- Po co Wy tam jedziecie do tego Laosu - zapytał podchwytliwie znajomy. - Przecież tam nic nie ma... Ano właśnie, nic poza przepastnym jak morze Mekongiem, tysiącami wodospadów, malowniczymi górami, jaskiniami, plantacjami kawy, temperaturą w okolicach 30 C i leniwym wiszeniem w hamaku. Spotkanie z tym NIC zaczynam na międzynarodowym lotnisku w Luang Prabang, które przypomina szopę ustawioną gdzieś w szczerym polu. Z samolotu przechodzi się do niej na piechotę, na przejazd hulajnogą wystarczyłoby jedno odepchnięcie się nóżką. Za to pole jest nie tylko szczere, ale i urokliwe i do tego przyjemnie ciepłe. A w końcu po to tu przyleciałam.
, , , , , , ,
Samego miasta trochę się obawiałam. Bo nie lubię miejsc nadmiernie turystycznych, szeroko opisywanych w przewodnikach. Luang Prabang jednak, mimo że oblegane przez turystów, zachowuje atmosferę uzdrowiska. Można tu się zagubić w cichej uliczce, wśród starych drzew i drewnianych domów, posiedzieć nad leniwym Mekongiem, wypić spokojnie kawę, znaleźć miejsca, gdzie trudno dojrzeć białą twarz, rozkoszować się ciepłym (tak, tak, ciepłym, a nie gorącym i lepkim) powietrzem. Gubię się więc chętnie, kluczę uliczkami, zwiedzam poranne targowisko, z niedowierzaniem patrzę na niektóre stoiska…
,
,
,
,
Jak poranny market cieszy oko i zapewne, strach pomyśleć, żołądek miejscowych, tak Nocny Market jest rajem dla turystów. Bo oferuje niemal wszystko, co biały człowiek mógłby chcieć zjeść: warzywne i mięsne gulasze, sajgonki, pieczone lub smażone ryby, pierożki na słono i słodko, różne mięsno-warzywne wariacje na patykach, koktajle warzywne, owocowe, alkoholowe, cuda wianki zawijane w liście, świeże owoce, zapiekane owoce, naleśniczki, placuszki… Brać, wybierać, jeść. Zwłaszcza, jeżeli czeka Was podróż na południe – bo to kulinarne szaleństwo zaczyna się i kończy w Luang Prabang.
- Muszę tam jechać – to była moja pierwsza reakcja na zobaczone w Internecie zdjęcie Kuang Si, bajkowego wodospadu pod LP. Drugiego dnia po przylocie zapakowałyśmy się więc razem z grupą świeżo poznanych Polaków do tuk-tuka, co zapewniło nam przyzwoity rabat i bardzo przyjemną podróż, i udaliśmy się wspólnie nad wodospad. W dużym skrócie: te wszystkie foldery, przewodniki, zdjęcia w Internecie nie kłamią. To miejsce jest naprawdę bajecznie piękne, kolor wody faktycznie intensywnie zielono-niebieski, a jednocześnie jakby przepuszczony przez miękki filtr, las pełen ptaków i motyli a wycieczka warta zachodu.
, ,
,
Na początku wydawało się nam, że cztery godziny nad wodospadem to niepotrzebna rozrzutność. Zdawała się to potwierdzać mina kierowcy tuk-tuka, który miała na nas czekać przed wejściem do parku. Ostatecznie zachłysnęliśmy się pięknem tego miejsca i po tym, jak wspięliśmy się na szczyt wodospadu, wypluskaliśmy w zaaranżowanym tam kąpielisku, przepłynęliśmy wpław lub, niektórzy, tratwą, do źródła rzeki, nacieszyliśmy oczy dziesiątkami kaskad, musieliśmy niemal biec, by zdążyć na czas. W sumie, może i dobrze. Bo od wejścia sunęły już w naszą stronę tłumy miejscowych, dźwigających kosze pełne jedzenia, kocyki, napoje… Cóż, zaczyna się weekend. Od początku wiem, że nasza podróż po Laosie będzie pogwałceniem panujących tu praw. Laos bowiem jest leniwy i rozmarzony z natury, a my mamy zamiar się spieszyć i gnać jak oszalałe, żeby tylko nacieszyć oczy, zobaczyć jak najwięcej się da. To trochę głupie, ale nie mamy wyjścia. Bo kiedy znowu tu przyjedziemy? Dlatego zaraz trzeciego dnia pakujemy się w tuk-tuka, jedziemy na dworzec i wyruszamy na północ.
