+2
martwod 17 grudnia 2016 16:59
Jesteście w Laosie? Strzeżcie się niebieskich autobusów! Unikajcie ich, obchodźcie szerokim łukiem. Bo niebieski, lokalny autobus nie tyle przewozi, co pochłania pasażerów, przeżuwa ich godzinami, by po wielu zmaganiach, lekko nadtrawionych, wypluć w docelowym miejscu. Lub nie. Niebieski autobus to zwyczajnie potwór. Groźny i bezwzględny.
Wsiadłyśmy do niego w Savannakhet, miłym, postkolonialnym miasteczku. Wypoczęte i najedzone (nocny market w Savannakhet, z dziesiątkami stoisk z absolutnie wszystkim oraz krewetkowe stragany nad Mekongiem, pokochają najbardziej nawet wybredni).



I to był błąd, to musiało osłabić naszą czujność. Bo przecież o przygodach z lokalną komunikacją już wcześniej naczytałam się i nasłuchałam. Mimo to wsiadłyśmy.
Że coś jest nie tak, zaczęłyśmy podejrzewać po jakichś dwóch godzinach, kiedy nasz autobus nie oddalił się od miasta nawet o 50 km. Trudno zresztą, by się oddalił, skoro co kilka minut zatrzymywał się w zupełnie zagadkowych miejscach. Chwila jazdy i postój: bo trzeba kogoś zabrać, bo kierowca i bileterka muszą zjeść obiad, bo trzeba pasażerów wysadzić w lesie na siku, bo w jakiejś szopie trzeba zostawić kilkadziesiąt kartonów z lepiej nie wiedzieć czym, bo ktoś musi zjeść, ktoś wypić, bo znowu trzeba na siku, skoro tyle się wypiło... Dodatkowo na każdym przystanku Armagedon. Tu matka z dzieckiem na plecach próbuje wysiąść i stara się przepchnąć do wyjścia razem z chłopakiem dźwigającym gigantycznego misia. Z drugiej strony napływają hordy autobusowych sprzedawców z jajeczkami, szaszłyczkami, melonami, pesteczkami, kurczakami, rozpiętymi na patykach jak gigantyczne lizaki. Cała ta masa ludzi kotłuje się w przejściu, pod wirującymi wentylatorami - tylko patrzeć, aż komuś wkręci głowę...

,

I tak mijały godziny, i w końcu przyszedł czas na decyzję. Czy zamierzamy nerwowo zerkać w nawigację, załamywać ręce, bo niebieski potwór znów jedzie w przeciwnym od zamierzonego kierunku, czy też wolimy spróbować zapomnieć o celu i cieszyć się drogą, niewiadomą i całym tym rozgardiaszem? Zwłaszcza, że szokująca dla nas sytuacja, miejscowych ani nie dziwiła, ani nie irytowała. Wszyscy przepychali się, wypakowywali, sikali, jedli i pili w całkowitej zgodzie i z uśmiechem na ustach. W takich okolicznościach przyrody zachodni pośpiech po prostu nie ma sensu. Poddałyśmy się. I to było nasze zwycięstwo.
Ostatecznie, po siedmiu godzinach i pokonaniu prawie 200 km., pogodzone a nawet zadowolone, dotarłyśmy do Si Phan Don, do legendarnej krainy Czterech Tysięcy Wysp. No i stało się. Wpadłyśmy po uszy. Wystarczył rzut okiem na zatopione w zachodzącym słońcu wyspy, by wiedzieć, że jesteśmy stracone.

