0
olus 18 grudnia 2016 18:04
"https://static.fly4free.pl/s/2016/12/8/8ebad63cc71fa2186d2c6c3a1b3f3ddd.jpeg" alt="Image" />


Palau - jeszcze rok temu nazwa ta oznaczała dla mnie jedynie jakieś odległe wyspiarskie państewko na Oceanie Spokojnym. Gdzieś tam w głowie kołatało się też jezioro pełne meduz - Jellyfish Lake, a i to tylko dzięki relacji przeczytanej parę lat temu na f4f. Wszystko zmieniło się, gdy pewnego zimowego dnia pojawiły się bilety lotnicze z Amsterdamu na Palau w niespotykanie niskich cenach. Myślę, że wielu czytelników tego forum przeżyło wtedy to samo co i my - nerwowe przeszukiwanie kalendarzy, sprawdzanie właściwie gdzie to w ogóle jest na mapie, co tam można robić i kiedy jest pora deszczowa :) Szczerze mówiąc, na początku nasze zainteresowanie tym tematem było takie, powiedzmy, dla sportu. Fajnie sobie poszukać terminów, poczytać, pooglądać filmiki, ale jednak bilety odpuszczamy. Ale im dłużej to działało, tym bardziej kusiło. Po paru godzinach naprawdę już chciałam, żeby po prostu te bilety przestały być dostępne. Ale działało, na najbardziej pasujące daty cały czas bilety były. W końcu, nie mogło być inaczej, zdecydowaliśmy, że kupujemy! Wyjazd w drugiej połowie listopada, na Palau 7 dni, po drodze w obie strony kilku-kilkunastogodzinne przystanki w Bangkoku i Tajpej.
Od samego początku w dyskusjach na forum zdania na temat sensu wyjazdu na Palau były bardzo podzielone. Wątpliwości nie rozwiewały też opinie po powrotach pierwszych osób korzystających z tej okazji. "Jedź tam tylko jeśli masz worek dolarów". "To kierunek wyłącznie dla nurków". "Tam nie ma plaż". "Uwaga na tajfuny". To tylko przykład przewijających się opinii. Nie pomagał też fakt, że główna (według niektórych jedyna) atrakcja Palau - Jellyfish Lake - została zamknięta dla turystów, ze względu na zanikającą populację meduz. Mimo wszystko jednak wpisanie w google grafika frazy "Palau" pozwalało mieć nadzieję, że tam musi być coś fajnego.
Poza tym, jeszcze zanim ostatecznie kliknęliśmy "kup bilet", zrobiliśmy porządne rozeznanie w temacie. Potem też nie próżnowaliśmy, tylko systematycznie zbieraliśmy coraz więcej informacji. Szybko okazało się, że rzeczywiście niezbyt ciekawa jest główna wyspa, na której znajduje się stolica i zarazem jedyne miasto na Palau. Że wszystkie atrakcyjne miejsca zlokalizowane są w obrębie Rock Islands, setkach niezamieszkałych wysepek, położonych na południe od głównej wyspy Koror. Pozostawało tylko pytanie jak się tam dostać nie tracąc przy tym fortuny na zorganizowane wycieczki. I wtedy, gdy przyszedł czas, że już na poważnie wzięliśmy się za planowanie wyprawy, na forum pojawiła się pewna relacja. Norweskie fiordy w dmuchanym kajaku. Gdzieś tam w głowie pojawiła się myśl. Jeśli można po Skandynawii, to czemu nie na Palau. @BooBooZB dzięki za inspirację :)
Oczywiście mieliśmy trochę wątpliwości. Doświadczenie kajakowe mamy mizerne, a już w dmuchanym kajaku to nawet nigdy nie siedzieliśmy. Rozważyliśmy jednak wszystkie za i przeciw i zdecydowaliśmy, że próbujemy. Na początku listopada, krótko przed wyjazdem staliśmy się posiadaczami pięknego, niebieskiego kajaka marki Sevylor. Skompletowaliśmy też cały potrzebny sprzęt kempingowy. Plan zakładał szybkie przedostanie się promem lub turystyczną łodzią z głównej wyspy Koror na oddaloną o około 40 km na południe wyspę Peleliu. To pomiędzy tymi dwoma wyspami znajdują się Rock Islands. Chcieliśmy wyruszyć z Peleliu i dopłynąć na Koror. Na miejscu musieliśmy jednak zweryfikować nasze plany. Szybko okazało się, że mamy za mało czasu, aby pokonać całą zaplanowaną trasę. Postanowiliśmy więc skupić się na południowej części archipelagu, wyruszając z Peleliu, robiąc kółeczko i wracając w to samo miejsce po kilku dniach. Jak udała się nasza wyprawa, czy Palau okazało się dla nas rajem na ziemi, czy jednak spełniły się przewidywania malkontentów, postaram się odpowiedzieć w kolejnych częściach relacji, opisując szczegółowo każdy dzień. Na początek zapraszam jednak do obejrzenia filmu, który myślę, że częściowo może już odpowiedzieć na tytułowe pytanie.

