś taka lokalizacja nie przeszkadzała ;-) Na razie, Bartek...
grzegorz84 27 października 2016 23:42 Odpowiedz
"Jak to często bywa, jego opis w menu brzmiał niemal jak hagiografia świętego, a w smaku było po prostu przeciętne."Dobre![emoji1]
zeus 27 października 2016 23:53 Odpowiedz
A jakie to wino? :DTak z ciekawości :)
tropikey 28 października 2016 02:21 Odpowiedz
O Zeusie! Wybacz, ale nazwa nie utkwiła mi w pamięci. Wydaje mi się, że było to coś na "A". Myślałem, że znajdę to na stronie ANA (bo wcześniej była pełna lista win), ale niedawno zmienili wygląd i zwartość www, co spowodowało, że wiele informacji zniknęło. Może Dionizos będzie wiedział ;-)
tropikey 29 października 2016 09:18 Odpowiedz
Kurczę, jestem już drugi dzien w Hongkongu, a w relacji nawet Tokio nie zacząłem. No to dawajta baryłajta (bardziej schludnie, Barry White'a), jak mawiał jeden mój kolega, a ja go ślepo naśladuję. No więc wychodzę sobie z samolotu w pierwszej grupie (jako posiadacz biletu w C jestem pasażerem lepszego, a przynajmniej uprzywilejowanego sortu) i trafiam po chwili do krótkiego ogonka do kontroli paszportowej. Kolejką steruje pan około 80-letni, któremu najprawdopodobniej w ramach jakiegoś programu aktywizacji seniorów powierzono ten odpowiedzialny odcinek. Jak się później zorientowałem, program ten obejmuje znaczną część Japończyków w sile wieku, bo widać na każdym kroku, jak wykonują różne obowiązki w sklepach, komunikacji publicznej, itd. Biorąc pod uwagę, co się mówi o tutejszym stylu pracy, podejrzewam, że bez takiej formy aktywności nie byliby w stanie funkcjonować i wypełnić w życiu pustki po pracy utraconej w związku z przejściem na emeryturę. Podaję zatem swój paszport "imigracyjnemu", kładę palce wykazujące na skanerach linii papilarnych, spoglądam profesjonalnie w kamerę, otrzymuję wlepkę do paszportu i mogę lecieć po bagaż. Ten wyjeżdża jako jeden z pierwszych (magiczna nalepka "priority" ;-D ) i ustawiam się w kolejce do celnika. Tak, tego, o którym już wspomniałem. Kilkanaście osób przede mną jest załatwiana szybko. Podchodzę do sympatycznego mundurowego, a ten jakoś tak patrzy podejrzliwie i dopytuje. A skąd przyjechałem, a na ile dni, a co takiego mam w walizce. No to proszę ją otworzyć... Nieco mnie zatkało, bo to pierwszy raz, gdy jestem poddany takiej weryfikacji (kolejny debiut związany z Japonią). Do tego, za mną stoją Niemcy i pewnie sobie myślą: "Verdammt, wszystko szło gładko, ale akurat musiał nam się Polak trafić" (tu drobne wyjaśnienie - osobiście Niemców bardzo lubię, ale mam również świadomość, że wśród niektórych z nich nie cieszymy się zbytnim poważaniem). Pan Celnik grzebie mi w torbie z zamiłowaniem godnym proktologa, ale że nic ciekawego tam nie znajduje, skupia swą uwagę na płetwach, masce i fajce. - A pan snorklować będzie tu u nas w Japonii? - Bardzo bym chciał, ale tym razem na Fidżi. Pan Celnik westchnął cicho (zdawało mi się, że Niemcy też) i pozwolił iść dalej. I tylko
tropikey 31 października 2016 05:49 Odpowiedz
