Zapraszam do mojej relacji z pobytu w Kenii w dniach 19-30 września 2016. Zaczęliśmy od 4-dniowego safari (Lake Nakuru, Lake Naivasha, Masai Mara). Następnie pociągiem przejechaliśmy trasę Nairobi - Mombasa. Po jednym dniu spędziliśmy w Mombasie i Malindi, a trzy na wyspie Lamu (Shela oraz miasto Lamu). Ostatniego dnia mieliśmy kilka godzin na Nairobi, gdzie zobaczyliśmy muzeum Karen Blixen.
Relacja będzie w trzech częściach, oprócz opisu i zdjęć zamieszczam także dokładną videorelację (na dole), którą także podzieliłem na części
:)
Ostatniego dnia lutego br. skorzystałem z promocji Turkish Airlines i kupiłem dwa bilety na połączenie Warszawa – Stambuł – Nairobi. Miałem małe obiekcje, co do czasu na przesiadkę w Turcji, a raczej jego braku. Tylko 65 minut. Mało.
19 września wystartowaliśmy z Okęcia z 15 minutowym opóźnieniem. Przy dwugodzinnym locie jest to czas do nadrobienia, więc nie przejmowałem się. Gorzej, że nad Morzem Czarnym zaczęliśmy kręcić kółka. Potem kolejne, tym razem już na południe od Stambułu, nad Morzem Marmara. Ostatecznie lądowaliśmy 25 minut po czasie. 40 minut na przesiadkę to jednak szaleństwo. Całe szczęście, że autobus wysadził nas praktycznie przy bramce z odprawą do Nairobi. Kilka kroków i widzę gate z napisem final call, żadnych ludzi, pusto - zdążyliśmy. Zastanawia mnie, czy linie czekają na pasażerów transferowych. Co ciekawe, w drodze powrotnej do Polski, musieliśmy już przejść całą odprawę w Stambule (oczywiście bagażem nie przejmowaliśmy się – trasa na jednym bilecie).
Następny lot do Nairobi to A330-200, szerokokadłubowiec, obłożenie z 50%, 6 godzin lotu i… pierwsza godzina spędzona na płycie lotniska – znowu opóźnienie. Lądujemy w Nairobi o 3.00, 40 minut po czasie. Mieliśmy o tyle ułatwione zadanie, że organizując jeszcze z Polski safari zagwarantowaliśmy sobie odbiór z lotniska i nocleg w hotelu. Nawet o to nie prosiłem, w ofercie od razu był taki zapis. Kto doświadczył lądowania w obcym kraju, w nocy, gdy jest się zmęczonym, a tu jeszcze trzeba taksówkę zamówić i mieć oczy dookoła głowy, ten doceni takie podejście do klienta. Spokój ducha, brak spięcia. Ta noc nie należała do najlepiej przespanych. Hotel to też była loteria, bo został nam narzucony z góry. Moje zdziwienie wywołały uniwersalne japonki pod prysznic z wyrytą nazwą hotelu i nr pokoju. Jak się później okazało, w Kenii to zupełny standard. Za to do kanonu w tym kraju nie można zaliczyć porannej kawy. Trzeba było się o nią upomnieć, a do tego była wstrętna. Instant zalewajka. A przecież Kenia należy do światowych eksporterów kawy.
O godzinie 9 rozpoczęliśmy nasze safari. W planie odwiedzenie dwóch parków narodowych. Z nami na pokładzie przewodnik, będący kierowcą oraz kucharz. Zasada jest taka, że w przypadku budżetowych obozów we wszystkich parkach Kenii nie ma tam cateringu. Dlatego zawsze pojedzie z wami kucharz. Jeśli wybierze się jako zakwaterowanie drogie lodge hotele, często wyposażone w baseny i inne wodotryski, wyżywienie będzie na miejscu. Tymczasem opuściliśmy Nairobi i udaliśmy się 140km na północ, do jeziora Nakuru. Po drodze ciekawe widoki – od slumsowatych przedmieść stolicy, po Wielki Rów przecinający Afrykę na długości 6000km.