Na początku tę część trasy miałyśmy pokonać łodzią. Podobno na tym odcinku dopływ Mekongu, rzeka Nam Ou, kradnie serca. Nie dowiemy się już tego, bo kilka lat temu Laotańczycy wybudowali między Luang Prabang a Nong Khiaw, do którego zamierzałyśmy się dostać, zaporę. Nie wiem, z jakim skutkiem dla środowiska, na pewno jednak z katastrofalnym dla moich planów. Pozostała nam kilkugodzinna podróż busem po drodze, która drogą była tylko z nazwy, bo w rzeczywistości przypominała kiepsko ubity trakt, pełen dziur i wyrw, ze spacerującymi nim krowami, świniami, przebiegającymi kurami i niepilnowanymi dziećmi. Tak, tutejsi kierowcy nie mają łatwego życia. Nie wydają się jednak tym zasmuceni, zwłaszcza że częściej niż na drogę patrzą na swoich pasażerów, umilając im długą i wyboistą jazdę pogawędką. Poruszanie się laotańskimi środkami komunikacji posiada jeszcze jedną ciekawą cechę. Wydaje się, że tubylcy masowo cierpią na chorobę lokomocyjną. W drodze do Nong Khiaw miałyśmy jednego delikwenta, który regularnie pozbywał się zawartości swojego żołądka. Kilka dni później poznałyśmy jednak Polaka, który jechał autobusem z kilkunastoma cierpiącymi Laotańczykami. Odgłosy zwracania różnych treści towarzyszyły mu przez całą drogę. Podczas całego pobytu w Laosie wysłuchałam wiele podobnych relacji. W Nong Khiaw wreszcie mamy okazję przesiąść się na łódź. Co prawda czeka nas ledwie godzinna przejażdżka do Muang Ngoi, ale zawsze coś.
,
, ,
,
, , ,
Jest faktycznie malowniczo. Podobnie, jak w wiosce, do której dopływamy. Do takich samych wniosków musiał dojść zapewne pewien Szwed, Gabriel, kiedy przypłynął tutaj sześć lat temu. Nigdy nie odpłynął, został, teraz prowadzi hotel i wygląda na zadowolonego z życia.
, ,
,
, ,
My zostajemy krótko, ledwie na szklankę soku, bo musimy się jeszcze przed wieczorem dostać do kolejnej wioski, Ban Na. Znów ten przeciwny laotańskiej naturze pośpiech… Droga do wioski zachwyca. Pola ryżowe, góry, czerwień drogi, zapachy, cykady, wkrótce zachód słońca. I ta cisza, spokój. Żadnych turystów, stoisk, tuk-tuków. Czysty Laos.
, ,
,
Do Ban Na wchodzimy razem ze zmrokiem. Dostajemy królewskie posłania i przepyszny ryż z warzywami na kolację.
Kąpiel w skromnej łazience z dziurą w ziemi, kamienną wanną z wodą i czerpakiem do polewania. Chodzimy z latarkami, bo w okolicy nie ma prądu. Kwaczą natomiast kaczki, kwiczą świnki i cykają cykady. Jest cudownie! Bujam się w hamaku i jestem prawie pewna, że nie zasnę. Poranek jest jeszcze wspanialszy od nocy. Wszystko przez mgłę. Otula całą okolicę. Początkowo sprawia wrażenie ściany, później pozwala podejrzeć przynajmniej kontury krajobrazu, który za sobą ukrywa.
,
,
, , ,
,
,
Chciałabym tu zostać. Chodzić, bujać się, chłonąć. Rozpaczliwie przeliczam w głowie dni. Nic z tego, z czasem nie wygram. Jeszcze tylko kawa, naleśnik z bananem i miodem i czas zbierać się z powrotem. Łódź nie będzie czekać. Czeka nas natomiast droga na gorące południe.
CDN.
Praktycznie: Tuk-tuk z lotniska do miasta oraz z miasta na dworce – 10 000 K (ok. 5 zł) Hotel w LP (tu są chyba najdroższe hotele w Laosie) – Khonesavanh Guesthouse – 70 000 K za dwójkę (ok. 35 zł) Tuk-tuk (sorngtaou) do wodospadu Kuang Si – za osiem osób – 30 000 K od osoby (zwykle od 40 000 K od osoby) Informacja Turystyczna – podobnie jak w całym Laosie, całkowicie bezużyteczna Bus do Nong Khiaw – z dworca północnego, godz. 9, 40 000 K, 4 godz. W Nong Khiaw można wsiąść do dużego tuk-tuka (sorngtaou) wiozącego ludzi na przystań – 5 000 K Łódź do Muang Ngoi – g. 14, 25 000 K, 1 godz. Z Muang Ngoi do Ban Na najłatwiej jest dostać się pieszo, cały czas główną drogą, ok. 1 godz. Wracać można przez pola ryżowe – krócej, po płaskim, ale dość łatwo zgubić dróżkę Królewski nocleg w Ban Na – 10 000 K (5 zł) Powrotna łódź z Muang Ngoi do Nong Khiaw – g. 9.30
Ano właśnie, nic poza przepastnym jak morze Mekongiem, tysiącami wodospadów, malowniczymi górami, jaskiniami, plantacjami kawy, temperaturą w okolicach 30 C i leniwym wiszeniem w hamaku.
