+2
kawon30 5 grudnia 2016 23:40
Pomysł na jesienną Gruzję padł ładnych kilka miesięcy temu jakoś przy wódce z kilkoma tatusiami dzieci znających się z przedszkola. Jeden z tatusiów miał doświadczenie, bo był w Gruzji służbowo dłuższy czas, tak więc został przewodnikiem. Na przełomie czerwca i lipca pojawiły się bilety wizzair do Kutaisi na jesień w interesującej cenie 39 zł, ale z powrotem było gorzej. Próby zorganizowania powrotu przez Cypr lub Grecję też nie wychodziły zachęcająco, ale pojawił się powrót z Baku przez Budapeszt. Po pobieżnym sprawdzeniu trasy Gruzja – Azerbejdżan, że da się ją przejechać pociągiem, spontaniczna decyzja i kupujemy. Cena całościowa przelotów wyniosła 283 zł. I dopiero w tym momencie zaczęliśmy sprawdzać co i jak i okazało się, że do Azerbejdżanu potrzebujemy wizy. Poszukiwania w necie pokazały, że są dwa rodzaje – turystyczna (droga, około 50 euro) i tranzytowa (20$). Ale tu czekało nas trochę zachodu. Pierwszy do ambasady Azerbejdżanu zadzwonił kolega wypytać wstępnie co i jak. Dostał info, że w naszym przypadku jak najbardziej wiza tranzytowa, opłata 20$ i trochę formalności papierowych. No to przeczekaliśmy wakacje i trzeba było jakoś pod ich koniec zabrać się za te wizy. Podjechałem pewnego popołudnia na rowerze do ambasady azerskiej na Saską Kępę, żeby wypytać się dokładnie o formalności i niestety dostałem sprzeczne informacje. Pan z którym rozmawiałem z 15 minut przez domofon zapierał się, że w naszym przypadku lecąc do Budapesztu wiza tranzytowa się nie należy (według rozmówcy wiza tranzytowa obowiązuje tylko w przypadku dalszego przejazdu do Iranu lub Dubaju), a mamy kupić wizę turystyczną lub uzyskać zaproszenie od kogoś na miejscu potrzebne do wizy zwykłej. Lekka konsternacja co robić, ale przy pomocy kolegów z forum fly4free, zdecydowaliśmy się złożyć wnioski wizowe o wizy tranzytowe załączając potrzebny zestaw dokumentów ( nie do końca zresztą taki jak wymagali pod względem jakościowym ale na pewno mieliśmy wymaganą ilość załączników np. zaświadczenia o zatrudnieniu z zakładów pracy były po polsku a nie po angielsku itd.). Druga wizyta w ambasadzie i znowu pułapka, źle zobaczyliśmy godziny otwarcia i zamknęli ją nam przed nosem. Przy trzeciej wizycie Pani w okienku również z wielkim zdziwieniem stwierdziła, że wizy tranzytowe są tylko do Iranu i Dubaju, ale wnioski przyjęła i mieliśmy się stawić po odbiór za 2 tygodnie. No i po dwóch tygodniach się udało, a 22 października zapakowaliśmy się w samolot i wyruszyliśmy na męską przygodę. Planowo wylądowaliśmy w Kutaisi, cofnęliśmy zegarki o 2 godziny, a następnie kupiliśmy bilety na marszrutkę Georgian Bus do Tbilisi (bilet trzeba kupić na lotnisku, zaraz przy wyjściu z hali przylotów, koszt 20 GEL).
A tu fotka lotniska w Kutaisi zaraz po wylądowaniu

Marszrutka jedzie do stolicy około 4 godzin z 20 minutowym postojem w połowie drogi, gdzie można rozprostować nogi, kupić kawę czy coś przekąsić.
Tak wygląda okolica gdzie mieliśmy postój, nasza marszrutka i pierwsze gruzińskie, górskie krajobrazy.