Oczywiście przystanek na podziwianie widoków to pierwsza lekcja asertywności. Trzeba być świadomym, że białemu nikt nie odpuści. Miejscowi zaczynają od niewinnej rozmowy, ale w tle zawsze jest próba wyciągnięcia kasy. Czy to sprzedając jakieś rękodzieło, czy oferując oprowadzenie po obiekcie, czy też kierując otwartą prośbę o kasę. Po prostu. Tak tu jest. Przebija to nawet Indie, bo dochodzi cwaniactwo.
W parku zameldowaliśmy się w godzinach popołudniowych. Nasze schronisko z zewnątrz wyglądało bardzo ładnie, w środku jednak prosto urządzone, dość surowo.
Łóżka wyposażone w moskitierę, łazienka z prysznicem poza pokojem, salon z tv pełniący funkcję jadalni, no i fenomenalny widok poza oknem. Mieliśmy się o tym przekonać zwłaszcza rano, kiedy na horyzoncie pasły się stada zebr i bawołów. Był klimat. Po pierwszym przyrządzonym przez naszego kucharza Johna bardzo smacznym posiłku, udaliśmy się na czterogodzinną przejażdżkę. Nakuru to jedno z dwóch słonych jezior w Kenii. Oznacza to, że można spodziewać się obecności flamingów w tym miejscu. Ale tak było kiedyś. Obecnie takie spotkanie jest coraz trudniejsze, mimo że przewodniki i kenijskie agencje safari wciąż kuszą możliwością spotkania tych ptaków. W tej chwili jezioro nie jest już na tyle płytkie, by zapewnić optymalne warunki do rozwoju słonowodnych alg. A właśnie nimi żywią się flamingi i to glony decydują o występowaniu populacji tych ptaków przy danym zbiorniku. My flamingów nie zobaczyliśmy.
Park jest zaskakująco ciekawy i warty odwiedzenia. Miał być tylko przystawką przed daniem głównym – rezerwatem Masai Mara, tymczasem okazał się niezwykle interesującym wizualnie miejscem. Obfituje w sterczące z wody, uschnięte pnie drzew (poziom wody podnosi się, więc i drzewa obumierają). Zobaczyliśmy tu zebry (to akurat nie problem, zebry w Kenii są widoczne nawet podczas podróży między miastami), pawiany, bawoły, antylopy, marabuty, żyrafy, nosorożca białego oraz wisienka na torcie – lwa wyskakującego z krzaków dosłownie metr od naszego auta. Zamarzył mu się bawół na kolację.
Kolacja w schronisku to oprócz posiłku także możliwość porozmawiania z naszym przewodnikiem. Simon okazał się bardzo interesującym facetem, obdarzonym tą niezwykłą umiejętnością budowania napięcia podczas swoich opowieści, z bogatą wiedzą dotyczącą nie tylko zwierząt, ale i całej Afryki. Zaskoczył mnie informacją, że był w Polsce, widział nasze góry, Kraków, Oświęcim.
Następnego dnia przemieszczaliśmy się do najważniejszego parku Kenii, turystycznej wizytówki: Masai Mara. Trasa wynosiła 300km, jednakże po drodze czekał nas przystanek nad słodkowodnym jeziorem Naivasha. Tutaj przez godzinę pływaliśmy łodzią, podziwialiśmy przede wszystkim liczne ptactwo (w tym polujące orliki) oraz hipopotamy.
Dalsza część drogi to wyraźna zmiana widoków za oknem. Krajobraz zmieniał się coraz bardziej, zaczęły dominować pustkowia, wysuszona, coraz bardziej czerwona ziemia. Sawanna.
Ostatnie 100km to była utwardzona droga, pełna kamieni, dziur, piasku i pyłu. Po drodze mijaliśmy wioski rozłożone wzdłuż drugi, pełne chatek stworzonych praktycznie z każdego dostępnego tu budulca, ale przede wszystkim blachy falistej. W pewnym momencie musieliśmy zmienić prawe tylne koło. Przy okazji dowiedziałem się, że mają tu obowiązek posiadania dwóch zapasowych kół. A miejscowi na tych bezdrożach szaleją – 60km/h to norma.
Gdy dojechaliśmy do naszego obozu, w którym mieliśmy spędzić dwie następne noce, okazało się że ten poprzedni to był jednak luksusowy. Spaliśmy w namiocie. Ale takim w wersji pro, gdyż mieliśmy dach z blachy falistej, a na tyłach prywatną łazienkę z prysznicem mieszczącą się w solidnym, murowanym fundamencie, który upodobały sobie ślimaki bez skorupek.