Siedzę sobie właśnie w Airport Express, który wiezie mnie na lotnisko HKG i czyni to tak szybko, że mi uszy zatyka :D (swoją dróg, widac teraz, jak na dłoni, jakie mam opóźnienie w relacji). Mam wolną chwilę i wi-fi, więc ją spożytkuję na kilka drobnych uwag i spostrzeżeń dotyczących dotychczasowych etapów relacji. Po pierwsze, nie chciałbym zapeszać, ale jestem mile zaskoczony, jak bezproblemowo przebiega cała podróż (choć w ciagu najbliższych kilkunastu godzin czeka mnie punkt zapalny - lot MNL-SIN-MEL, w ramach którego jest tylko 1 godzina na przesiadkę w SIN, a podobno mot SQ z MNL potrafi przylatywać z opóźnieniem). Miałem pewne obawy, bo tak poszatkowanej podróży jeszcze nie odbywałem. Tu drobna pauza - zanim się obejrzałem jest już na lotnisku, tracę wifi i idę na auto i S1 do Tong Chung, skąd pojadę kolejką do Wielkiego Buddy... Jestem w Tong Chung. Kolejka do kolejki jest na ponad godzinę dreptania, więc kontynuuję... Po drugie, krótkie spostrzeżenie dotyczące japońskich kolei: widok konduktorów, którzy przy wejściu i wyjściu z każdego przedziału kłaniają się w pas i coś cichutko mówią pod nosem (zapewne nieśmiało przepraszają za swą obecność i zakłócanie spokoju podróży) jest rozczulający. Ciekawe, jak zareagowaliby na co po niektórych krewkich pasażerów z kraju szumiących wierzb i łanów złotem się mieniących. Po trzecie, niezależnie od tego, jak oceniamy umiejętność Japończyków porozumiewania się po angielsku (a trzeba mieć dla nich wyrozumiałość - spróbujcie jako Europejczycy nauczyć się mówić choć trochę po japońsku, chińsku, czy koreańsku), odnalezienie się gdziekolwiek, zwłaszcza na stacjach kolejowych i metra, jest proste. Systemy oznakowania wizualnego są jasne, czytelne i gęsto umieszczone, a jeśli nawet coś umknie naszej uwadze, nie wiedzieć skąd pojawia się miła i uśmiechnięta pani w mundurku, skora do pomocy. Nie ma też problemu z dogadaniem się z osobą czającą angielskie równie dobrze, jak ja japoński. Starszy policjant (kurczę, też chyba już na emeryturze?) ochoczo gestykulując wyjaśnił mi, jak dojść do Ueno Touganeya i trafiłem, jak po nitce. Gdy w Hongkongu (gdzie angielski jest niby urzędowym, obok chińskiego, językiem) zapytałem o coś kierowcę autobusu, ten wydał z siebie jedynie trudny do zidentyfikowania dźwięk, coś na pograniczu beknięcia i sapnięcia, który oznaczał potwierdzenie). Po czwarte,
aga-podrozniczka 31 października 2016 06:57 Odpowiedz
Moj kolega powiedzial tak o Japonii: "nie ma rzeczy, za ktora Cie nie przeprosza", bo prawie w kazdym miejscu w Tokio zaczynali od przepraszania za cos, a potem przechodzili do rzeczy wlasciwej. Polecam robienie notatek w samolocie na dalsze czesci relacji, to dobrze dziala :-)
tropikey 31 października 2016 08:17 Odpowiedz
Rzeczywiście, częściej, niż "hai" słyszałem tam "sori, sori", co oczywiście nie jest wyrażeniem japońskim i pada tylko na widok andżinsana lub innego białasa :-) Muszę skołować jakiś kajecik...
tropikey 9 listopada 2016 08:40 Odpowiedz
Cześć,jeśli ktokolwiek się zastanawiał, skąd cisza w eterze (a mam nadzieję, że choć jedna osoba o tym pomyślała :-D ), to odpowiedź jest prozaiczna - brak dostępu do sieci. To znaczy, dostęp niby był, zgodnie z opisem, ale zapomnieli dodać, że można się połączyć tylko z facebookiem. A wszystko to na wyspie Nacula (Fidżi). Teraz jestem już w Sydney i mam zamiar możliwie dużo nadrobić, żeby nie wyszło na to, że wrócę do domu, a z relacją będę jeszcze w Tokio. Zatem, do roboty...
