Czasami jest tak, że zaczynasz nagle czegoś pragnąć. Trudno nawet powiedzieć, skąd i dlaczego owo pragnienie się wzięło, zresztą chyba nawet nie masz ochoty go analizować. Ważne, że istnieje i że wiesz, że to jest jedyna rzecz, która cię uszczęśliwi. Zmieniasz się w egzaltowaną nastolatkę, która „musi” i „spać nie może” (to akurat takie pozytywne nie jest
:D Mniej więcej w takim stanie ducha znalazłam się jakieś pół roku temu, gdy zrozumiałam, że moje życie nigdy nie będzie pełne, jeśli nie postawię przynajmniej jednej nogi na Kinabalu, najwyższym szczycie Azji Południowo-Wschodniej (4101 m n.p.m., Borneo)
:D Kinabalu dla miejscowych plemion to miejsce święte. Jego nazwa w języku Kadazandusun, jednego z plemion Borneo, znaczy „czczone miejsce śmierci”. Podobno mieszkają tam dusze zmarłych – ze szczytu nie wolno nic zabierać, bo każdy, najmniejszy nawet kamyczek może być zamieszkany. Te wierzenia są obecne do dziś wśród miejscowej ludności. Również i to, że każdy członek plemienia Kadazandusun powinien znaleźć się na szczycie Kinabalu przynajmniej jeden raz w roku.
Kinabalu – majestatyczny, magiczny szczyt, często otulony mgłą i chmurami. I ja. Trudno wyobrazić sobie mniej dobraną parę :/ Ale cóż, miłość nie wybiera
:D A początki tej trudnej love story były takie przyjemne…
Zaczęło się jak zawsze – bilety z Fly4free, przeglądanie sieci w poszukiwaniu inspiracji i nagle, na jednym ze zdjęć pojawił się On. I drgnęło. Miłość od pierwszego wejrzenia
:D Okazało się jednak, że jest trudny do zdobycia – zarówno w przenośni, jak i niestety w rzeczywistości :/ Żeby wejść na Kinabalu trzeba mieć zezwolenie, załatwione przez jedną z agencji turystycznych. I nie dość, że jest dosyć drogie, to jeszcze trzeba je zacząć załatwiać dużo wcześniej – ilość zezwoleń wydawanych na dzień jest mocno ograniczona. Dodatkowo sprawę utrudnia fakt, że są one wydawane na konkretną datę - i na twoje ryzyko. Jeśli 20 lipca będzie padał deszcz, to wprawdzie pieniądze raczej odzyskasz, ale niestety nigdzie nie wejdziesz. Czyli od początku była to miłość raczej z tych trudnych i obarczonych różnymi przeciwnościami
:D Ale przecież zakochane kobiety dysponują całą masą różnorodnych środków – od nacisku delikatnego, pośredniego („och…bardzo bym chciała…” itp., itd.) do bezpośredniego (foch i „nie mów do mnie teraz!” – od niedawna mój ulubiony sposób wyrażania emocji
:D – kolega Marcin w końcu się ugiął (tak zupełnie szczerze, to wcale nie musiał się bardzo uginać
:D sam chciał tam wejść tak bardzo, jak ja) i nie wiem, jak to zrobił, ale udało mu się załatwić dwa zezwolenia na 8 sierpnia (dziękuję…). Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji cały wyjazd musieliśmy podporządkować tej jednej dacie. Wszystkie pozostałe atrakcje trzeba było dopasować do tego, z trudem zdobytego, terminu. Na cały plan naszej wycieczki padł więc cień góry…
Czas pobytu : 28.07.2016 – 14.08.2016 Cena biletu : 2161 zł, China Eastern, Praga-Szanghaj, Szanghaj-Kota Kinabalu Waluta : Ringgit (MYR). 10 zł = ok. 10,81 MYR
Do Pragi dostaliśmy się z Krakowa LuxBusem (44 zł), później RegioJetem z dworca na lotnisko i już po 18 godzinach od wyruszenia z naszego miejsca zamieszkania siedzieliśmy w samolocie :/
:D Sam lot minął niespodziewanie szybko. Może dlatego, że mieliśmy mieć dodatkową atrakcję - czekał nas trzynastogodzinny postój w Szanghaju i dzięki możliwości uzyskania darmowej wizy tranzytowej, po raz pierwszy zamierzaliśmy postawić nogi w Chinach. A ponieważ przed wyjazdem zupełnie nie było na to czasu (przecież każdą wolną chwilę spędzałam wpatrując się zakochanym wzrokiem w fotografie Kinabalu. I wzdychając
:D,wróć...trenując przed wspinaczką :/
:D, w samolocie wertowaliśmy na szybko przewodnik po Szanghaju, żeby ustalić najbardziej optymalne wykorzystanie czasu.
Lotnisko w Szanghaju jest naprawdę olbrzymie i na początku trudno nam było się zorientować, gdzie w ogóle powinniśmy iść. Zwłaszcza, że natychmiast otoczyły nas przemiłe panie i zaczęły zachęcać do wycieczek po mieście, najwspanialszych hoteli i innych takich...
:D Na szczęście priorytetem był dla mnie bieg do popielniczki (ufff, wreszcie, po tylu godzinach lotu
:D, bo inaczej, znając mnie, pewnie bym im uległa
:D Przy papierosie ustaliliśmy plan działania - najpierw kantor na lotnisku. I tu, uwaga, czai się pewna pułapka. Otóż, niezależnie od wysokości wymienianej kwoty, pobierana jest opłata za transakcję - 50 yuanów (niecałe 30 zł). Niby nie tak dużo, ale warto o tym pamiętać i wymienić naraz całą przeznaczoną na to kwotę. My, za 50 euro, otrzymaliśmy 356 yuanów (ale 50 zaraz musieliśmy oddać
:D
Od poznanego przy papierosie pana dowiedzieliśmy się, że powinniśmy pojechać metrem nr 2. Oszczędzę Wam czytania długiego opowiadania (a sobie wstydu
:D o tym, jak znaleźliśmy odpowiednie metro i jak udało się nam kupić bilety (7 yuanów). W każdym razie łatwo nie było
:D Niby wszystko jest bardzo dobrze oznaczone, ale, uwierzcie, chińskie litery działają na mnie jakby trochę...onieśmielająco?
:D W każdym razie w końcu znaleźliśmy się w odpowiednio oznakowanym wagonie. Bardzo zadowoleni z siebie chłonęliśmy krajobraz za oknem, starając się nie zauważać, że pozostali pasażerowie pomalutku się od nas odsuwają :/ (pewnie duże znaczenie miał fakt, że znajdowaliśmy się już 30-tą godzinę w podróży, rozumiem). Ale gdy wszyscy nagle wstali i wysiedli, uznaliśmy, że jednak trochę przesadzają i zachowują się bardzo nietaktownie:/
:D Na szczęście (i dla nas, i dla naszego poczucia pewności siebie
:D, po chwili zauważyliśmy, że wszyscy po prostu przesiadają się do innego składu (jadącego w przeciwnym kierunku i oznaczonego też numerem 2 ?) Nieco nas to zdziwiło (wiedzieliśmy wprawdzie, że mamy się przesiąść, ale miał to być numer 10 i na pewno nie na tej stacji:/). Jednak, ponieważ dla dobrego towarzystwa człowiek jest w stanie zrobić prawie wszystko, przesiedliśmy się i my. I dobrze zrobiliśmy, bo potem poszło już gładko. Jeszcze jedna przesiadka, tym razem na odpowiedniej stacji, do numeru 10, wysiadka na stacji Yuyuan Garden i już mogliśmy zacząć cieszyć się Szanghajem.
Pierwszy moment do radosnych jednak nie należał. Prosto ze stacji metra weszliśmy bowiem do wnętrza rozgrzanego piekarnika. Ustawionego na najwyższą temperaturę i z włączonym termoobiegiem :/ Lekko nie było :/
:D Na szczęście stacja znajdowała się blisko nadbrzeżnej promenady Bund i liczyliśmy na to, że może przebywanie w pobliżu rzeki trochę ułatwi zwiedzanie.