Jeszcze tego samego wieczoru udaliśmy się na krótkie, dwugodzinne safari, które trwało aż do zmroku. To był najchłodniejszy dzień z całego pobytu, momentami padał deszcz. Widzieliśmy gnu, słonie i dwa gepardy. Rozbudziliśmy w sobie apetyt przed dniem następnym, czyli czekającym nas całodziennym safari.
Jeszcze tylko noc w namiocie (noce są tu rześkie) i rano, przy pięknej pogodzie, przekroczyliśmy ponownie bramy parku. Oczywiście ten krótki moment, kiedy auto stoi przed wjazdem, masajskie kobiety wykorzystują na handel i sprzedaż ręcznie wykonanych przedmiotów. Dobrze że same drzwi samochodu nie otwierają, ale o intymności wewnątrz należy zapomnieć. Do każdej szybki ktoś puka.
Całodzienne safari okazało się faktycznie całodzienne. Spędziliśmy w parku 10 godzin, pod koniec odczuwając już zmęczenie i przesyt. Zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze zwierzęta (z wyjątkiem występującego tu nosorożca, którego jednak coraz trudniej spotkać). Tak więc wszelkie hipopotamy, lwy, gepardy, słonie, bawoły, antylopy, sępy, strusie, hieny, szakale, mangusty, żółwie, żyrafy – pewnie coś zostało pominięte – zostały zaliczone i upolowane obiektywem aparatu. Widzieliśmy piękno sawanny – niezapomniane widoki rozgrzanych słońcem pustkowi, poprzecinanych pojedynczymi akacjami i prozę miejscowego, zwierzęcego życia – lwy zjadające upolowaną zwierzynę. Byliśmy na miejscowym polowym lotnisku, gdzie odbywają się regularne połączenia z Nairobi i Mombasą. Siedzieliśmy na kocyku w cieniu akacji i posilaliśmy się przygotowanym przez Johna lunchem. Widzieliśmy rzekę Mara, bez której nie byłoby tu krokodyli i zapewne tak obfitego życia. Byliśmy też jedną nogą w Tanzanii, gdyż dobiliśmy do granicy Kenii. Widzieliśmy też gnijące resztki upolowanych zwierząt, wysuszone skóry, czaszki, resztki kości… Zobaczyliśmy sawannę, życie i śmieć. I było pięknie. Wracaliśmy już po ciemku, bardziej chyba opierając się na doświadczeniu kierowcy, niż naszym wzroku. Aż przyjemnie było usiąść do kolacji i znowu posłuchać, co ciekawego Simon miał nam do opowiedzenia o Afryce.
Następnego dnia pojechaliśmy jeszcze na krótkie safari o wschodzie słońca, następnie wróciliśmy do Nairobi skąd o godz. 17 mieliśmy pociąg do Mombasy. Ale o tym w części drugiej.
Zapraszam na film, który o wiele szczegółowiej przedstawia nasz pobyt w Kenii:
Część druga relacji pobytu w Kenii. Tym razem kończymy nasze safari i przemieszczamy się nad wybrzeże, gdzie będziemy kierować się w kierunku północno-wschodnim, w stronę Somalii.
Ostatniego dnia pobytu w Masai Mara wstaliśmy wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca. Poranna kawa i w drogę. Niesamowite, ale o tej porze jest tu naprawdę chłodno. Tuż po godz. 6 przekroczyliśmy bramy parku. Doświadczenie wschodu słońca z konturem akacji na horyzoncie jest prawdziwą ucztą dla oczu.
Park budził się do życia. Byliśmy świadkami, jak roślinożercy żerują, jak i również są obiektem żerowania polujących na nie lwów. Poranne, nisko zawieszone słońce to optymalne warunki do robienia zdjęć, więc miałem podwójną radość. Ta krótka, raptem dwugodzinna wizyta w rezerwacie dostarczyła nam nie mniej wrażeń, niż cały poprzedni dzień. Zobaczyliśmy ponownie m.in. gepardy, szakale oraz mangusty.