Spotkanie z tym NIC zaczynam na międzynarodowym lotnisku w Luang Prabang, które przypomina szopę ustawioną gdzieś w szczerym polu. Z samolotu przechodzi się do niej na piechotę, na przejazd hulajnogą wystarczyłoby jedno odepchnięcie się nóżką. Za to pole jest nie tylko szczere, ale i urokliwe i do tego przyjemnie ciepłe. A w końcu po to tu przyleciałam.
Samego miasta trochę się obawiałam. Bo nie lubię miejsc nadmiernie turystycznych, szeroko opisywanych w przewodnikach. Luang Prabang jednak, mimo że oblegane przez turystów, zachowuje atmosferę uzdrowiska. Można tu się zagubić w cichej uliczce, wśród starych drzew i drewnianych domów, posiedzieć nad leniwym Mekongiem, wypić spokojnie kawę, znaleźć miejsca, gdzie trudno dojrzeć białą twarz, rozkoszować się ciepłym (tak, tak, ciepłym, a nie gorącym i lepkim) powietrzem. Gubię się więc chętnie, kluczę uliczkami, zwiedzam poranne targowisko, z niedowierzaniem patrzę na niektóre stoiska…
Jak poranny market cieszy oko i zapewne, strach pomyśleć, żołądek miejscowych, tak Nocny Market jest rajem dla turystów. Bo oferuje niemal wszystko, co biały człowiek mógłby chcieć zjeść: warzywne i mięsne gulasze, sajgonki, pieczone lub smażone ryby, pierożki na słono i słodko, różne mięsno-warzywne wariacje na patykach, koktajle warzywne, owocowe, alkoholowe, cuda wianki zawijane w liście, świeże owoce, zapiekane owoce, naleśniczki, placuszki… Brać, wybierać, jeść. Zwłaszcza, jeżeli czeka Was podróż na południe – bo to kulinarne szaleństwo zaczyna się i kończy w Luang Prabang.
- Muszę tam jechać – to była moja pierwsza reakcja na zobaczone w Internecie zdjęcie Kuang Si, bajkowego wodospadu pod LP. Drugiego dnia po przylocie zapakowałyśmy się więc razem z grupą świeżo poznanych Polaków do tuk-tuka, co zapewniło nam przyzwoity rabat i bardzo przyjemną podróż, i udaliśmy się wspólnie nad wodospad. W dużym skrócie: te wszystkie foldery, przewodniki, zdjęcia w Internecie nie kłamią. To miejsce jest naprawdę bajecznie piękne, kolor wody faktycznie intensywnie zielono-niebieski, a jednocześnie jakby przepuszczony przez miękki filtr, las pełen ptaków i motyli a wycieczka warta zachodu.
Na początku wydawało się nam, że cztery godziny nad wodospadem to niepotrzebna rozrzutność. Zdawała się to potwierdzać mina kierowcy tuk-tuka, który miała na nas czekać przed wejściem do parku. Ostatecznie zachłysnęliśmy się pięknem tego miejsca i po tym, jak wspięliśmy się na szczyt wodospadu, wypluskaliśmy w zaaranżowanym tam kąpielisku, przepłynęliśmy wpław lub, niektórzy, tratwą, do źródła rzeki, nacieszyliśmy oczy dziesiątkami kaskad, musieliśmy niemal biec, by zdążyć na czas.
W sumie, może i dobrze. Bo od wejścia sunęły już w naszą stronę tłumy miejscowych, dźwigających kosze pełne jedzenia, kocyki, napoje… Cóż, zaczyna się weekend.
Od początku wiem, że nasza podróż po Laosie będzie pogwałceniem panujących tu praw. Laos bowiem jest leniwy i rozmarzony z natury, a my mamy zamiar się spieszyć i gnać jak oszalałe, żeby tylko nacieszyć oczy, zobaczyć jak najwięcej się da. To trochę głupie, ale nie mamy wyjścia. Bo kiedy znowu tu przyjedziemy?
Dlatego zaraz trzeciego dnia pakujemy się w tuk-tuka, jedziemy na dworzec i wyruszamy na północ.