Rzeka Huangpu oddziela starą część miasta od nowoczesnej. Olbrzymie wrażenie podczas spaceru promenadą robi kontrast między jednym, a drugim brzegiem rzeki. Mieszanka stylów i kultur.
Nie da się ukryć, z powodu upału zwiedzanie, a właściwie plątanie się bez ładu i składu, nie szło nam łatwo. Bliskość wody niezbyt pomagała, widoczność najbardziej znanych budynków, z powodu smogu, też nie była rewelacyjna. Wlekliśmy się więc, noga za nogą, po promenadzie i próbowaliśmy wymyślić, co możemy zrobić, aby zmienić nastawienie na nieco bardziej entuzjastyczne. A ponieważ podobno "Polak gdy głodny, to zły", uczepiliśmy się tego przysłowia z nadzieją i wyruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia
:D
I rzeczywiście, już sam widok znacznie poprawił nam nastrój
:D Za 10 yuanów można było wybrać sobie trzy potrawy z tej garkuchni, a pani dodawała jeszcze ogromny pojemnik pełen ryżu.
No, dopiero teraz to można się wybrać na zwiedzanie
:D
Chcieliśmy odwiedzić ogród Yuyuan, który podobno jest jednym z najpiękniejszych w całych Chinach. Niestety, nasza wiedza ograniczała się do informacji, że znajduje się "gdzieś tu". Uzyskanie pomocy w pokazaniu drogi w Szanghaju niestety przekroczyło nasze możliwości, i to wyjątkowo nie z naszej winy
:D Każda osoba(przysięgam, naprawdę każda jedna osoba, nie jest to zabieg mający na celu podkreślenie osamotnienia autorki w dalekich Chinach:D na pytanie o rozmowę w języku angielskim po prostu odwracała głowę i odchodziła. Nie, skłamałam
:D Niektórzy czasem mówili : "No", a jeszcze inni przed odejściem się miło uśmiechali
:D
Musieliśmy więc szukać sami :/ I znaleźliśmy mnóstwo pięknych miejsc, klimatycznych uliczek, ale żadne z nich nie było ogrodem :/
:D
Znaleźliśmy w końcu coś w rodzaju parku - było tam mnóstwo ludzi, zieleni i pawilon herbaciany w samym środku. Całkiem ładny. A gdy jeszcze wypiliśmy w nim piwo (25 yuanów), byliśmy już prawie pewni, że w porządku, może ten ogród Yuyuan nie do końca wygląda, jak sobie go wyobrażaliśmy, ale przecież jest całkiem miły :/
:D
Ciąg dalszy pałętania się bez planu i pomysłu. Upał dalej niestety dawał się we znaki, na szczęście wszystkie miejsca, w których byliśmy znajdowały się bardzo blisko Bund, więc co jakiś czas wracaliśmy na promenadę, żeby chociaż popatrzeć na wodę
:D
W końcu temperatura stała się nie do wytrzymania :/ Ze wstydem muszę przyznać, że zostaliśmy zmuszeni do zrobienia czegoś głupiego - postanowiliśmy iść odpocząć do McDonald'sa :/
:D Powód - świetnie działająca klimatyzacja :/
Tak, zdecydowanie to było miejsce, które dodało nam sił
:D (2 cole - 13,50 yuanów). Ubrania nam trochę przeschły i nawet zdążyliśmy się nieco zdrzemnąć (ale tak delikatnie
:D Poszliśmy za przykładem miejscowych, którzy spali głęboko, kładąc się w lokalu po prostu na siedzeniach - widać im też doskwierał upał. My na aż taką ekstrawagancję się nie zdobyliśmy - wystarczyło nam kulturalne oparcie głów o stół
:D Inna sprawa, że spędziliśmy tam pewnie ze dwie godziny. Szkoda trochę. Szkoda czasu, niewykorzystanych możliwości. Ale uwierzcie, naprawdę się nie dało...
Ciekawe jak w Polsce sprawdziłyby się takie dodatki do zestawów dziecięcych:)
Powoli trzeba było zacząć się zbierać w stronę lotniska. Postanowiliśmy wrócić innymi uliczkami, żeby jeszcze choć trochę poczuć klimat Szanghaju. O atrakcje zbytnio się nie martwiliśmy - Bund obejrzeliśmy przynajmniej z pięć razy, a i ogród Yuyuan też w końcu zwiedziliśmy (choć uważam, że określenie "jeden z najpiękniejszych w Chinach" jest lekko przesadzone
:D
:D
Ten kościółek wyrastający pomiędzy dużo wyższymi budynkami był niezwykle uroczy.
Szliśmy przez wąskie uliczki, wypełnione małymi sklepikami...
...chłonęliśmy klimaty, których zawsze najbardziej szukamy...
...podziwialiśmy jedzenie...
Czyli, według niektórych, nie robiliśmy nic, a według nas - robiliśmy właśnie to, co najważniejsze.
I jeszcze ostatni rzut oka na miasto ze stacji metra. Potem już wszystko było bardzo szybkie. Szybki powrót metrem na lotnisko, szaleńczy bieg przez cały budynek, bo w ostatnim momencie zmieniono bramkę i szybki sen w samolocie.
I wreszcie, po 54 godzinach od rozpoczęcia wyprawy, lotnisko w Kota Kinabalu...
C.D.N.Postaram się pisać trochę szybciej, ale oprócz grafomanii, mam jeszcze parę innych cech - np. rozwlekłość
:D
marcino123 napisał:
dopóki nie zobaczę, że zakończona
:P
nie chcę być złym prorokiem, ale...(patrz wyżej
:D
Japonka76 napisał:
palisz fajki przed wspinaczką na górę ??? Przecież Cię zaraz tu zlinczują za to
:P
Ekhmmm....ograniczyłam
:D
W Kota Kinabalu wylądowaliśmy po północy. Ponieważ czas nas gonił (a góra czekała...) jeszcze w Polsce kupiliśmy bilety na lot do Tawau (Malaysia Airlines, 90 MYR). Trochę żal nam było podróży przez kraj, jednak chcieliśmy zdążyć zobaczyć jak najwięcej przed wspinaczką. Najbliższy możliwy lot był 0 7.25, czekała nas więc noc na lotnisku.
Na początku nie było nawet najgorzej - Starbucks, mrożona herbata (27 MYR za dwie) - jednak, gdy rozsiedliśmy się wygodnie, okazało się, że pan właśnie zamyka :/ O 2.00 w nocy lotnisko zamiera, nieliczni pasażerowie kładą się na dość twardych ławkach i, przykrywszy się kartonami (najczęściej), próbują przetrwać do rana. Zrobiliśmy tak i my, starając się znaleźć strategiczne miejsce, jak najdalej od pozostałych ludzi. Nie myliśmy się już od 56 godzin :/ (nie, jednak wilgotne chusteczki to nie jest szczyt marzeń
:D , ale główny powód naszego oddalenia był bardziej prozaiczny - chcieliśmy po prostu zjeść coś z plecaków. I pomimo, że staraliśmy się poczekać, aż wszyscy zasną i przykryliśmy się chustą (!
:D) podczas jedzenia, nic to nie dało :/ W całej poczekalni unosił się zapach wieprzowych kabanosów :/ Szczyt taktu z naszej strony niestety to nie był :/
:D
Jakoś doczekaliśmy do rana, szybka odprawa i ruszamy dalej. Od samego początku podróży nie mogłam się doczekać widoku Borneo z nieba. Niestety, był to widok dosyć smutny...
Resztki dżungli walczą o przetrwanie między olbrzymimi połaciami równiutko posadzonych palm kokosowych.