sko1czek 9 listopada 2016 09:06 Odpowiedz
Ja się zastawnawiałem, czemu relacja utknęła w miejscu...Mam nadzieję, że wypocząłęś solidnie od buszowania w sieci, nie zerkałeś co 3 minuty czy aby nie pojawia się zasięg i korzystałeś z (niewątpliwych dla mnie) uroków pacyficznej wyspy. Teraz po tym częściowym (facebook) internetowo - oczyszczającym poście zasypiesz nas nową treścią, czekam :)
osk 9 listopada 2016 09:52 Odpowiedz
tropikey napisał:Ta masa ludzi na ostatnim zdjęciu, to poszukiwacze wifi :-D@‌tropikey‌ - takie małe sprostowanie - Ci ludzie nie szukają wi-fi tylko POKEMONÓW, sprawdzone :lol:Poza tym to deptaliśmy sobie po pietach, z wyjątkiem Fidżi. 28-29.10 HK, 31.10-5.11 Tokio, później ja odbiłem do Kioto.
aga-podrozniczka 9 listopada 2016 15:04 Odpowiedz
Nie ma sie co dziwic, ze saloniki sa tak rozne. Jeden jest domowej lini, drugi goscinnej. Gospodarz zawsze ma duze saloniki, bo jest duzo klientow. Osobiscie bardzo lubie saloniki Cathay: LHR T3 w remoncie, ale byl cichy i dobrze zaopatrzony, CDG fajny widok na plyte i tez bardzo dobrze zaopatrzony, no i oczywiscie HKG :-)Czuje sie popsutym pasazerem po locie A350 LHR-HEL i A330 long haul PER-SYD ;-) Czekamy na opis Hong Kongu.
kasica88 10 listopada 2016 09:29 Odpowiedz
Fajna relacja, super wyprawa :)A jak tam pogoda w HKG? Lece za kilka dni z mroznych i zasniezonych Helsinek i ciekawam czy mozna sie wystarczajaco dogrzac:)
tropikey 10 listopada 2016 10:08 Odpowiedz
dzięki za miłe słowo :-)Pogoda w HKG była świetna, zwłaszcza 1. i 3. dnia. Nie wiem, jak jest teraz, ale w dniach mojego pobytu (28-31.10) było bardzo ciepło, ale nie upalnie (za wyjątkiem jednego wieczora na The Peak, ale do tego jeszcze dojdę), a deszcz padał tylko raz, przez jakieś 30 minut (akurat przemieszczałem się wtedy metrem, więc nawet tego nie odczułem). Tego dnia, gdy padało było też trochę pochmurno, ale nie przeszkadzało mi to nadzwyczajnie. W każdym razie, chodziłem cały czas w krótkich spodenkach, krótkim rękawku i w sandałach (bez skarpetek :-D ). Generalnie, w czasie całego wyjazdu pogoda układa mi się pomyślnie. Oczywiście, nie zawsze jest idealnie, ale nie mogę narzekać. Liczyłem sie z dużo większą zmiennością i jakimiś niesprzyjającymi sytuacjami, ale jest ok, a najczęściej rewelacyjnie.Miłej podróży!
85910 10 listopada 2016 12:29 Odpowiedz
Super wyprawa i świetna relacja- z niecierpliwością czekam na Fidżi.Czyżby chodziło o Jerzego U. na kucyku :?: Co do spektaklu świetlnego, również miałem podobne odczucia- zdecydowanie bardziej podobało mi się "naturalne" światło wieżowców.
tropikey 11 listopada 2016 18:01 Odpowiedz
Brawo! Przyznasz, że podobieństwo uderzające :-)Dziś jestem w Abu Zabi, ale strasznie tu słabo internet działa, więc ne jestem pewien, czy uda mi się wprowadzić kolejny etap (ciągle jeszcze hongkoński). Będę jednak próbował...
przemos74 18 listopada 2016 18:19 Odpowiedz
Widzę, że Ty zdążyłeś odwiedzić dzielnicę chińską. Fajnie też, że miałeś hotel w obrębie darmowego transferu z dworca :)Opinie o Melbourne mamy podobne - fajne miasto i ludzie są tu szczęśliwi. Same pozytywne emocje. Czekam na dalszy ciąg!