https://vimeo.com/196098410

lub jak ktoś woli https://www.youtube.com/watch?v=3Ebye6-wdU4@gecko Kajak jest już opisany w założonym przez Ciebie temacie - to ten sam :) (Sevylor Tahiti Plus Pro) Ja ze swojej strony też na pewno w relacji wstawię jakieś uwagi i komentarze.

Co do sprzętu to jest to GitUp Git2. Nie jestem żadnym ekspertem w filmowaniu, to właściwie pierwszy wyjazd z kamerką, ale uważam, że sprawdziła się bardzo dobrze.Dzięki wszystkim za miłe słowa. Lecimy z relacją.


Warszawa-Amsterdam-Bangkok-Tajpej

Przed dotarciem na Palau czekała nas bardzo długa podróż. Pierwszy odcinek WAW-AMS pokonujemy LOTem, dzień przed wylotem do Azji. Nocleg mamy w Ibis Budget przy lotnisku, a ponieważ docieramy tam wieczorem, to nie planujemy jechania do Amsterdamu. Następnego dnia wczesnym popołudniem pojawiamy się na lotnisku.
Już w okolicach check-inu naszego lotu spotkamy pierwszych Polaków. W trakcie całej podróży mieliśmy się przekonać jak wielu naszych rodaków skorzystało z tej "promocji". Do Bangkoku leciało z nami przynajmniej kilkanaście (a może i więcej) osób z Polski, a do tego również sporo Czechów. Niektóre osoby miały trochę problemów ze swoją rezerwacją, a mianowicie miały zamienione w rezerwacji imię z nazwiskiem. Do tej pory nie spotkałam się z tym, żeby to stanowiło problem, tutaj jednak przedstawiciele China Airlines zażądali wcale nie tak małych dopłat za zmianę nazwisk. Z tego co wiem wszyscy musieli zapłacić, inaczej nie mogliby polecieć.
Trochę obawialiśmy się czy w takim razie wszystko będzie w porządku z naszymi rezerwacjami, ale u nas poszło gładko. Jedynym problemem było to, że nie pozwolono nam nadać bagażu bezpośrednio na Palau (nie tylko nam - wszyscy tak mieli). Mieliśmy odebrać bagaż na Tajwanie, co oznaczało dla nas spore komplikacje. Nasz bagaż, ze względu na swoją zawartość (kajak, wiosła i inny sprzęt) był mocno niestandardowy i nieporęczny :) Nie było więc mowy, żeby cały czas wozić go ze sobą, a tym bardziej cokolwiek z nim zwiedzać. Wiedzieliśmy więc, że konieczne będzie poszukiwanie przechowalni bagażu na lotnisku na czas pobytu w Tajpej.

Image

Lot do Bangkoku mija nam spokojnie. Samolot nie grzeszy nowością, ale też nie jest jakiś bardzo niewygodny. Ekraniki od systemu rozrywki malutkie, a sam wybór filmów raczej pod Azjatów, ale coś tam się da obejrzeć. Ja na przykład obejrzałam japoński film z historią o zdobywaniu Mount Everestu. Dziwny był :)

Image
A tu widok na Tatry

Jedzenie w samolocie też zasługuje na chwilę uwagi. Powiem tak - nigdy nie bierzcie europejskiego jedzenia od Chińczyków :) Spaghetti z kurczakiem to coś, co będę długo wspominać, ale niekoniecznie z sentymentem. Za to dania azjatyckie w większości przypadków są smaczne. Choć czasem dziwne, na przykład czarne, ugotowane na twardo jajko. W całej podróży mieliśmy 6 lotów z China Airlines, trochę więc tego jedzenia było.