Na szczęście, jakiś czas temu, Malezyjczycy zmienili politykę odnośnie ochrony przyrody i zaczynają doceniać i dbać o to, co jest ich największym skarbem - czyli o rośliny i zwierzęta. Pewnych szkód, wycięcia ogromnych obszarów lasów, nie da się już cofnąć. Jednak miejscowi zaczynają dbać o to, aby przynajmniej zminimalizować efekty uboczne. Niektóre plantacje palm kokosowych pozostawia się nie uprawiane, aby same naturalnie zarosły. I to jest nie do uwierzenia, jak dżungla sobie wyśmienicie radzi. Regularnie wyniszczana i zmniejszana, a wystarczy dać jej jeden sezon, a potrafi wyciągnąć macki i pomalutku przejmować kolejne hodowlane palmy, tworząc z nich część siebie... (dżizz, to już szczyt grafomanii, ale cóż poradzę, tak to czuję
:)
"Wyspę porastają lasy równikowe. Słynnym przedstawicielem zwierząt jest orangutan i słoń karłowaty, oba zagrożone wyginięciem" - źródło : Wikipedia. ........
Sam lot trwał dosyć krótko. Już o 8.20 byliśmy w Tawau. Jednak nadal nie był to koniec naszej podróży. Pierwszy nocleg (a właściwie dwa) mieliśmy zarezerwowane na Mabul, wyspie znajdującej się na Morzu Celebes (łóżko! Łazienka!!! Wreszcie!
:D Żeby jednak w tym łóżku wylądować, trzeba najpierw dostać się do Semporny i w porcie znaleźć kogoś, kto zgodzi się przeprawić z tobą łodzią na Mabul. Po wszystkich trudach podróży, ten ostatni etap nie wydał nam się zbyt wymagający. Właściwie, to "już byliśmy w ogródku i witaliśmy się z gąską" czy kimśtam
:D I faktycznie - pod lotniskiem stał rząd minivanów z kierowcami, którzy bardzo chętnie za 25 MYR zawiozą każdego do Semporny.
Podróż do Semporny trwa ok. godzinę. Szybko, wygodnie, niedrogo. Już mieliśmy w oku port, już widzieliśmy samych siebie, jak negocjujemy cenę łodzi (może być mała, byle najtańsza
:D z miejscowym rybakiem, jednym z tysięcy, którzy tam będą, gdy nagle kierowca zapytał, jak zamierzamy się dostać na Mabul. Jak to jak? No coś sobie właśnie tak znajdziemy! Wtedy jednak kierowca uświadomił nas, że sprawy niekoniecznie muszą wyglądać tak, jak sobie to wyobrażaliśmy...:/ I może spróbować nam pomóc znaleźć łódź, ale musimy mieć świadomość, że przeprawa kosztuje 400 MYR. Od osoby. W jedną stronę....:/ :/
Ujmę to tak - w pierwszym momencie myślałam, że się przesłyszałam
:D W drugim - że to niemożliwe i na pewno chce nas naciągnąć (szybko jednak z tego podejrzenia zrezygnowałam, gdy niezbyt ochoczo sięgnął po telefon i po dość krótkiej rozmowie powiedział, że jednak nam nie pomoże, bo jego kolega z łodzią nigdzie nie popłynie). Podwiózł nas, nadal niedowierzających, pod hotel (bo kantor, wiadomo) i odjechał, życząc powodzenia
:)
Cóż było robić? Stanęliśmy pod hotelem ograniczając palenie ( @Japonka76 :*
:D i próbując nie uderzać głupimi łbami w jego mury
:D Wszystko załatwiliśmy z Polski, wszystko! Noclegi na Mabul (a nie było łatwo - tańszych noclegów na wyspie jest mało, więc trzeba było rezerwować je dużo wcześniej), bilety lotnicze po Borneo, kolejne transporty, wszystko dopięte na ostatni guzik. Zupełnie jak nie my, wyżyłowany co do minuty plan podróży. Wszystko dla góry - żeby zdążyć, żeby być...Wszystko...Nie przyszło nam jedynie do głowy sprawdzenie połączenia na Mabul. Miało być "jakoś" ("jakoś to będzie", port, setki rybaków, sami będą namawiać..
:D , a wyszło jak zawsze
:D Port wprawdzie był, ale jakiś taki "nie-miejscowy". Opcje też były - z tym, że każda zapytana osoba potwierdzała cenę : 400 MYR. Wiem, zazwyczaj przepłacamy, nie negocjujemy, no nie wychodzi nam z pieniędzmi
:D Pewnie tym razem też by tak było, jednak ta kwota pochłonęłaby większą część naszego budżetu na CAŁY wyjazd...
Sama Semporna jest dosyć turystyczna - zwłaszcza w okolicach portu. Same hotele, agencje turystyczne, centra nurkowe...Zaraz, centra nurkowe? To nas olśniło i dawało nadzieję, że może jednak będziemy dziś spać na Mabul (szczerze mówiąc, to nawet bardziej już mi chodziło o "spać", niż o "Mabul"
:D Wprawdzie na wycieczki nurkowe się nie wybieraliśmy, ale na pewno wybierają się inni (zwłaszcza patrząc po ilości turystów przebywających w okolicach agencji). I może któraś z łodzi nurkowych nie będzie do końca wypełniona, a jej właściciel na tyle uprzejmy, że podrzuci nas, no nie "w okolice"
:D, ale na samo Mabul? Za niewielką opłatą, oczywiście?
Całe wybrzeże nie jest z piasku, przysięgam. Wszystko to muszle...
Zaczęliśmy więc długi marsz od agencji do agencji (a właściwie żebranie
:D. Po wielu porażkach ("tak, ale za 400 MYR", "tak, ale jutro" itp., itd.) w końcu się udało!
:)
I oto nasi dobroczyńcy, wybawiciele (70 MYR od osoby, odpływamy o 14.00!) i skarbnica wiedzy. Żeby zabrać turystów na którąś z okolicznych wysp potrzebne jest coś w rodzaju zezwolenia/licencji. Takie zezwolenie załatwia agencja dla swoich pracowników, więc raczej nie ma szans na znalezienie "przypadkowego" rybaka, który podrzuci nas na wyspy. Stąd taka wysoka, wszędzie stała cena. Nie istnieją też oficjalne, turystyczne promy,z których można by skorzystać. Natomiast ośrodki na wyspach najczęściej organizują "dopływy w cenie noclegu" dla swoich gości (tak, to widziałam. Jednak ceny noclegów w takich przybytkach były też odpowiednio podwyższone :/ )
No nic, grunt, że znaleźliśmy rozwiązanie
:) A osobiście uważam, że problemy spowodowała nie nasza głupota, tylko cień Kinabalu. Myślę, że jest górą zazdrosną, która nie lubi się dzielić i skoro przyjechaliśmy na spotkanie z nim, to czemu mamy tracić czas na zwiedzanie jakichś mało ciekawych wysepek, zamiast siedzieć u jego podnóży i podziwiać mroczne piękno?...
Zostało nam trochę czasu na jedzenie (zupa tom yum, piekielnie ostra i mrożone herbaty, sztuk dwie - 25 MYR), zakupy (podobno na Mabul ciężko dostać wodę, więc zaopatrzyliśmy się w parę butelek. Co do jedzenia, no cóż, trochę wieprzowych kabanosów nam jeszcze zostało
:D i zwiedzanie. Samo centrum Semporny jest faktycznie mocno turystyczne. Natomiast skręt w którąś z bocznych uliczek pokazuje całą ukrytą urodę tego miejsca.
Targ rybny.
A na nim takie cuda.
Choć wolałabym je oglądać w naturalnym środowisku. Ale muszę przyznać, że wielokrotnie podnosiłam szczękę z podłogi.
Miejscowi posiadają własne środki transportu. Całymi rodzinami przypływali na targ ze swoich domów na wodzie...
Domy na palach.
Nasza agencja była doskonale zorganizowana. Gdy przybyliśmy pod nią ponownie, czekały już tam dwie turystki, które miały płynąć razem z nami. Podpływaliśmy też pod inne agencje, zabierając kolejnych maruderów. I wreszcie w drogę.