tropikey 18 listopada 2016 19:18 Odpowiedz
Ha, nawet wielokrotnie :-DJakoś tak mi się krzyżowały drogi z tą dzielnicą, że w ciągu moich 2 dni byłem tam w sumie chyba z 4 razy. Jeśli będę jeszcze kiedyś w Melbourne (a myślę, że to prawdopodobne), to znowu tam wpadnę, bo gastronomia jest tam bardzo bogata i urozmaicona, więc chętnie bym jeszcze czegoś spróbował.Faktycznie, miasto bardzo przyjemne. Myślę, że mógłbym tam mieszkać, o ile oczywiście byłoby mnie na to stać :-)Kolejny dzień będzie chyba jutro... Z dużo lepszą pogodą :-)
osk 18 listopada 2016 20:51 Odpowiedz
tropikey napisał: tysiące kobiet z Azji Płd.-Wsch., głównie z Filipin i Indonezji, które albo mieszkają w podziemnych przejściach stacji Central, albo jedynie spędzają tu jakąś część dnia. Tak, czy inaczej, znaczna ich część rozłożona jest na kartonach lub karimatach, niektóre mają nawet tekturowe konstrukcje tworzące coś na kształt ścian, wśród których zdają się prowadzić jakieś tam życie. Co krok widać, jak wzajemnie się czeszą, wykonują manicure albo inne zabiegi kosmetyczne, przygotowują jakieś posiłki. @‌tropikey‌ - to opiekunki miejscowych dzieci. Z racji weekendu mają wolne i tak wygląda ich relaks :D
tropikey 18 listopada 2016 21:30 Odpowiedz
Dzięki za wyjaśnienie. Tak podejrzewałem, że to raczej stan tymczasowy. Na bezdomne te panie nie wyglądają, choć w przypadku tych budujących sobie domki z kartonów mam wątpliwości. Tak, czy inaczej, widok to nietypowy...
kkl 18 listopada 2016 21:36 Odpowiedz
tropikey napisał:Ha, nawet wielokrotnie :-DJakoś tak mi się krzyżowały drogi z tą dzielnicą, że w ciągu moich 2 dni byłem tam w sumie chyba z 4 razy. Jeśli będę jeszcze kiedyś w Melbourne (a myślę, że to prawdopodobne), to znowu tam wpadnę, bo gastronomia jest tam bardzo bogata i urozmaicona, więc chętnie bym jeszcze czegoś spróbował.Faktycznie, miasto bardzo przyjemne. Myślę, że mógłbym tam mieszkać, o ile oczywiście byłoby mnie na to stać :-)Kolejny dzień będzie chyba jutro... Z dużo lepszą pogodą :-)Prawie w tym samym czasie bylismy w Melbourne. Tez nam sie to miasto bardzo podobalo. Moze Sydney nieco ladniej polozone, ale Melbourne mialo jakis taki fajniejszy klimat... Do tego dni dluzsze.. ale pogoda, tu to sam nie wiem. My 4go listopada ruszylismy na Great Ocean Road. Rano piekne slonce, w poludnie okolo 25 stopno w cieniu a juz kolo 16 w okolicach 12 apostolow wiatr prawie huraganowy, deszcz i 12 stopni. Ta zmiennosc pogody niewiarygodna. Czekam na dalsza czesc:)
tropikey 19 listopada 2016 09:37 Odpowiedz
Jakiegoś bardziej wnikliwego porównania do Sydney jeszcze nie czynię, bo przyjdzie jeszcze na to pora przy dniach w tym mieście, ale krótko rzecz ujmując, w mojej subiektywnej opinii Melbourne wygrywa :-)Pozostały czas spędzaliście w Australii, czy jeszcze gdzieś?
kkl 19 listopada 2016 10:22 Odpowiedz
tropikey napisał:Jakiegoś bardziej wnikliwego porównania do Sydney jeszcze nie czynię, bo przyjdzie jeszcze na to pora przy dniach w tym mieście, ale krótko rzecz ujmując, w mojej subiektywnej opinii Melbourne wygrywa :-)Pozostały czas spędzaliście w Australii, czy jeszcze gdzieś?Nie. My tylko Australia: Sydney (+Blue Mountains), Uluru (Ayers Rock, Kings Canyon, Alice Springs), Melbourne (+ Great Ocean Road, Philips Island) - 2 tygodnie. My niestety wszystkie loty w "cargo" :) bez wygod C i F. Nam na poczatku bardziej sie Sydney podobalo ale jakos tak po przemysleniu Melbourne jednak jakies takie przyjemniejsze.