, ,
Do Tbilisi docieramy z niewielkim opóźnieniem, spowodowanym dużymi korkami przy wjeździe. Jak się okazało powodem korków był odbywający się w Tbilisi maraton, który spowodował totalny chaos. Ja po raz pierwszy zobaczyłem, znany tylko z obrazków, totalny azjatycki burdel komunikacyjny przypominający filmowe dokumenty np. z Bangkoku. Setki pojazdów, jadące w sobie tylko znanym, nie wyznaczonym pasami czy czymkolwiek innym kierunku, przy akompaniamencie wszechobecnych klaksonów( doświadczony kolega stwierdził, że po dłuższym tam pobycie był w stanie odróżnić co najmniej kilka rożnych komunikatów przekazywanych przy pomocy klaksonu). Następnie według naszego planu dnia mieliśmy mieć z miejsca gdzie nasza marszrutka kończyła swoją trasę, czyli z małego parkingu przy Placu Puszkina (Pushkin Square), kolejną marszrutkę do kompleksu klasztorów w Dawit Garedża. Niestety już nasza marszrutka miała problem, żeby dotrzeć na miejsce i z trudem przebiła się przez policyjne blokady, co nie wróżyło żeby następna się w ogóle pojawiła.

Na szczęście mieliśmy jakieś 1,5 godziny na zrobienie rozeznania. Wybawienie przyniosła Pani, z plikiem ulotek, która na stałe kręci się w okolicach fontanny przy Placu Puszkina, i organizuje wycieczki właśnie do Dawit Garedży. Ulotki są w języku polskim, kierowca mówi po rosyjsku, a cena to jedynie 25 GEL od osoby za wycieczkę (my potrzebowaliśmy jedynie przejazd w jedną stronę, ale cena jest taka sama). W zależności od ilości osób jest to bus lub auto osobowe, odjazd o godzinie 11-tej. Fotki ulotki poniżej.
,
Jesteśmy my(3 osoby) i dziewczyna kierowcy, tak więc jedziemy osobową hondą z kierownicą po angielskiej stronie ( w Gruzji nie obowiązuje coś takiego jak techniczne badania pojazdów czy obowiązkowe OC, tak że „angliki” są powszechne). Już sam podróż to przygoda, bo z namalowanych 2 pasów robi się czasami 5, jadących w jednym kierunku. Po drodze kierowca na każdą prośbę robi postoje na zakupy czy fotki, a jest co oglądać.
, , ,
A tu nasz kierowca i „fura”

Po około 3 godzinach osiągamy nasz cel czyli kompleks klasztorny Dawit Garedża. Turystów jest mało, bo pogoda taka sobie, po drodze trochę kropiło ale za ciepło nie jest (prognoza długoterminowa przed wyjazdem mówiła zupełnie coś innego), ale jest pięknie. Kompleks położony jest na pograniczu gruzińsko-azerskim, tak że już pierwszego dnia mamy też możliwość postawić nogę i na azerskiej ziemi. Kierowca zostaje na parkingu, a my mamy 2 godziny na zwiedzanie terenu (czas zwiedzania jest w jakichś ramach do dogadania z kierowcą).
,,,,,,,,,,,,,,,
Kompleks klasztorny jest bardzo malowniczy, a niektóre z jaskiń są wykorzystywane nawet obecnie. Kończymy jednak zwiedzanie i udajemy się z naszym kierowcą do wsi Udabno, gdzie on mieszka a my mamy nocleg w słynnym, prowadzonym przez Polaków, Hostelu/Restauracji Oasis Club. Na pożegnanie od kierowcy dostajemy gratis 1 litr domowego gruzińskiego bimbru, czyli czaczy, która będzie na dobranoc. Hostel to magiczne miejsce w wiosce umiejscowionej pośrodku niczego, z dość przystępną ceną za nocleg (my wybraliśmy 3 osobowy domek z własną łazienką + śniadanie za 105 GEL za całość, hostel był jeszcze tańszy). Oasis Club prowadzi również restaurację z bardzo dobrym jedzeniem (w pamięci zostaje szczególnie wypiekany na miejscu chleb) i sprzedaje lokalnie wytwarzane alkohole ( oczywiście czacza i domowe wina). Na miejscu można również skorzystać z jazdy konnej (choć jeździ się „na oklep” – osiodłanego konia nie widzieliśmy). Wszędzie dookoła wioski rozpościera się step i przepiękne widoki, a atmosfera jest taka, jak by świat zatrzymał się w miejscu ( a właściwie nie istniał poza tym miejscem).