Łodzie miejscowych są różne. W większości w dużym stopniu widać po nich ślady użytkowania. Trochę mnie zmroziło, gdy uświadomiłam sobie, co wcześniej planowałam zrobić ("znajdziemy jakiegoś rybaka..."). Przy moim poziomie umiejętności pływania nawet łódź agencyjna, z silnikiem i kamizelkami ratunkowymi, wydała mi się wobec morza jakaś...krucha...?
:D
Płynąc na Mabul przepływa się obok wiosek na pełnym morzu. Chyba na podstawie jakiejś umowy wewnętrznej (albo ze zwykłej, ludzkiej życzliwości) wioski te omija się z daleka. Pozwala to uniknąć mieszkańcom ciekawskich spojrzeń turystów i ciągłego hałasu silników łodzi.
Jak zwykle wrzucasz zachętę, a potem każesz czekać ma więcej
:)A swoją drogą palisz fajki przed wspinaczką na górę ??? Przecież Cię zaraz tu zlinczują za to
:P
Na to czekałam
:D I już od pierwszych zdjęć i pierwszy słów mi się mega podoba
:) - jak zawsze zresztą
;) Pisz pisz dalej kochana, nie dawaj nam za długo czekać
:D
Uśmiechnięte dzieci i bańki mydlane stały się Twoim znakiem rozpoznawczym.ŁośPs. Głupio mi spytać, ale jestem w niektórych tematach trochę ciemny - co to jest "snoorkowanie"?
pestycyda napisał:Ale przyznam się szczerze, że bardzo sprytnie najpierw oznajmiłam sprzedającej go pani, że muszę się wcześniej zapytać męża
:D - to spotkało się z jej dużą aprobatą. Gratuluje zamążpójścia
;) Niesamowite to jest, dzieci na całym świecie są takie same, tak samo płaczą, tak samo się bawią, są tak samo ciekawe świata bez względu na długość czy szerokość geograficzną. A potem wyrastają tacy ekstremiści, wojownicy o tę czy inną religię czy światopogląd.
:cry: Dziękuję Ci za zdjęcie wakacyjnego pokoju, nawet nie wiesz jak mnie uradowałaś
:lol:
o mamo. a mnie zachwycaja te zdjecia z shanghaju. boje sie tylko ze to @pestycyda kwestia Twojego talentu fotograficznego i wcale to tak pieknie nie wyglada
;-) przyznaj sie!chiny nie sa na liscie na przyszly rok. jest nowa zeladia na marzec ( Fly4free & Thai airways! dzieki
;-) ) i czatuje na chile i argentyne na jesien. ale.. kto wie..
;-)
No i teraz wszyscy myslą co za potwór z tego Washington'a
;)A ja z zapartym tchem czekam na dalszy ciąg!(preferowanie z happy endem - w stylu zapomnieliście ze dla bezpieczeństwa schowaliscie gdzieś pieniądze - tak jak kolega który wracał się 100km na Sri Lance do poprzedniego miejsca noclegowego - z sukcesem)Wysłane z mojego JY-G4S przy użyciu Tapatalka
No @pestycyda ależ potęgujesz napięcie. Miało być pięknie i egzotycznie, ale malezyjski komisariat to już egzotyka wyższego rzędu. Pisz dziewczyno pisz, co dalej. @Washington gratuluje autorytetu przy okazji
;)
Oj. @Washington, dopiero teraz do mnie dotarło, jak to zabrzmiało :/ :/
:D Miałam na myśli fakt, że nasze style podróżowania leżą na dwóch przeciwległych biegunach. Ty - opanowany i zawsze wiesz, co należy zrobić i co Ci się należy. I potrafisz o to zadbać. Ja - zawsze przepłacająca, zgadzająca się na wszystko, oszukiwana na własne życzenie itp., itd.
:D (niezła reklama
:D hotelarze wszystkich krajów - macie mnie teraz, jak na tacy
:D I nie mówię, że mi z tym bardzo źle, ale czasem chciałoby się (albo po prostu trzeba) spróbować czegoś innego
:) A ponieważ jest to dla mnie bardzo trudne, to zostałeś mi w głowie niejako w formie pewnej "idei podróżowania". Łatwiej mi wtedy postępować niezgodnie z moją "nienegocjowalną" naturą
:D @Japonka76, najgorsze jest to, że wcale nie próbuję budować napięcia :/ po prostu zaczynam pisać, planuję, że napiszę dużo więcej, a nagle zaczynam sobie wspominać i w połowie moich grafomańskich wynurzeń nadchodzi noc :/
:DPozdrawiam:)
No tak, wróciłem do Twojej opowieści z przyjemnością tym większą, że przez dobre dwa tygodnie zaglądania tutaj żyłem w przekonaniu, że zrobiłaś dłuższą przerwę w pisaniu - dopiero dzisiaj odkryłem (hm!), że wystarczyło przejść na kolejną stronę żeby czytać dalej. A tak przy okazji sytuacji na komisariacie, zastanawiam się, czy rzeczywiście Twój ojciec pozwala Ci na takie wyprawy?
Ja to po każdej relacji Pestycydy to chciałam się z nią wybrać na wakacje
:D
;)
;)
8-) ale po tych wizytach na komisariatach w Borneo....
8-)
8-)
:lol: I ta kobra...
:o
:o Pozostanę na czytaniu z wielką przyjemnością relacji
8-)
8-)
:lol:
:oops:
:P
;)
;)
;)
;)
fantastyczne zdjęcia @pestycyda! nie mogłam się napatrzeć i nadziwić ,jak u każdego nosacza inna końcowka tego nochala.
:shock: Jakie to bardzo ludzkie
:)
Żona mnie uświadomiła, że piszesz relację
:D i oczywiście jak zawsze z zapartym tchem czytałem linijka po linijce, jakby pominąć ten jeden przykry incydent to po prostu bajka!!! Nie piecz pierników, nie lep uszek
:P karpia tez nie musi być, wole małpy
:D karm nas dalsza częścią opowieści
;-) Pozdrawiam serdecznie Max
No Kinabalu rzeczywiście robi wrażenie, zwłaszcza w chmurach wygląda groźnie. Stopniujesz napięcie, ale mam nadzieję, że udało się bez przeszkód zdobyć szczyt.
Z ciekawości spytam - chodziłaś wcześniej po górach? Np. choćby po Tatrach? Miałaś jakieś przygotowanie kondycyjne?Chodzi mi o to, czy poszłaś z marszu na Kinabalu, czy też rzeczywiście ta góra jest aż tak wymagająca + wilgotność, co powoduje te problemy wydolnościowe.
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia :)
O kurczę, ale smutna końcówka! Potrafię sobie wyobrazić Twoje rozgoryczenie, ale to była jedyna racjonalna decyzja. Wspaniałe zdjęcia i świetna relacja - Borneo podskoczyło do pierwszej trójki na mojej liście miejsc do zobaczenia
:)
Nie przejmuj się @pestycyda tym rzyganiem w górach na przyszłość. Kiedyś na kacu zrobiłem trasę z Doliny Kir na Kasprowy Wierch. Dopadło mnie to samo
:)
Oj szkoda... Ale przynajmniej w relacji znalazły się zdjęcia ze szczytu więc nie jest aż tak źle
:)Na pocieszenie (i w ramach podziękowania za wszystkie świetne relacje - przy czym ta najlepsza) zrobiłem Ci avatar, bo nie masz
:D
szacunek, że podjęłaś taką decyzję! wbrew pozorom podjęcie jej wymagało pewnie większej siły niż decyzja o kontynuowaniu trekkingu
:( ale przyłączam się do wcześniejszych opinii - nie warto ryzykować! znasz to powiedzenie.. "co ma wisieć, nie utonie
:)"? boję się tylko o jedno..