bozenak 19 listopada 2016 11:49 Odpowiedz
Fajna relacja. Coś wiem na temat mężczyzn po 40-tce 8-) 8-) 8-) . Mój mąż kupił sobie motor :lol: :lol: :lol: ......stoi w garażu.
waldekk 20 listopada 2016 12:24 Odpowiedz
W końcu zaczyna się ta część opisu podróży, na którą najbardziej czekałem ;)
tropikey 20 listopada 2016 12:27 Odpowiedz
Kurczę, to "w końcu" zabrzmiało dość krytycznie w odniesieniu do dotychczasowych części :-D
sko1czek 20 listopada 2016 14:59 Odpowiedz
Bartek,nie każdy musi pasjonować się opisem saloników i hoteli ;) A postać w autobusie- obstawiam jednak "trójkącik".
tropikey 20 listopada 2016 15:51 Odpowiedz
Oczywiście, pełna zgoda (choć mam nadzieję, że nie wyszło do tej pory tak, że skupiam się wyłącznie na lotach i salonikach :-D )A co do postaci, to jeśli Twoja odpowiedź oparta jest na symbolice toaletowej, to niestety skucha ;-)
85910 20 listopada 2016 16:16 Odpowiedz
Nieźle, też obstawiałem w autobusie faceta?.A na Fidżi też czekałem z niecierpliwością, choć oczywiście poprzednie odcinki, a szczególnie Melbourne również bardzo ciekawe.P.S. 3 miesiące temu też zacząłem zabawę z lx100- na razie przetestowany na Milos- naprawdę rewelacyjny sprzęt wyjazdowy.
tropikey 20 listopada 2016 16:34 Odpowiedz
tak, uroda niczym Samuel. L. Jackson robi swoje :-DAle w gruncie rzeczy, to była bardzo sympatyczna osoba, a na Fidżi generalnie jest pewien problem z kobietami. Większość oczywiście nie budzi wątpliwości w zakresie płci, ale ustalenie wieku bywa już naprawdę wielce utrudnione, zwłaszcza w odniesieniu do pań w przedziale między 30 i 50 lat...A co do lx100, to mam nadzieję, że uda mi się zrobić obiecany suplement ze zdjęciami z niego właśnie. No bo jednak te ze smartfona, to jednak nie to.
waldekk 28 listopada 2016 07:28 Odpowiedz
tropikey napisał:Tu kusi mnie, by powiedzieć więcej, bo pisząc te słowa doskonale już wiem, co się będzie działo za kilkanaście godzin, ale usta na kłódkę. A będzie się działo...tropikey napisał:Uff, co za dzień. Teraz sobie odpocznę i potem będzie już z górki. Ach, jakże się mylę myśląc w ten sposób...Ale budujesz napięcie :)
tropikey 28 listopada 2016 08:18 Odpowiedz
Subtelnie, prawda? :-D
slaweko 1 grudnia 2016 22:38 Odpowiedz
tropikey 1 grudnia 2016 23:01 Odpowiedz
Chyba gdzieś tekst uciekł :D
greg1291 2 grudnia 2016 00:03 Odpowiedz
To chyba takie forumowe bez komentarza. :) Super Relacja!!!