,,,,,,
Wieczór spędzamy na degustacji miejscowych specjałów (warto skorzystać bo bardzo dobre jedzenie i trunki, a przy tym dość tanio), a rano o umówionej godzinie czeka na nas super śniadanko (takiego pysznego jajka sadzonego z warzywami i magicznymi przyprawami nie jadłem nigdy życiu). Następnie, około 11-tej zamawiamy taksówkę do stolicy (koszt 80 GEL). Taxi to zdezelowany VW z pajęczyną na przedniej szybie, i przypiętą na zszywki podsufitką, ale kierowca jest bardzo pomocny, nie tylko zawozi nas pod sam hostel, ale wcześniej podjeżdża z nami na główny dworzec PKP, gdzie kupujemy bilety na pociąg do Baku, na następny dzień (o które mieliśmy trochę stresu, bo nie da się ich kupić online, ani w zastępstwie kogoś wcześniej, tylko trzeba osobiście pokazując paszport. Stres był o obłożenie pociągu i dostępność biletów). Nocleg mamy w tanim hostelu Why Not Hostel i tu trafiamy wczesnym popołudniem. Hostel „dupy nie urywa”, warunki dość średnie, ale jest dobrze zlokalizowany i jest tanio – 25 GEL na osobę ze śniadaniem. W recepcji pracuje Polak, od 4 lat mieszkający w Gruzji, który jest dość pomocny jeśli chodzi o polecanie ciekawych miejsc w Tbilisi. Zostawiamy więc plecaki, lekka regeneracja i idziemy w miasto. Poniżej fotki z najbliższego otoczenia hostelu.
,
Trochę głodni trafiamy do restauracji, którą polecił nam recepcjonista. Nazywa się Racza i jedzą w niej głównie miejscowi. Zlokalizowana jest mniej więcej w okolicy skrzyżowania ulicy Mikheil Lermontovi St i Shalva Dadiani St. Turysta tu raczej nie trafia, a jak trafi to rozglądając się po wystroju, często odwraca się na piecie i wychodzi (co naocznie widzieliśmy). Taki trochę wehikuł czasu, jak byśmy się cofnęli ze 100 lat do tyłu. Stoliki nie trzymają poziomu, karafki są obtłuczone, na sali można palić, a kibel wygląda jak w więzieniu w Meksyku. Ale jedzenie jest pyszne. Zamówiliśmy tradycyjne gruzińskie Chinkali (koszt 0,60 GEL za sztukę), pyszny gulasz i szaszłyki, a do tego oczywiście dostaliśmy tradycyjny chleb i jeszcze jakieś dodatki, do picia piwo/domowe wino. Całość kosztowała naprawdę nie wielkie pieniądze. Na koniec próbowaliśmy zamówić 3 kieliszki czaczy (bimbru), ale pani za ladą stwierdziła, że na kieliszki nie ma, jest tylko na porcje czyli butelki 0,5 litra. To bierzemy porcję, a pani pyta tylko czy bezbarwna czy ruda czacza i odwraca się go ogromnej lodówki, którą w całości zajmują plastikowe butelki po coli z bimbrem w dwóch rodzajach. Nie to co u nas, żadnych akcyz czy pozwoleń z Sanepidów i Zaiksów i jakoś żyją.
,,,,,,,
Jak się najedliśmy to ruszamy leniwie na zwiedzanie miasta. Miasto fajne i pełne kontrastów. Z jednej strony nowoczesne budynki czy odrestaurowane kamienice, a z drugiej domy takie, że jest obawa czy nie zawalą się właśnie w tej chwili.
,,,,,,
Podczas spaceru trafiamy na akcję kręcenia jakiegoś teledysku, a potem próbujemy skorzystać z łaźni, ale niestety cena jest zaporowa. Potem trochę włóczymy się bez celu i wracamy do hostelu.
,,,,,,,
Jak wróciliśmy do hostelu to przepytaliśmy recepcjonistę na okoliczność wszechobecnej czaczy (jest wszędzie, w restauracjach, sklepach, warzywniakach) i opowiedział nam o metodzie na zupełnie gratisowe zakręcenie alkoholowe. Polega to na tym, że zawsze jest jakiś zapas czaczy do degustacji i w każdym punkcie można się spytać o spróbowanie czy dobra, a Gruzini leją zawsze porządną setkę, tak więc wystarczy odwiedzić kilka punktów i jest zabawa. Nie próbowaliśmy tej metody, ale jak ktoś jest w potrzebie to może sprawdzić.