:) jak ty moja Droga do każdego z krajów, w których byłaś będziesz musiała jeszcze z jakiegoś powodu wrócić..... to obawiam się, że może Ci życia zabraknąć!!
:D hehe
@pestycyda Jebal Tubkal czeka - Myślę, że to będzie godny rywal Kinbalu. Świetnie czyta i ogląda się Twoją relację. Wysłane z mojego SM-G935F przy użyciu Tapatalka
Kochani, wiedziałam, że można na Was liczyć. Dziękuję :* Wbrew pozorom, to dla mnie bardzo emocjonalny wpis i długo biłam się z myślami, jak to zrobić. I czy mogę się tu aż tak odsłonić. Dziękuję za to, że mogłam....@sranda, trudno mi odpowiedzieć na pytanie. Nie jestem typem sportowca, ale przed wyjazdem zrobiłam, co mogłam. Na Kinabalu nie wchodziłam "z marszu". Chodzę po górach, po Tatrach też. Przed wyjazdem biegałam, robiłam treningi wytrzymałościowe, starałam się lepiej odżywiać i, wbrew pozorom, faktycznie ograniczyłam palenie. Spałam na 3500 m n.p.m. i nie było żadnych problemów. Po prostu myślę, że jednak każdy organizm reaguje inaczej. Ale czegoś takiego zupełnie się nie spodziewałam. Pewnie mogłam się lepiej przygotować - zawsze można "lepiej" i "więcej"... @zuzanna_89, @olus, @bozenak, @Japonka76 - dzięki za słowa wsparcia. Byłam i w jakiś sposób nadal jestem tym, hmmm, "załamana" to może nie jest odpowiednie słowo. Bardziej - siedzi gdzieś to we mnie w środku, znacie to uczucie, prawda? Chciałam tam wejść bardziej, niż wielu innych rzeczy w życiu. Jednak pocieszam się jednym - po powrocie, ktoś mądry (dziękuję :* ) powiedział tak : jeśli jeden członek wyprawy wszedł na szczyt, to wyprawa jest udana...@Don_Bartoss -
:D
:D
:D "you made my day"
:D
:D Dziękuję
:D Delikatnie chcę Ci jednak przypomnieć, że nie tylko samo rzyganie było moim problemem
:D @dj3500 - jesteś cudowny
:D ten avatar to cała ja, poważnie
:D Prześlij mi go na priv, proszę - z chęcią skorzystam
:D@Maxima0909 - dziękuję... Masz rację, to było mega trudne. Miło mi rozmawiać z kimś, kto to rozumie...@Kalispell - dziękuję. Po prostu bardzo miło poczuć wsparcie...
@pestycydaNa szczyt zawsze jeszcze można spróbować się kiedyś wybrać. A nieostrożni bohaterowie w górach potrafią kończyć na pierwszej stronie newsów. Jest dobrze. Byłaś tam, zaszłaś tak wysoko jak się dało. I potrafiłaś poprawnie ocenić swoje siły. Na dodatek potrafisz o tym otwarcie napisać, co - myślę - jest bardzo cenną informacją dla innych, którzy może planują podobne wyprawy. Brawo!
Zła
:evil: jestem , ze już się kończy twoja relacja . Miło jest zaglądać na fly4free i szukać - dodała Pestycyda następną część
8-) . Kończ w 2016 - będę głosowąć na Ciebie
:P
:P . Macie już jakieś plany gdzie następny wypad??
@Kalispell, dziękuję za miłe słowa
:)Co do sprawy z kradzieżą - trudno powiedzieć. Policja miała przeprowadzić śledztwo, a później, z tego co udało się nam zorientować, mieli 3 miesiące na to, żeby nas poinformować o efektach. Cała dokumentacja miała przyjść do nas pocztą. Dalej czekamy
:) Sama jestem ciekawa, co tam będzie napisane. Hm, rozprawa sądowa w Malezji? Brzmi ciekawie
:) zwłaszcza, że podobno pracodawca musi wtedy dać pełnopłatny urlop
:)
Tak ogólnie, Pestycydo, nie pozostaje nic innego, jak podziękować Ci z wspaniałą relację. I pozostaje tylko nadzieja, że pozwolisz nam odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje. Łoś
Co z tego że nie udało się zdobyć tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka) I tak wspaniała relacja i wspaniała wyprawa, cudne zdjęcia! Gratuluję i zazdroszczę, to trochę taka sytuacja: też bym tak chciała ale się boję
;)
i zgodnie z "obietnicą" po pierwszym wpisie tej relacji, wstrzymałem się z jej czytaniem do zakończenia i...ślicznie dziękuje za miły wieczór jaki mogłem dziś z Wami spędzić na Borneo
:)
Co ja się będę wysilać - skopiuję po prostu mój komentarz z innej Twojej relacji bo nic dodać nic ujać:gosiagosia napisał:Specjalnie do Twoich relacji powinno się dorobić przycisk "bardzo lubię"
:lol: Gratuluję Ci umiejętności pisania zabawnie o rzeczach, które zabawne na pewno dla Was wtedy nie były.@olus - możesz sobie poczytać o podróży kajakiem na Palau - polecam - jestem pod jej absolutnym wrażeniem
:D
olus napisał:Co ja będę wieczorami czytać?
:) Ty, moja droga, masz wieczorami PISAĆ
:DK Marek Trusz napisał:odbyć z Tobą następną podróż w Himalaje Znając moje grafomańskie zapędy, pewnie tego nie unikniesz
:Dmaginiak napisał: tej głupiej góry (ups, mam nadzieję że nie usłyszy z tak daleka)
:D
:D
:D dziękuję - najlepsze pocieszenie w życiu
:D@marcino123, zastanawiałam się, czy dotrzymasz obietnicy
:) mi jeszcze nigdy się nie udało tak przetrzymać czyjejś relacji, choć próbowałam - jestem za bardzo niecierpliwa. I jak? Lepiej się czyta całą naraz? (bo nie wiem, czy mi się opłaca powstrzymywać ciekawość
:)@gosiagosia - mogę Ci odpowiedzieć tylko dokładnie tym samym, co ostatnio - bardzo dużo nas to nauczyło (wiem, frazes, ale to prawda). Owszem, takie doświadczenia nie są super przyjemne, ale można z nich naprawdę wiele wynieść.Dziękuję za miłe słowa i pozdrawiam
:)
Przeczytałem po zapoznaniu się z wynikami głosowania na relację miesiąca i mam pytanie - czy akceptowalne jest słowo "zajebisty"? Bo tylko takie mi pasuje
:D
@pestycydaOdświeżam sobie tę relację po raz drugi, bo się stęskniłem. Mam jednak pytanie - jest szansa na przywrócenie wyświetlania obrazków? U mnie PhotoBucket twierdzi, że ich nie pokaże :/
:D
@wilku17, oficjalnie stwierdzam, że kończę współpracę z photobucket. I każdemu to radzę :/ Szczerze mówiąc, to płakać mi się chce, jak pomyślę o ponownym wgrywaniu zdjęć do wszystkich relacji. W jednej już to przechodziłam i to chyba gorsza robota, niż napisanie relacji od nowa:/ Pewnie się w końcu za to zabiorę pomalutku, ale już naprawdę nie mam pomysłu, gdzie można umieszczać zdjęcia, żeby były bezpieczne (w sensie : nie zniknęły znowu). Może ktoś z Was ma jakąś radę, sprawdzony portal, nie wiem...? Z góry dziękuję za wszelkie sugestie.Pozdrawiam:)
@pestycyda Ja umieszczam zdjęcia na f4f na społeczności. Jedyny problem jest taki, że zdjęcia trzeba tam dodać pojedynczo, to znaczy w każde oddzielnie kliknąc przy dodawaniu, nie da się zaznaczyć wszystkich naraz i wgrać. Przez to jest to dość czasochłonne, ale potem ze zdjęciami w relacji nic sie już nie dzieje.