Image
Łosoś w jakimś chińskim sosie. Smaczny był całkiem, ale jak widać ilość łososia w daniu raczej nie powalała :)

No i w końcu Bangkok. Lądowanie 6.45 a wylot dalej 17.50, na kilka godzin możemy więc jechać do miasta. Na dobry początek udaje nam się uniknąć opłaty za wjazd do Tajlandii. Normalnie ta opłata jest wliczona w cenę biletu, ale ponieważ tu był tylko transfer, to nie była. Nam nie kazano nic płacić, być może dlatego, że zanim poszliśmy do immigration to jeszcze pokręciliśmy się trochę po lotnisku aby skorzystać z internetu czy wypłacić pieniądze. Może po prostu nie wyłapali, że jesteśmy z tego lotu. Wiem, że inne osoby musiały płacić.
Bangkok dobrze znamy i lubimy, nie planujemy tu więc zwiedzania jakichś konkretnych atrakcji. Chcemy się pokręcić po mieście, "poczuć klimat" no i przede wszystkim najeść się dobrych rzeczy. Z lotniska jedziemy kolejką do stacji Makkasan, a następnie stamtąd metrem do dworca Hua Lamphong. Tajlandia cały czas jest w żałobie po niedawnej śmierci króla. W Bangkoku jej oznaki widać na każdym kroku. Przede wszystkim w ubiorze ludzi - nikt nie nosi kolorowych, jaskrawych ubrań, sporo osób ma też na ubraniach czarne wstążeczki. Wszędzie praktycznie są zdjęcia króla, a na przykład na stacjach metra wyłożone są też księgi kondolencyjne.

Image
Na stacji metra

Z Hua Lamphong postanawiamy iść pieszo w kierunku Chinatown. Na początek zaglądamy do świątyni Wat Traimit (Złotego Buddy), w której wcześniej nigdy nie byliśmy.

Image

Image
Tutaj też portret króla

Image

Potem chodzimy po Chinatown, trochę błądząc w wąskich i podobnych do siebie uliczkach. Miasto właściwie dopiero budzi się do życia, jesteśmy tam wcześnie rano. Rozkładają się stragany, sklepiki i knajpki. Ciekawe są te mało turystyczne uliczki. Każda uliczka się w czymś specjalizuje, na jednej na przykład są warsztaty, przed którymi leżą ogromne sterty złomu z rozebranych samochodów.

Image

Mimo wczesnej pory upał robi się niemiłosierny, więc gdy już mamy dosyć spaceru, idziemy nad rzekę na przystań, aby złapać tramwaj wodny. Trochę musimy poczekać, bo niestety nie mieścimy się do pierwszej łódki - pierwszeństwo mają mieszkańcy Bangkoku. Dla mnie te rejsy po rzece Chao Praya są nieodłączną częścią wizyt w tym mieście. Jest to ważny ciąg komunikacyjny, różnego rodzaju łódki pływają bez przerwy, ruch jest większy niż na niejednej dużej ulicy. Tutaj toczy się życie miasta. Mijamy nowoczesne hotele i centra handlowe, jak i małe, stare, nadrzeczne domki. Przepływamy obok Wielkiego Pałacu Królewskiego i świątyni Wat Arun po drugiej stronie. Niestety aktualnie jest w remoncie. Szkoda, bo to też jedno z moich ulubionych miejsc. Po niesamowicie stromych schodach można tam wejść na taras z pięknym widokiem.

Image

Image

Image
Wat Arun

Wysiadamy na przystani w pobliżu ulicy Khao San. Tutaj przyjechaliśmy przede wszystkim jeść :) Tak więc zaraz znajdujemy panią smażącą pad thaia, w innej ulicznej knajpce kupujemy pyszne masaman curry. Do tego owocowe koktajle. I chociaż chciałoby się zjeść więcej tajskich przysmaków to po prostu nie możemy już nic zmieścić.

Image

Zwiedzamy dalej pieszo, tym razem idziemy w stronę Pałacu Królewskiego.