675 USD/os. (byliśmy we dwoje) - w cenie odbiór z lotniska + pierwszy nocleg w Nairobi, kucharz + kierowco-przewodnik, auto 4wd, noclegi, wyżywienie (śniadanie, lunch podczas drogi, kolacja), woda, owoce, wszystkie wstępy (to chyba jest najdroższy składnik), na koniec zawiezienie na dworzec kolejowy w Nairobi. I jeszcze kupili nam po kosztach bilety kolejowe (pośrednicy biorą prowizję).Przez pierwsze 4 dni żyliśmy beztrosko i bez wydawanych pieniędzy. No może tylko piwo kosztowało extra.
@Olkasp australken.comByliśmy z przewodnikiem Simonem i mogę go polecić (czytając inne relacje wszyscy go polecali, więc i ja poprosiłem o Simona). Facet ma wiedzę, fajnie opowiada i tak po ludzku fajnie z nim przebywać.
Relacja będzie w trzech częściach, oprócz opisu i zdjęć zamieszczam także dokładną videorelację (na dole), którą także podzieliłem na części :)
Ostatniego dnia lutego br. skorzystałem z promocji Turkish Airlines i kupiłem dwa bilety na połączenie Warszawa – Stambuł – Nairobi. Miałem małe obiekcje, co do czasu na przesiadkę w Turcji, a raczej jego braku. Tylko 65 minut. Mało.
19 września wystartowaliśmy z Okęcia z 15 minutowym opóźnieniem. Przy dwugodzinnym locie jest to czas do nadrobienia, więc nie przejmowałem się. Gorzej, że nad Morzem Czarnym zaczęliśmy kręcić kółka. Potem kolejne, tym razem już na południe od Stambułu, nad Morzem Marmara. Ostatecznie lądowaliśmy 25 minut po czasie. 40 minut na przesiadkę to jednak szaleństwo. Całe szczęście, że autobus wysadził nas praktycznie przy bramce z odprawą do Nairobi. Kilka kroków i widzę gate z napisem final call, żadnych ludzi, pusto - zdążyliśmy. Zastanawia mnie, czy linie czekają na pasażerów transferowych. Co ciekawe, w drodze powrotnej do Polski, musieliśmy już przejść całą odprawę w Stambule (oczywiście bagażem nie przejmowaliśmy się – trasa na jednym bilecie).
Następny lot do Nairobi to A330-200, szerokokadłubowiec, obłożenie z 50%, 6 godzin lotu i… pierwsza godzina spędzona na płycie lotniska – znowu opóźnienie. Lądujemy w Nairobi o 3.00, 40 minut po czasie. Mieliśmy o tyle ułatwione zadanie, że organizując jeszcze z Polski safari zagwarantowaliśmy sobie odbiór z lotniska i nocleg w hotelu. Nawet o to nie prosiłem, w ofercie od razu był taki zapis. Kto doświadczył lądowania w obcym kraju, w nocy, gdy jest się zmęczonym, a tu jeszcze trzeba taksówkę zamówić i mieć oczy dookoła głowy, ten doceni takie podejście do klienta. Spokój ducha, brak spięcia. Ta noc nie należała do najlepiej przespanych. Hotel to też była loteria, bo został nam narzucony z góry. Moje zdziwienie wywołały uniwersalne japonki pod prysznic z wyrytą nazwą hotelu i nr pokoju. Jak się później okazało, w Kenii to zupełny standard. Za to do kanonu w tym kraju nie można zaliczyć porannej kawy. Trzeba było się o nią upomnieć, a do tego była wstrętna. Instant zalewajka. A przecież Kenia należy do światowych eksporterów kawy.
O godzinie 9 rozpoczęliśmy nasze safari. W planie odwiedzenie dwóch parków narodowych. Z nami na pokładzie przewodnik, będący kierowcą oraz kucharz. Zasada jest taka, że w przypadku budżetowych obozów we wszystkich parkach Kenii nie ma tam cateringu. Dlatego zawsze pojedzie z wami kucharz. Jeśli wybierze się jako zakwaterowanie drogie lodge hotele, często wyposażone w baseny i inne wodotryski, wyżywienie będzie na miejscu. Tymczasem opuściliśmy Nairobi i udaliśmy się 140km na północ, do jeziora Nakuru. Po drodze ciekawe widoki – od slumsowatych przedmieść stolicy, po Wielki Rów przecinający Afrykę na długości 6000km.