Mniej więcej w takim stanie ducha znalazłam się jakieś pół roku temu, gdy zrozumiałam, że moje życie nigdy nie będzie pełne, jeśli nie postawię przynajmniej jednej nogi na Kinabalu, najwyższym szczycie Azji Południowo-Wschodniej (4101 m n.p.m., Borneo) :D
Kinabalu dla miejscowych plemion to miejsce święte. Jego nazwa w języku Kadazandusun, jednego z plemion Borneo, znaczy „czczone miejsce śmierci”. Podobno mieszkają tam dusze zmarłych – ze szczytu nie wolno nic zabierać, bo każdy, najmniejszy nawet kamyczek może być zamieszkany. Te wierzenia są obecne do dziś wśród miejscowej ludności. Również i to, że każdy członek plemienia Kadazandusun powinien znaleźć się na szczycie Kinabalu przynajmniej jeden raz w roku.
Kinabalu – majestatyczny, magiczny szczyt, często otulony mgłą i chmurami. I ja. Trudno wyobrazić sobie mniej dobraną parę :/ Ale cóż, miłość nie wybiera :D A początki tej trudnej love story były takie przyjemne…
Zaczęło się jak zawsze – bilety z Fly4free, przeglądanie sieci w poszukiwaniu inspiracji i nagle, na jednym ze zdjęć pojawił się On. I drgnęło. Miłość od pierwszego wejrzenia :D Okazało się jednak, że jest trudny do zdobycia – zarówno w przenośni, jak i niestety w rzeczywistości :/ Żeby wejść na Kinabalu trzeba mieć zezwolenie, załatwione przez jedną z agencji turystycznych. I nie dość, że jest dosyć drogie, to jeszcze trzeba je zacząć załatwiać dużo wcześniej – ilość zezwoleń wydawanych na dzień jest mocno ograniczona. Dodatkowo sprawę utrudnia fakt, że są one wydawane na konkretną datę - i na twoje ryzyko. Jeśli 20 lipca będzie padał deszcz, to wprawdzie pieniądze raczej odzyskasz, ale niestety nigdzie nie wejdziesz. Czyli od początku była to miłość raczej z tych trudnych i obarczonych różnymi przeciwnościami :D Ale przecież zakochane kobiety dysponują całą masą różnorodnych środków – od nacisku delikatnego, pośredniego („och…bardzo bym chciała…” itp., itd.) do bezpośredniego (foch i „nie mów do mnie teraz!” – od niedawna mój ulubiony sposób wyrażania emocji :D – kolega Marcin w końcu się ugiął (tak zupełnie szczerze, to wcale nie musiał się bardzo uginać :D sam chciał tam wejść tak bardzo, jak ja) i nie wiem, jak to zrobił, ale udało mu się załatwić dwa zezwolenia na 8 sierpnia (dziękuję…). Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji cały wyjazd musieliśmy podporządkować tej jednej dacie. Wszystkie pozostałe atrakcje trzeba było dopasować do tego, z trudem zdobytego, terminu. Na cały plan naszej wycieczki padł więc cień góry…
Czas pobytu : 28.07.2016 – 14.08.2016
Cena biletu : 2161 zł, China Eastern, Praga-Szanghaj, Szanghaj-Kota Kinabalu
Waluta : Ringgit (MYR). 10 zł = ok. 10,81 MYR
Do Pragi dostaliśmy się z Krakowa LuxBusem (44 zł), później RegioJetem z dworca na lotnisko i już po 18 godzinach od wyruszenia z naszego miejsca zamieszkania siedzieliśmy w samolocie :/ :D Sam lot minął niespodziewanie szybko. Może dlatego, że mieliśmy mieć dodatkową atrakcję - czekał nas trzynastogodzinny postój w Szanghaju i dzięki możliwości uzyskania darmowej wizy tranzytowej, po raz pierwszy zamierzaliśmy postawić nogi w Chinach. A ponieważ przed wyjazdem zupełnie nie było na to czasu (przecież każdą wolną chwilę spędzałam wpatrując się zakochanym wzrokiem w fotografie Kinabalu. I wzdychając :D,wróć...trenując przed wspinaczką :/ :D, w samolocie wertowaliśmy na szybko przewodnik po Szanghaju, żeby ustalić najbardziej optymalne wykorzystanie czasu.
Lotnisko w Szanghaju jest naprawdę olbrzymie i na początku trudno nam było się zorientować, gdzie w ogóle powinniśmy iść. Zwłaszcza, że natychmiast otoczyły nas przemiłe panie i zaczęły zachęcać do wycieczek po mieście, najwspanialszych hoteli i innych takich... :D Na szczęście priorytetem był dla mnie bieg do popielniczki (ufff, wreszcie, po tylu godzinach lotu :D, bo inaczej, znając mnie, pewnie bym im uległa :D Przy papierosie ustaliliśmy plan działania - najpierw kantor na lotnisku. I tu, uwaga, czai się pewna pułapka. Otóż, niezależnie od wysokości wymienianej kwoty, pobierana jest opłata za transakcję - 50 yuanów (niecałe 30 zł). Niby nie tak dużo, ale warto o tym pamiętać i wymienić naraz całą przeznaczoną na to kwotę. My, za 50 euro, otrzymaliśmy 356 yuanów (ale 50 zaraz musieliśmy oddać :D
Od poznanego przy papierosie pana dowiedzieliśmy się, że powinniśmy pojechać metrem nr 2. Oszczędzę Wam czytania długiego opowiadania (a sobie wstydu :D o tym, jak znaleźliśmy odpowiednie metro i jak udało się nam kupić bilety (7 yuanów). W każdym razie łatwo nie było :D Niby wszystko jest bardzo dobrze oznaczone, ale, uwierzcie, chińskie litery działają na mnie jakby trochę...onieśmielająco? :D
W każdym razie w końcu znaleźliśmy się w odpowiednio oznakowanym wagonie. Bardzo zadowoleni z siebie chłonęliśmy krajobraz za oknem, starając się nie zauważać, że pozostali pasażerowie pomalutku się od nas odsuwają :/ (pewnie duże znaczenie miał fakt, że znajdowaliśmy się już 30-tą godzinę w podróży, rozumiem). Ale gdy wszyscy nagle wstali i wysiedli, uznaliśmy, że jednak trochę przesadzają i zachowują się bardzo nietaktownie:/ :D Na szczęście (i dla nas, i dla naszego poczucia pewności siebie :D, po chwili zauważyliśmy, że wszyscy po prostu przesiadają się do innego składu (jadącego w przeciwnym kierunku i oznaczonego też numerem 2 ?) Nieco nas to zdziwiło (wiedzieliśmy wprawdzie, że mamy się przesiąść, ale miał to być numer 10 i na pewno nie na tej stacji:/). Jednak, ponieważ dla dobrego towarzystwa człowiek jest w stanie zrobić prawie wszystko, przesiedliśmy się i my. I dobrze zrobiliśmy, bo potem poszło już gładko. Jeszcze jedna przesiadka, tym razem na odpowiedniej stacji, do numeru 10, wysiadka na stacji Yuyuan Garden i już mogliśmy zacząć cieszyć się Szanghajem.
Pierwszy moment do radosnych jednak nie należał. Prosto ze stacji metra weszliśmy bowiem do wnętrza rozgrzanego piekarnika. Ustawionego na najwyższą temperaturę i z włączonym termoobiegiem :/ Lekko nie było :/ :D Na szczęście stacja znajdowała się blisko nadbrzeżnej promenady Bund i liczyliśmy na to, że może przebywanie w pobliżu rzeki trochę ułatwi zwiedzanie.
Rzeka Huangpu oddziela starą część miasta od nowoczesnej. Olbrzymie wrażenie podczas spaceru promenadą robi kontrast między jednym, a drugim brzegiem rzeki. Mieszanka stylów i kultur.