Następnego dnia rano wstajemy i jest straszna ulewa. Zjadamy śniadanie i zostawiamy plecaki z myślą wyjścia na miasto, ale nie dochodzimy daleko – docieramy jedynie do hostelowego balkonu, gdzie wypijamy pyszny gruziński koniak, a na zewnątrz nie da się wyjść. Następnie idziemy na obiad w znajomej restauracji Racza (tym razem zamawiamy, oprócz chinkali, gęsty i pikantny gulasz oraz jakieś przystawki i do tego oczywiście wino, a czaczę wzięliśmy ze sobą na wynos). Następnie jakieś zakupy z podarkami dla domowników i ruszamy metrem na dworzec kolejowy. Przy dworcu, na lokalnym bazarze kupujemy jeszcze przyprawy i jedzenie na drogę.

Pociąg mamy o 17.30, wcześniej jeszcze kupujemy kawę przyrządzaną w jakiejś dziwnej maszynie z gorącym piaskiem i wymieniamy w kantorze ostatnie gruzińskie Lari na azerskie Manaty. Pani konduktor (chociaż bardziej pasuje określenie kierownik przedziału), o imieniu Fedan, pokazujemy nasze bilety na 3 klasę (koszt 40 GEL, ale odpada cena za nocleg). Pociąg wygląda na trochę stary (stoi tam w przedziale służbowym cos na kształt samowaru, pod którym hula otwarty ogień), ale jest czysto i przyjemnie. Schowki na bagaże są sprytnie umieszczone pod siedziskami, przy czym żeby je otworzyć trzeba podnieść siedzisko. Dostajemy ponadto hermetycznie zapakowaną pościel. A tak wygląda nasz wagon.
,
No i zaczęła się dłuuuuga, nocna podróż a na kolację były jeszcze gruzińskie specjały.

Na granicy byliśmy już lekko (a może i trochę mocniej) trząchnięci i udała mi się rzecz niebywała, a mianowicie rozśmieszyłem Azera. Z późniejszych obserwacji wywnioskowaliśmy, że azerscy mężczyźni są bardzo ponurzy i nigdy się nie uśmiechają, jednak celnik/pogranicznik/żołnierz przy mojej nieudanej próbie wycelowania oczami w kamerę do skanowania oczu się uśmiechnął. Nigdy potem czegoś takiego na twarzy jakiegokolwiek Azera żaden z nas nie widział. Kontrola graniczna była niemiłym wspomnieniem czasów PRL (duży stres widać było nawet na twarzach pracowników kolei, którzy przeprawiają się w ten sposób setki razy, a u nas takie twarze można było spotkać przy przekraczaniu granicy przed 1989 r. i wielu z Polaków na pewno nie docenia dobrodziejstwa poruszania się w strefie Schengen). W końcu usnęliśmy, jednak nad ranem obudziło nas ogromne gorąco w wagonie. Ktoś ustawił ogrzewanie chyba na maxa i nie dało się tego w żaden sposób przykręcić, oczywiście nie dało się również otworzyć żadnego okna. Po ogromnych męczarniach i około 16-17 godzinnej jeździe wysiedliśmy rano w Baku. Nie wiedzieliśmy która jest godzina i nie wiedzieli o tym nawet operatorzy azerskich sieci komórkowych, bo nasze telefony pokazywały rożne godziny. Z dworca na piechotę docieramy do naszego hostelu Guest House Inn&Hostel (na plus lokalizacja, darmowa kawa/herbata/wifi i poczekalnia, gdzie trochę przeczekaliśmy zanim przygotowano nasz pokój). Jednak po hostelowym wyposażeniu czuć, że ma już parę lat i przydał by mu się remont, ale na jedną noc OK. W hostelu, wspomagani informacjami pogodowymi z netu próbujemy przeczekać największe opady od 6 lat (tak twierdził miejscowy Azer) i dopiero około 14-tej ruszamy w miasto. Baku jest czyste, zadbane i na mnie zrobiło duże wrażenie (choć mam niedosyt i chciałbym tu wrócić, żeby zwiedzić więcej). Zaczęliśmy od promenady nad Morzem Kaspijskim i otaczających ją skwerów.