Oczywiście przystanek na podziwianie widoków to pierwsza lekcja asertywności. Trzeba być świadomym, że białemu nikt nie odpuści. Miejscowi zaczynają od niewinnej rozmowy, ale w tle zawsze jest próba wyciągnięcia kasy. Czy to sprzedając jakieś rękodzieło, czy oferując oprowadzenie po obiekcie, czy też kierując otwartą prośbę o kasę. Po prostu. Tak tu jest. Przebija to nawet Indie, bo dochodzi cwaniactwo.
W parku zameldowaliśmy się w godzinach popołudniowych. Nasze schronisko z zewnątrz wyglądało bardzo ładnie, w środku jednak prosto urządzone, dość surowo.
Łóżka wyposażone w moskitierę, łazienka z prysznicem poza pokojem, salon z tv pełniący funkcję jadalni, no i fenomenalny widok poza oknem. Mieliśmy się o tym przekonać zwłaszcza rano, kiedy na horyzoncie pasły się stada zebr i bawołów. Był klimat. Po pierwszym przyrządzonym przez naszego kucharza Johna bardzo smacznym posiłku, udaliśmy się na czterogodzinną przejażdżkę. Nakuru to jedno z dwóch słonych jezior w Kenii. Oznacza to, że można spodziewać się obecności flamingów w tym miejscu. Ale tak było kiedyś. Obecnie takie spotkanie jest coraz trudniejsze, mimo że przewodniki i kenijskie agencje safari wciąż kuszą możliwością spotkania tych ptaków. W tej chwili jezioro nie jest już na tyle płytkie, by zapewnić optymalne warunki do rozwoju słonowodnych alg. A właśnie nimi żywią się flamingi i to glony decydują o występowaniu populacji tych ptaków przy danym zbiorniku. My flamingów nie zobaczyliśmy.
Park jest zaskakująco ciekawy i warty odwiedzenia. Miał być tylko przystawką przed daniem głównym – rezerwatem Masai Mara, tymczasem okazał się niezwykle interesującym wizualnie miejscem. Obfituje w sterczące z wody, uschnięte pnie drzew (poziom wody podnosi się, więc i drzewa obumierają). Zobaczyliśmy tu zebry (to akurat nie problem, zebry w Kenii są widoczne nawet podczas podróży między miastami), pawiany, bawoły, antylopy, marabuty, żyrafy, nosorożca białego oraz wisienka na torcie – lwa wyskakującego z krzaków dosłownie metr od naszego auta. Zamarzył mu się bawół na kolację.
Kolacja w schronisku to oprócz posiłku także możliwość porozmawiania z naszym przewodnikiem. Simon okazał się bardzo interesującym facetem, obdarzonym tą niezwykłą umiejętnością budowania napięcia podczas swoich opowieści, z bogatą wiedzą dotyczącą nie tylko zwierząt, ale i całej Afryki. Zaskoczył mnie informacją, że był w Polsce, widział nasze góry, Kraków, Oświęcim.
Następnego dnia przemieszczaliśmy się do najważniejszego parku Kenii, turystycznej wizytówki: Masai Mara. Trasa wynosiła 300km, jednakże po drodze czekał nas przystanek nad słodkowodnym jeziorem Naivasha. Tutaj przez godzinę pływaliśmy łodzią, podziwialiśmy przede wszystkim liczne ptactwo (w tym polujące orliki) oraz hipopotamy.
Dalsza część drogi to wyraźna zmiana widoków za oknem. Krajobraz zmieniał się coraz bardziej, zaczęły dominować pustkowia, wysuszona, coraz bardziej czerwona ziemia. Sawanna.
Ostatnie 100km to była utwardzona droga, pełna kamieni, dziur, piasku i pyłu. Po drodze mijaliśmy wioski rozłożone wzdłuż drugi, pełne chatek stworzonych praktycznie z każdego dostępnego tu budulca, ale przede wszystkim blachy falistej. W pewnym momencie musieliśmy zmienić prawe tylne koło. Przy okazji dowiedziałem się, że mają tu obowiązek posiadania dwóch zapasowych kół. A miejscowi na tych bezdrożach szaleją – 60km/h to norma.