Nie da się ukryć, z powodu upału zwiedzanie, a właściwie plątanie się bez ładu i składu, nie szło nam łatwo. Bliskość wody niezbyt pomagała, widoczność najbardziej znanych budynków, z powodu smogu, też nie była rewelacyjna. Wlekliśmy się więc, noga za nogą, po promenadzie i próbowaliśmy wymyślić, co możemy zrobić, aby zmienić nastawienie na nieco bardziej entuzjastyczne. A ponieważ podobno "Polak gdy głodny, to zły", uczepiliśmy się tego przysłowia z nadzieją i wyruszyliśmy na poszukiwanie jedzenia :D
I rzeczywiście, już sam widok znacznie poprawił nam nastrój :D Za 10 yuanów można było wybrać sobie trzy potrawy z tej garkuchni, a pani dodawała jeszcze ogromny pojemnik pełen ryżu.
No, dopiero teraz to można się wybrać na zwiedzanie :D
Chcieliśmy odwiedzić ogród Yuyuan, który podobno jest jednym z najpiękniejszych w całych Chinach. Niestety, nasza wiedza ograniczała się do informacji, że znajduje się "gdzieś tu". Uzyskanie pomocy w pokazaniu drogi w Szanghaju niestety przekroczyło nasze możliwości, i to wyjątkowo nie z naszej winy :D Każda osoba(przysięgam, naprawdę każda jedna osoba, nie jest to zabieg mający na celu podkreślenie osamotnienia autorki w dalekich Chinach:D na pytanie o rozmowę w języku angielskim po prostu odwracała głowę i odchodziła. Nie, skłamałam :D Niektórzy czasem mówili : "No", a jeszcze inni przed odejściem się miło uśmiechali :D
Musieliśmy więc szukać sami :/ I znaleźliśmy mnóstwo pięknych miejsc, klimatycznych uliczek, ale żadne z nich nie było ogrodem :/ :D
Znaleźliśmy w końcu coś w rodzaju parku - było tam mnóstwo ludzi, zieleni i pawilon herbaciany w samym środku. Całkiem ładny. A gdy jeszcze wypiliśmy w nim piwo (25 yuanów), byliśmy już prawie pewni, że w porządku, może ten ogród Yuyuan nie do końca wygląda, jak sobie go wyobrażaliśmy, ale przecież jest całkiem miły :/ :D
Ciąg dalszy pałętania się bez planu i pomysłu. Upał dalej niestety dawał się we znaki, na szczęście wszystkie miejsca, w których byliśmy znajdowały się bardzo blisko Bund, więc co jakiś czas wracaliśmy na promenadę, żeby chociaż popatrzeć na wodę :D
W końcu temperatura stała się nie do wytrzymania :/ Ze wstydem muszę przyznać, że zostaliśmy zmuszeni do zrobienia czegoś głupiego - postanowiliśmy iść odpocząć do McDonald'sa :/ :D Powód - świetnie działająca klimatyzacja :/
Tak, zdecydowanie to było miejsce, które dodało nam sił :D (2 cole - 13,50 yuanów). Ubrania nam trochę przeschły i nawet zdążyliśmy się nieco zdrzemnąć (ale tak delikatnie :D Poszliśmy za przykładem miejscowych, którzy spali głęboko, kładąc się w lokalu po prostu na siedzeniach - widać im też doskwierał upał. My na aż taką ekstrawagancję się nie zdobyliśmy - wystarczyło nam kulturalne oparcie głów o stół :D Inna sprawa, że spędziliśmy tam pewnie ze dwie godziny. Szkoda trochę. Szkoda czasu, niewykorzystanych możliwości. Ale uwierzcie, naprawdę się nie dało...
Ciekawe jak w Polsce sprawdziłyby się takie dodatki do zestawów dziecięcych:)
Powoli trzeba było zacząć się zbierać w stronę lotniska. Postanowiliśmy wrócić innymi uliczkami, żeby jeszcze choć trochę poczuć klimat Szanghaju. O atrakcje zbytnio się nie martwiliśmy - Bund obejrzeliśmy przynajmniej z pięć razy, a i ogród Yuyuan też w końcu zwiedziliśmy (choć uważam, że określenie "jeden z najpiękniejszych w Chinach" jest lekko przesadzone :D :D
Ten kościółek wyrastający pomiędzy dużo wyższymi budynkami był niezwykle uroczy.
Szliśmy przez wąskie uliczki, wypełnione małymi sklepikami...
...chłonęliśmy klimaty, których zawsze najbardziej szukamy...
...podziwialiśmy jedzenie...
Czyli, według niektórych, nie robiliśmy nic, a według nas - robiliśmy właśnie to, co najważniejsze.
I jeszcze ostatni rzut oka na miasto ze stacji metra. Potem już wszystko było bardzo szybkie. Szybki powrót metrem na lotnisko, szaleńczy bieg przez cały budynek, bo w ostatnim momencie zmieniono bramkę i szybki sen w samolocie.
I wreszcie, po 54 godzinach od rozpoczęcia wyprawy, lotnisko w Kota Kinabalu...
C.D.N.Postaram się pisać trochę szybciej, ale oprócz grafomanii, mam jeszcze parę innych cech - np. rozwlekłość :D
W Kota Kinabalu wylądowaliśmy po północy. Ponieważ czas nas gonił (a góra czekała...) jeszcze w Polsce kupiliśmy bilety na lot do Tawau (Malaysia Airlines, 90 MYR). Trochę żal nam było podróży przez kraj, jednak chcieliśmy zdążyć zobaczyć jak najwięcej przed wspinaczką. Najbliższy możliwy lot był 0 7.25, czekała nas więc noc na lotnisku.
Na początku nie było nawet najgorzej - Starbucks, mrożona herbata (27 MYR za dwie) - jednak, gdy rozsiedliśmy się wygodnie, okazało się, że pan właśnie zamyka :/ O 2.00 w nocy lotnisko zamiera, nieliczni pasażerowie kładą się na dość twardych ławkach i, przykrywszy się kartonami (najczęściej), próbują przetrwać do rana. Zrobiliśmy tak i my, starając się znaleźć strategiczne miejsce, jak najdalej od pozostałych ludzi. Nie myliśmy się już od 56 godzin :/ (nie, jednak wilgotne chusteczki to nie jest szczyt marzeń :D , ale główny powód naszego oddalenia był bardziej prozaiczny - chcieliśmy po prostu zjeść coś z plecaków. I pomimo, że staraliśmy się poczekać, aż wszyscy zasną i przykryliśmy się chustą (! :D) podczas jedzenia, nic to nie dało :/ W całej poczekalni unosił się zapach wieprzowych kabanosów :/ Szczyt taktu z naszej strony niestety to nie był :/ :D
Jakoś doczekaliśmy do rana, szybka odprawa i ruszamy dalej. Od samego początku podróży nie mogłam się doczekać widoku Borneo z nieba. Niestety, był to widok dosyć smutny...
Resztki dżungli walczą o przetrwanie między olbrzymimi połaciami równiutko posadzonych palm kokosowych.
Na szczęście, jakiś czas temu, Malezyjczycy zmienili politykę odnośnie ochrony przyrody i zaczynają doceniać i dbać o to, co jest ich największym skarbem - czyli o rośliny i zwierzęta. Pewnych szkód, wycięcia ogromnych obszarów lasów, nie da się już cofnąć. Jednak miejscowi zaczynają dbać o to, aby przynajmniej zminimalizować efekty uboczne. Niektóre plantacje palm kokosowych pozostawia się nie uprawiane, aby same naturalnie zarosły. I to jest nie do uwierzenia, jak dżungla sobie wyśmienicie radzi. Regularnie wyniszczana i zmniejszana, a wystarczy dać jej jeden sezon, a potrafi wyciągnąć macki i pomalutku przejmować kolejne hodowlane palmy, tworząc z nich część siebie... (dżizz, to już szczyt grafomanii, ale cóż poradzę, tak to czuję :)
"Wyspę porastają lasy równikowe. Słynnym przedstawicielem zwierząt jest orangutan i słoń karłowaty, oba zagrożone wyginięciem" - źródło : Wikipedia. ........