,

Czytałam wcześniej historie ludzi, którzy przyjechali tutaj na dwa-trzy dni i zostali na kilka tygodni. Inni przepadli bez wieści. Myślałam, że to podkolorowane opowieści. Nic z tego. To bujanie w hamaku, wpatrywanie się w leniwie przepływający Mekong zniewala, pochłania bez reszty, sprawia, że zaspane zegarki nie wiedzą jak i w którą stronę iść. Jeżeli faktycznie gdzieś istnieje czarna dziura czasu, to z pewnością znajduje się ona na Si Phan Don. Tutaj pośpiech, plany, jakieś "co będziemy robić jutro" przestaje mieć znaczenie.
Nie udało się nam policzyć, czy na rozlewisku Mekongu rozsiadły się faktycznie cztery tysiące wysp. Nie zobaczyłyśmy też delfina rzecznego Irrawaddy. Nie tylko dlatego, że ten spokrewniony z orką delfin jest gatunkiem krytycznie zagrożonym. My po prostu nie dałyśmy mu szansy, nie wybrałyśmy się na jedną z licznych wycieczek kajakowych połączonych z obserwowaniem tych wspaniałych ssaków. Ale też, bądźmy szczerzy, nawet tym, którzy wypłynęli, udało się dojrzeć co najwyżej kawałek grzbietu delfina, i to z daleka, i trudno powiedzieć, czy to w ogóle był delfin, a o zdjęciach nie było mowy.
W tej sytuacji wybrałyśmy rowery i udałyśmy się na całodzienną wycieczkę gdzie oczy poniosą. A poniosły, oj, poniosły! W pierwszej kolejności, z wyspy Don Det, na której się zatrzymałyśmy, przez French Bridge, który przerzucili między wyspami Francuzi, budując kilka kilometrów kolei wąskotorowej na wyspach, na Don Khon.
Tak na marginesie, z tą koleją w Laosie francuscy kolonizatorzy poszaleli. Bo czym, jeśli nie szaleństwem jest plan, żeby przesiedlić część "powolnych" Laotańczyków do Wietnamu, a przedsiębiorczych Wietnamczyków osiedlić w Laosie? W tym celu Francuzi zaczęli budowę kolei, która miała tę wędrówkę ludów umożliwić. Szczęśliwie przeszkodził im wielki kryzys w latach 20-tych ubiegłego wieku. Aż strach pomyśleć jakich wojen bylibyśmy dziś świadkami, gdyby to majstrowanie w demografii się udało. Tymczasem kolei w Laosie nie ma do dziś. Żadnej, jeżeli zignorujemy fragmencik łączący Tajlandię z Vientiane. Są plany, umowy z Chińczykami, ale to wszystko przyszłość.
Teraźniejszość natomiast pognała nas nad wodospad Somphamit. Miejscowi nazywają go "pułapką na dusze" (Li Phi). Nie bez powodu. Moja została złapana. Nie jest to co prawda zjawisko w rodzaju "naj", Somphamit nie jest ani najwyższy, ani największy, ani najbardziej spektakularny w tym rejonie, jednak ogrom przewalającej się przez skały wody zahipnotyzował mnie. Wgapiałam się we wzburzony, pieniący się Mekong, szeroki jak morze, i nie mogłam przestać podziwiać tej potęgi.

, , ,



Pod wodospadem, tam, gdzie nurt rzeki już się uspokaja, można skorzystać z przyjemnej plaży i wymoczyć się w brunatnej wodzie (wcześniej ignorując zakaz kąpieli). Oczywiście należy zachować rozsądek i pozostawać jak najbliżej brzegu.





Przyznaję, że moczenie się w Mekongu na zmianę z wiszeniem w hamaku zajęło nam znaczną część dnia. Zadziałała magia Si Phan Don. Na szczęście udało się nam wyswobodzić przynajmniej na tyle, by objechać Don Khon, z jego polami ryżowymi, wałęsającymi się po nich bawołami, pracującymi ludźmi i wreszcie miejscem zupełnie fantastycznym.

, , , , , ,

,

, , ,



Na łowisko ryb obok Khon Pa Soi Falls trafiłam przypadkiem, kierując się na zaznaczony przez nawigację w telefonie punkt widokowy. Warto było. Wiszący most, wzburzona rzeka, uwijający się w wodzie rybacy, ogromne, nieco groteskowe, bambusowe pułapki (podobno w jednej można złowić pół tony ryb dziennie). Muszę przyznać, że kolejny raz uległam hipnozie. Ocucił mnie dopiero szybko zapadający zmrok.

,

, , ,


Nie było nam łatwo odpływać z Si Phan Don. Tyle zostało jeszcze hamaków do zdobycia...
Jednak znajoma Chinka, z którą podróżowałyśmy już między Van Vieng a Vientiane stwierdziła z przekonaniem, że tutejsze wodospady mogą się schować przy tych na Płaskowyżu Bolaven. No cóż, musiałyśmy to sprawdzić.




CDN.

Praktycznie:
W Savannakhet z dworca do centrum (ok. 2 km.) można wziąć tuk-tuka za 10 000 K (ok. 5 zł) od osoby
Nie wierzcie przewodnikom, że wszystkie autobusy jadące główną drogą północ-południe przejeżdżają przez Savannakhet. Nie przejeżdżają. Do miasta trzeba zjechać ok. 20 km. z głównej trasy.
Autobus z Savannakhet do Pakse - 40 000 Kip, ok. 5 godzin. Trzeba jeszcze do tego dodać czas na przejazd z dworca północnego na południowy (Pakse ma w sumie kilka dworców) - ok. 1 godz.
Z dworca południowego w Pakse do Ban Nakasang jechałyśmy taką ciężarówką z ławkami (ok. 2 godz.)
Z Ban Nakasang na wyspy regularnie kursują łodzie (płynie się kilkanaście minut). Za bilet na Don Det płaciłyśmy 15 000 K.
Za wejście na Don Khon płaci się na Moście Francuskim haracz w wysokości 35 000 K. Ta kwota rośnie z roku na rok. Bilet upoważnia także do wstępu na teren parku z wodospadem Somphamit.





Dodaj Komentarz