tropikey 6 grudnia 2016 18:33 Odpowiedz
Znalazłem chwilkę, więc zamieszczam jeszcze drobne podsumowanie.Najpierw może to, co zazwyczaj interesuje największe grono forumowiczów - koszty. Niestety, nie prowadzę wnikliwej buchalterii, więc wszystko poniżej jest kalkulacją "z grubsza" (choć w sporej mierze opartej na potwierdzeniach z różnych rezerwacji), ale daje chyba w miarę obiektywny obraz moich wydatków związanych z tym wyjazdem. Zatem:Przeloty.Tą część analizowałem dość wnikliwie w wątku o zakupach milowych (https://www.fly4free.pl/forum/na-lezaco-przez-swiat-podsumowanie-zakupow-w-mm-i-ow,1556,94090), więc przypomnę jedynie, że wszystkie loty-nagrody kosztowały mnie łącznie:a) 350 zł. za loty Star Alliance ib) ciut ponad 100 EUR za loty One World. Do tego, doszły jeszcze:1) MEL-NAN-SYD za ok. 1.900 zł.2) TXL-HEL-GDN za 111 EUR (to ten nieszczęsny lot, na który nie zdążyłem z uwagi na odwołanie lotu AB z AUH do TXL).Hotele.W przeciwieństwie do wielu "starych wyjadaczy" na tym forum, nie mam w portfelu masy hotelowych kart lojalnościowych z wysokim statusem, więc niestety różne darmowe noclegi odpadały. Kierowałem się raczej lokalizacją, opiniami i oczywiście ceną, choć nie był to pierwszoplanowy czynnik. W niektórych wypadkach to widać :-DTu koszty przedstawiają się następująco (w nawiasie podaję ilość nocy i wyżywienie):1) Tokyo i Narita:a) Ueno Touganeya - 67 EUR (1, bez niczego)b) Excel Excel Tokyu - 50 EUR (1, pełne śniadanie)2) Hongkong:a) The Perkin - 260 EUR (2, tzw. light breakfast)b) Le Meridien Cyberport - 650 zł. (1, pełne śniadanie)3) Manila - Belmont Hotel - 75 EUR (1, pełne śniadanie) 4) Melbourne - Radisson on Flagstaff - 125 EUR (1, pełne śniadanie)5) Fidżi:a) Blue Lagoon Resort - 220 EUR (4, 3 posiłki dziennie)b) Fiji Gateway - 70 EUR (1, bez niczego)6) Sydney - 57 Hotel - 85 EUR (1, bez niczego)Wszystkie powyższe koszty poniosłem jeszcze przed wyjazdem. Oprócz tego, z wyprzedzeniem kupiłem jeszcze:a) bilet w dwie strony na Airport Express w Hongkongu za 70 zł. i bilet w dwie strony na kolejkę linową do Ngong Ping za 90 zł,b) 10000 jenów od jednego z użytkowników F4F, które kosztowały mnie 375 zł.. Kwota ta pokryła wszystkie moje wydatki w Tokio i Naricie (oprócz noclegów), czyli Skyliner w 2 strony + 24 godzinny bilet na metro, jedzenie i wstęp na Skytower. W podróż zabrałem w staromodnej gotówce 700 USD, z czego wydałem 500 USD, a dodatkowo, z bankomatu pobrałem 50 EUR (w dolarach Fidżi). Z tej kwoty znaczną część pożarł rejs w dwie strony Yasawa Flyer'em, który kosztował 360 FJD, czyli ok. 170 USD. Reszta poszła na transfery w Melbourne i Sydney, jedzenie i Octopus Card w Hongkongu (w tym przejazdy inne niż Airport Express i wstęp na wieżę na The Peak), zakupy odzieżowo-pamiątkowe na Fidżi, no i na jedzenie, tam gdzie było to konieczne. Ten ostatni element jest godzien podkreślenia, bo udało się to tak rozegrać (nie zawsze, ale w wielu przypadkach), że nie musiałem w zasadzie żywić się na mieście, bo robiłem to w salonikach i na pokładzie samolotów. Nie ma to, jak dobra logistyka :-DOstatnim wydatkiem był ok. 75 zł. za Polski Bus z Berlina do Gdańska - kwota nieprzewidziana i wymuszona przez Air Berlin.Reasumując, kalkulując i podsumowując, wychodzi coś ok.:3510 zł. + 1213 EUR + 500 USD = ok. 10500 zł. (oczywiście przy zastosowaniu kursów z czasu wydatkowania, a nie obecnych).Czy to dużo, czy mało, trudno mi to ocenić. Z mojej perspektywy, za tego rodzaju wyjazdy byłbym skłonny wydać w przyszłości taką kwotę jeszcze wielokrotnie :D Dodam, że obecnie jestem na rozruchu batalii, jaką zamierzam przeprowadzić z Air Berlinem o kwotę 600 EUR (a może nawet ponad 700, jeśli zdecyduję się doliczyć koszt utraconego lotu AY). Oczywiście, wygrana mocno mnie uszczęśliwi (innych opcji nie biorę pod uwagę) :-) W kolejnym wpisie z cyklu "Postscriptum" pozwolę sobie na przemyślenia natury pozaekonomicznej...