Na początku tę część trasy miałyśmy pokonać łodzią. Podobno na tym odcinku dopływ Mekongu, rzeka Nam Ou, kradnie serca. Nie dowiemy się już tego, bo kilka lat temu Laotańczycy wybudowali między Luang Prabang a Nong Khiaw, do którego zamierzałyśmy się dostać, zaporę. Nie wiem, z jakim skutkiem dla środowiska, na pewno jednak z katastrofalnym dla moich planów. Pozostała nam kilkugodzinna podróż busem po drodze, która drogą była tylko z nazwy, bo w rzeczywistości przypominała kiepsko ubity trakt, pełen dziur i wyrw, ze spacerującymi nim krowami, świniami, przebiegającymi kurami i niepilnowanymi dziećmi. Tak, tutejsi kierowcy nie mają łatwego życia. Nie wydają się jednak tym zasmuceni, zwłaszcza że częściej niż na drogę patrzą na swoich pasażerów, umilając im długą i wyboistą jazdę pogawędką.
Poruszanie się laotańskimi środkami komunikacji posiada jeszcze jedną ciekawą cechę. Wydaje się, że tubylcy masowo cierpią na chorobę lokomocyjną. W drodze do Nong Khiaw miałyśmy jednego delikwenta, który regularnie pozbywał się zawartości swojego żołądka. Kilka dni później poznałyśmy jednak Polaka, który jechał autobusem z kilkunastoma cierpiącymi Laotańczykami. Odgłosy zwracania różnych treści towarzyszyły mu przez całą drogę. Podczas całego pobytu w Laosie wysłuchałam wiele podobnych relacji.
W Nong Khiaw wreszcie mamy okazję przesiąść się na łódź. Co prawda czeka nas ledwie godzinna przejażdżka do Muang Ngoi, ale zawsze coś.
Jest faktycznie malowniczo. Podobnie, jak w wiosce, do której dopływamy. Do takich samych wniosków musiał dojść zapewne pewien Szwed, Gabriel, kiedy przypłynął tutaj sześć lat temu. Nigdy nie odpłynął, został, teraz prowadzi hotel i wygląda na zadowolonego z życia.
My zostajemy krótko, ledwie na szklankę soku, bo musimy się jeszcze przed wieczorem dostać do kolejnej wioski, Ban Na. Znów ten przeciwny laotańskiej naturze pośpiech…
Droga do wioski zachwyca. Pola ryżowe, góry, czerwień drogi, zapachy, cykady, wkrótce zachód słońca. I ta cisza, spokój. Żadnych turystów, stoisk, tuk-tuków. Czysty Laos.
Do Ban Na wchodzimy razem ze zmrokiem. Dostajemy królewskie posłania i przepyszny ryż z warzywami na kolację.
Kąpiel w skromnej łazience z dziurą w ziemi, kamienną wanną z wodą i czerpakiem do polewania. Chodzimy z latarkami, bo w okolicy nie ma prądu. Kwaczą natomiast kaczki, kwiczą świnki i cykają cykady. Jest cudownie! Bujam się w hamaku i jestem prawie pewna, że nie zasnę.
Poranek jest jeszcze wspanialszy od nocy. Wszystko przez mgłę. Otula całą okolicę. Początkowo sprawia wrażenie ściany, później pozwala podejrzeć przynajmniej kontury krajobrazu, który za sobą ukrywa.
Chciałabym tu zostać. Chodzić, bujać się, chłonąć. Rozpaczliwie przeliczam w głowie dni. Nic z tego, z czasem nie wygram. Jeszcze tylko kawa, naleśnik z bananem i miodem i czas zbierać się z powrotem. Łódź nie będzie czekać. Czeka nas natomiast droga na gorące południe.
CDN.
Praktycznie:
Tuk-tuk z lotniska do miasta oraz z miasta na dworce – 10 000 K (ok. 5 zł)
Hotel w LP (tu są chyba najdroższe hotele w Laosie) – Khonesavanh Guesthouse – 70 000 K za dwójkę (ok. 35 zł)
Tuk-tuk (sorngtaou) do wodospadu Kuang Si – za osiem osób – 30 000 K od osoby (zwykle od 40 000 K od osoby)
Informacja Turystyczna – podobnie jak w całym Laosie, całkowicie bezużyteczna
Bus do Nong Khiaw – z dworca północnego, godz. 9, 40 000 K, 4 godz.
W Nong Khiaw można wsiąść do dużego tuk-tuka (sorngtaou) wiozącego ludzi na przystań – 5 000 K
Łódź do Muang Ngoi – g. 14, 25 000 K, 1 godz.
Z Muang Ngoi do Ban Na najłatwiej jest dostać się pieszo, cały czas główną drogą, ok. 1 godz. Wracać można przez pola ryżowe – krócej, po płaskim, ale dość łatwo zgubić dróżkę
Królewski nocleg w Ban Na – 10 000 K (5 zł)
Powrotna łódź z Muang Ngoi do Nong Khiaw – g. 9.30