Sam lot trwał dosyć krótko. Już o 8.20 byliśmy w Tawau. Jednak nadal nie był to koniec naszej podróży. Pierwszy nocleg (a właściwie dwa) mieliśmy zarezerwowane na Mabul, wyspie znajdującej się na Morzu Celebes (łóżko! Łazienka!!! Wreszcie! :D Żeby jednak w tym łóżku wylądować, trzeba najpierw dostać się do Semporny i w porcie znaleźć kogoś, kto zgodzi się przeprawić z tobą łodzią na Mabul. Po wszystkich trudach podróży, ten ostatni etap nie wydał nam się zbyt wymagający. Właściwie, to "już byliśmy w ogródku i witaliśmy się z gąską" czy kimśtam :D I faktycznie - pod lotniskiem stał rząd minivanów z kierowcami, którzy bardzo chętnie za 25 MYR zawiozą każdego do Semporny.
Podróż do Semporny trwa ok. godzinę. Szybko, wygodnie, niedrogo. Już mieliśmy w oku port, już widzieliśmy samych siebie, jak negocjujemy cenę łodzi (może być mała, byle najtańsza :D z miejscowym rybakiem, jednym z tysięcy, którzy tam będą, gdy nagle kierowca zapytał, jak zamierzamy się dostać na Mabul. Jak to jak? No coś sobie właśnie tak znajdziemy! Wtedy jednak kierowca uświadomił nas, że sprawy niekoniecznie muszą wyglądać tak, jak sobie to wyobrażaliśmy...:/ I może spróbować nam pomóc znaleźć łódź, ale musimy mieć świadomość, że przeprawa kosztuje 400 MYR. Od osoby. W jedną stronę....:/ :/
Ujmę to tak - w pierwszym momencie myślałam, że się przesłyszałam :D W drugim - że to niemożliwe i na pewno chce nas naciągnąć (szybko jednak z tego podejrzenia zrezygnowałam, gdy niezbyt ochoczo sięgnął po telefon i po dość krótkiej rozmowie powiedział, że jednak nam nie pomoże, bo jego kolega z łodzią nigdzie nie popłynie). Podwiózł nas, nadal niedowierzających, pod hotel (bo kantor, wiadomo) i odjechał, życząc powodzenia :)
Cóż było robić? Stanęliśmy pod hotelem ograniczając palenie ( @Japonka76 :* :D i próbując nie uderzać głupimi łbami w jego mury :D Wszystko załatwiliśmy z Polski, wszystko! Noclegi na Mabul (a nie było łatwo - tańszych noclegów na wyspie jest mało, więc trzeba było rezerwować je dużo wcześniej), bilety lotnicze po Borneo, kolejne transporty, wszystko dopięte na ostatni guzik. Zupełnie jak nie my, wyżyłowany co do minuty plan podróży. Wszystko dla góry - żeby zdążyć, żeby być...Wszystko...Nie przyszło nam jedynie do głowy sprawdzenie połączenia na Mabul. Miało być "jakoś" ("jakoś to będzie", port, setki rybaków, sami będą namawiać.. :D , a wyszło jak zawsze :D Port wprawdzie był, ale jakiś taki "nie-miejscowy". Opcje też były - z tym, że każda zapytana osoba potwierdzała cenę : 400 MYR. Wiem, zazwyczaj przepłacamy, nie negocjujemy, no nie wychodzi nam z pieniędzmi :D Pewnie tym razem też by tak było, jednak ta kwota pochłonęłaby większą część naszego budżetu na CAŁY wyjazd...
Sama Semporna jest dosyć turystyczna - zwłaszcza w okolicach portu. Same hotele, agencje turystyczne, centra nurkowe...Zaraz, centra nurkowe? To nas olśniło i dawało nadzieję, że może jednak będziemy dziś spać na Mabul (szczerze mówiąc, to nawet bardziej już mi chodziło o "spać", niż o "Mabul" :D Wprawdzie na wycieczki nurkowe się nie wybieraliśmy, ale na pewno wybierają się inni (zwłaszcza patrząc po ilości turystów przebywających w okolicach agencji). I może któraś z łodzi nurkowych nie będzie do końca wypełniona, a jej właściciel na tyle uprzejmy, że podrzuci nas, no nie "w okolice" :D, ale na samo Mabul? Za niewielką opłatą, oczywiście?
Całe wybrzeże nie jest z piasku, przysięgam. Wszystko to muszle...
Zaczęliśmy więc długi marsz od agencji do agencji (a właściwie żebranie :D. Po wielu porażkach ("tak, ale za 400 MYR", "tak, ale jutro" itp., itd.) w końcu się udało! :)
I oto nasi dobroczyńcy, wybawiciele (70 MYR od osoby, odpływamy o 14.00!) i skarbnica wiedzy. Żeby zabrać turystów na którąś z okolicznych wysp potrzebne jest coś w rodzaju zezwolenia/licencji. Takie zezwolenie załatwia agencja dla swoich pracowników, więc raczej nie ma szans na znalezienie "przypadkowego" rybaka, który podrzuci nas na wyspy. Stąd taka wysoka, wszędzie stała cena. Nie istnieją też oficjalne, turystyczne promy,z których można by skorzystać. Natomiast ośrodki na wyspach najczęściej organizują "dopływy w cenie noclegu" dla swoich gości (tak, to widziałam. Jednak ceny noclegów w takich przybytkach były też odpowiednio podwyższone :/ )
No nic, grunt, że znaleźliśmy rozwiązanie :) A osobiście uważam, że problemy spowodowała nie nasza głupota, tylko cień Kinabalu. Myślę, że jest górą zazdrosną, która nie lubi się dzielić i skoro przyjechaliśmy na spotkanie z nim, to czemu mamy tracić czas na zwiedzanie jakichś mało ciekawych wysepek, zamiast siedzieć u jego podnóży i podziwiać mroczne piękno?...
Zostało nam trochę czasu na jedzenie (zupa tom yum, piekielnie ostra i mrożone herbaty, sztuk dwie - 25 MYR), zakupy (podobno na Mabul ciężko dostać wodę, więc zaopatrzyliśmy się w parę butelek. Co do jedzenia, no cóż, trochę wieprzowych kabanosów nam jeszcze zostało :D i zwiedzanie. Samo centrum Semporny jest faktycznie mocno turystyczne. Natomiast skręt w którąś z bocznych uliczek pokazuje całą ukrytą urodę tego miejsca.
Targ rybny.
A na nim takie cuda.
Choć wolałabym je oglądać w naturalnym środowisku. Ale muszę przyznać, że wielokrotnie podnosiłam szczękę z podłogi.
Miejscowi posiadają własne środki transportu. Całymi rodzinami przypływali na targ ze swoich domów na wodzie...
Domy na palach.
Nasza agencja była doskonale zorganizowana. Gdy przybyliśmy pod nią ponownie, czekały już tam dwie turystki, które miały płynąć razem z nami. Podpływaliśmy też pod inne agencje, zabierając kolejnych maruderów. I wreszcie w drogę.
Łodzie miejscowych są różne. W większości w dużym stopniu widać po nich ślady użytkowania. Trochę mnie zmroziło, gdy uświadomiłam sobie, co wcześniej planowałam zrobić ("znajdziemy jakiegoś rybaka..."). Przy moim poziomie umiejętności pływania nawet łódź agencyjna, z silnikiem i kamizelkami ratunkowymi, wydała mi się wobec morza jakaś...krucha...? :D
Płynąc na Mabul przepływa się obok wiosek na pełnym morzu. Chyba na podstawie jakiejś umowy wewnętrznej (albo ze zwykłej, ludzkiej życzliwości) wioski te omija się z daleka. Pozwala to uniknąć mieszkańcom ciekawskich spojrzeń turystów i ciągłego hałasu silników łodzi.