Gdy dojechaliśmy do naszego obozu, w którym mieliśmy spędzić dwie następne noce, okazało się że ten poprzedni to był jednak luksusowy. Spaliśmy w namiocie. Ale takim w wersji pro, gdyż mieliśmy dach z blachy falistej, a na tyłach prywatną łazienkę z prysznicem mieszczącą się w solidnym, murowanym fundamencie, który upodobały sobie ślimaki bez skorupek.
Jeszcze tego samego wieczoru udaliśmy się na krótkie, dwugodzinne safari, które trwało aż do zmroku. To był najchłodniejszy dzień z całego pobytu, momentami padał deszcz. Widzieliśmy gnu, słonie i dwa gepardy. Rozbudziliśmy w sobie apetyt przed dniem następnym, czyli czekającym nas całodziennym safari.
Jeszcze tylko noc w namiocie (noce są tu rześkie) i rano, przy pięknej pogodzie, przekroczyliśmy ponownie bramy parku. Oczywiście ten krótki moment, kiedy auto stoi przed wjazdem, masajskie kobiety wykorzystują na handel i sprzedaż ręcznie wykonanych przedmiotów. Dobrze że same drzwi samochodu nie otwierają, ale o intymności wewnątrz należy zapomnieć. Do każdej szybki ktoś puka.
Całodzienne safari okazało się faktycznie całodzienne. Spędziliśmy w parku 10 godzin, pod koniec odczuwając już zmęczenie i przesyt. Zobaczyliśmy wszystkie najważniejsze zwierzęta (z wyjątkiem występującego tu nosorożca, którego jednak coraz trudniej spotkać). Tak więc wszelkie hipopotamy, lwy, gepardy, słonie, bawoły, antylopy, sępy, strusie, hieny, szakale, mangusty, żółwie, żyrafy – pewnie coś zostało pominięte – zostały zaliczone i upolowane obiektywem aparatu. Widzieliśmy piękno sawanny – niezapomniane widoki rozgrzanych słońcem pustkowi, poprzecinanych pojedynczymi akacjami i prozę miejscowego, zwierzęcego życia – lwy zjadające upolowaną zwierzynę. Byliśmy na miejscowym polowym lotnisku, gdzie odbywają się regularne połączenia z Nairobi i Mombasą. Siedzieliśmy na kocyku w cieniu akacji i posilaliśmy się przygotowanym przez Johna lunchem. Widzieliśmy rzekę Mara, bez której nie byłoby tu krokodyli i zapewne tak obfitego życia. Byliśmy też jedną nogą w Tanzanii, gdyż dobiliśmy do granicy Kenii. Widzieliśmy też gnijące resztki upolowanych zwierząt, wysuszone skóry, czaszki, resztki kości… Zobaczyliśmy sawannę, życie i śmieć. I było pięknie. Wracaliśmy już po ciemku, bardziej chyba opierając się na doświadczeniu kierowcy, niż naszym wzroku.
Aż przyjemnie było usiąść do kolacji i znowu posłuchać, co ciekawego Simon miał nam do opowiedzenia o Afryce.
Następnego dnia pojechaliśmy jeszcze na krótkie safari o wschodzie słońca, następnie wróciliśmy do Nairobi skąd o godz. 17 mieliśmy pociąg do Mombasy. Ale o tym w części drugiej.
Zapraszam na film, który o wiele szczegółowiej przedstawia nasz pobyt w Kenii:
Część druga relacji pobytu w Kenii. Tym razem kończymy nasze safari i przemieszczamy się nad wybrzeże, gdzie będziemy kierować się w kierunku północno-wschodnim, w stronę Somalii.
Ostatniego dnia pobytu w Masai Mara wstaliśmy wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca. Poranna kawa i w drogę. Niesamowite, ale o tej porze jest tu naprawdę chłodno. Tuż po godz. 6 przekroczyliśmy bramy parku. Doświadczenie wschodu słońca z konturem akacji na horyzoncie jest prawdziwą ucztą dla oczu.
Park budził się do życia. Byliśmy świadkami, jak roślinożercy żerują, jak i również są obiektem żerowania polujących na nie lwów. Poranne, nisko zawieszone słońce to optymalne warunki do robienia zdjęć, więc miałem podwójną radość. Ta krótka, raptem dwugodzinna wizyta w rezerwacie dostarczyła nam nie mniej wrażeń, niż cały poprzedni dzień. Zobaczyliśmy ponownie m.in. gepardy, szakale oraz mangusty.