,,,,
Potem przenosimy się na starówkę, która posiada fajny klimat. Z knajp dolatuje typowa arabska muzyczka, a sprzedawcy pamiątek nie są nachalni ale grzecznie zapraszają do obejrzenia ich sklepów. Niektóre z nich mieszczą się w zabytkowych budynkach i mają dodatkowo ciekawy wystrój.
,
Jako jeden z głównych zabytków i zarazem wizytówka starówki w Baku jest kompleks pałacowy Szachów Szyrwanu, gdzie wstępujemy (koszt 4 manaty, a w kasie pani mówiąca po polsku – jedyna osoba z tą umiejętnością, jaką spotkaliśmy w Azerbejdżanie). Muzeum jest fajnie zorganizowane, bo oprócz tradycyjnych gablot z eksponatami są też ekspozycje multimedialne. Panie przewodniczki opowiadają w języku rosyjskim, ale tabliczki i napisy są również po angielsku.
,,,,,
Po zwiedzeniu kompleksu, dalej snujemy się starówką zupełnie bez celu, a potem jak grosz się skończył, zahaczamy o bank, gdzie wymieniamy pieniądze (koszt manata po podwójnym przewalutowaniu z dolarów wyszedł 2,34 PLN).

Potem jakieś drobne zakupy i wracamy na chwilę odpocząć do hostelu. Jeszcze mała obserwacja, o ile Azerowie są smutni i ponurzy, nigdy się nie uśmiechając o tyle Azerki są totalnym przeciwieństwem. Wszystkie uśmiechnięte, zadowolone, zaczepiające a przy tym generalnie bardzo ładne, i na pewno przeczą stereotypowemu obrazowi kobiety w kraju islamskim. Po drodze oczywiście zahaczyliśmy o jakieś jadłodajnie (korzystaliśmy głównie ze street foodów i fast foodów), gdzie wybór jest ogromny, a ceny bardzo przystępne i można bardzo tanim kosztem się posilić. Zaczynając od oponków za 0,10-0,15 manata, przez naleśniki z różnym nadzieniem (serowe, ziemniaczane, ryżowo-mięsne z przyprawami) 0,30-0,70 manata, pierogi ( z takimi samymi nadzieniami) 0,60-0,70 manata, po wszechobecne kebaby – 1,50-2,50 manata. Wszystko moim zdaniem pyszne. Do tego spróbowaliśmy kilka lokalnych piw, które moim zdaniem nie były za rewelacyjne (takie trochę wodniste), ale wszystkie posiadają akcyzę (zarówno puszka jak i butelka) koszt 1,30 – 2,50 manata.
,,
Potem zregenerowani robimy jeszcze zakupy, wieczorny spacer i idziemy spać, bo samolot mamy 6.05, w autobus na lotnisko jest o 4.00 (koszt autobusu 1,30 manata zakodowane na obowiązkowej papierowej karcie za 0,20 manata, dostępne w automatach, ale tylko na przystankach autobusowych, bo automaty w metrze sprzedają inne typy biletów).
,,
Rano pobudka i autobus na lotnisko (jedzie około pół godziny). Lotnisko chyba nowe, ładne i w wszystko się odbywa w miarę sprawnie. Wodę polecam kupować tylko w automacie – koszt 1 manat, bo w sklepach kosztuje 3 euro. Po 4 godzinach lądujemy w Budapeszcie. Ślamazarna kontrola paszportowa usuwa plan wyjazdu do centrum ( po prostu zabrakło nam czasu), jednak we dwóch już bez bagaży przedzieramy się przez krzaki wzdłuż lotniskowego płotu do węgierskiego Tesco. Tam drobne zakupy, zjadamy coś na szybko, do tego po piwku i wracamy na lotnisko, potem krótki lot i sprawnie jesteśmy w domu.
Kosztów całościowych nie jestem w stanie podsumować, ale majątku nie straciłem. Oba kraje ładne( choć zwiedzało by się pewnie lepiej przy odrobinie lepszej pogodzie) i oba do powtórzenia, bo mam pewien niedosyt, ale chyba osobno Gruzja i osobno Azerbejdżan, bo podróż nocnym pociągiem jest trochę męcząca.

Dodaj Komentarz