Image

Image
Jeden z licznych kanałów

Z powodu uroczystości żałobnych cały okoliczny teren zamknięty jest dla ruchu samochodowego. Wszędzie są też tłumy Tajów, wydaje mi się, że pożegnać króla przyjeżdżają całe zorganizowane autokary ze szkół czy zakładów pracy. Wszędzie też jest dużo wojska. Ale atmosfera jest bardzo przyjazna i miła, zresztą jak to zwykle w Tajlandii. Nawet podczas antyrządowych demonstracji w 2014 roku, protestujący częstowali nas obiadem i napojami. Do pałacu nie wchodzimy, zwiedzaliśmy go już 2 razy. Idziemy w stronę Wat Pho, Świątyni Leżącego Buddy, ale robi się późno i musimy powoli zacząć się zbierać na lotnisko. Nie zwiedzamy więc i tej świątyni, tu też już 2 razy byliśmy kiedyś, odpoczywamy tylko trochę na ławkach przed wejściem, bo są tam rozstawione wielkie chłodzące wiatraki. Co ciekawe główną atrakcję, czyli leżącego Buddę widać doskonale z miejsca gdzie siedzimy, bo wszystkie okna świątyni są otwarte.

Image
Wejście do Wat Pho

Wrócić na lotnisko chcemy sposobem kombinowanym - najpierw znowu łódka po rzece, potem skytrain i metro, a na koniec pociąg na lotnisko. Skomplikowane, taksówka do pociągu lotniskowego wyszłaby zresztą o wiele taniej, ale o tej porze można utknąć w niezłym korku.

Image
Tak wyglądają ulice w godzinach szczytu

Żeby dostać się na przystań musimy jeszcze skorzystać z małego promu, którym dostajemy się na drugą stronę rzeki, pod Wat Arun.

Image

Image
Okolice Wat Arun

Na lotnisko docieramy bez większych przygód.

Image
Lotnisko Suvarnabhumi


Na Tajwanie lądujemy po godzinie 22. Niestety, jak wspomniałam wcześniej musimy jeszcze odebrać bagaż. Czekamy chwilę przy taśmie bagażowej w niepewności czy doleciał i czy doleciał w całości. Całe szczęście jest w porządku. Na lotnisku w Amsterdamie pani zapewniała nas ze tutaj będziemy mogli nadać bagaż na kolejny lot od razu po odebraniu go. Niespecjalnie jej wierzyliśmy i nastawialiśmy się raczej na poszukiwanie przechowalni. Oczywiście mieliśmy rację, stanowiska nadawania bagażu China Airlines były zamknięte. Całe szczęście, udaje nam się zlokalizować szafki na bagaże. Trochę niepewności, czy zmieścimy nasz ogromny pakunek, ale udaje się go upchnąć w największej szafce. Jesteśmy uratowani, można jechać do miasta. Lokalizujemy przystanek autobusu 1819, mamy szczęście bo nie musimy długo czekać i po chwili jedziemy do miasta. W Tajpej mamy nocleg w hostelu w pobliżu głównego dworca, tam też nasz autobus kończy trasę. Mimo, że jesteśmy wykończeni, nie dane nam jest się dobrze wyspać. Właściwie to nie wysypiamy się wcale, bo zrywamy się już około 6, po niecałych 4 godzinach. Wszystko dlatego, że chcemy trochę zwiedzić miasto, w którym, w przeciwieństwie do Bangkoku jeszcze nie byliśmy. Wylot na Palau mamy już o 13.35, a lotnisko jest dość daleko od miasta, więc czas na zwiedzanie mamy tylko do 10.

Image
Główny dworzec w Tajpej

Na pierwszy ogień idzie więc świątynia Longshan. Świątynia sama w sobie jest piękna i interesująca. Taka mała oaza otoczona zwykłymi miejskimi budynkami. Dodatkowo akurat odbywają się tam poranne modlitwy. Mnóstwo ludzi, głównie starszych, siedzi na dziedzińcu i pod daszkami, mają małe krzesełka i kartki z zapisanymi modlitwami, które wszyscy razem śpiewają. Do tego zapach kadzidełek, owoce wyłożone na stołach jako ofiary, wszystko tworzy ciekawy klimat. Inna kultura i inna religia, ale w sumie trochę podobnie jak u nas. U nas też często starsze panie idą raniutko do kościołów, podczas gdy młodzi spieszą się do pracy i szkoły. Na początku trochę się zastanawiamy, czy możemy tam wejść i tak sobie chodzić i przeszkadzać, ale jakiś chłopak mnie zaczepia i mówi, żebyśmy się absolutnie nie krępowali.

Image

Image

Image

Image

Image

Image

Następnie wsiadamy w metro i jedziemy do kolejnego bardzo charakterystycznego miejsca w Tajpej. Plac z białą bramą i dużymi tradycyjnymi budynkami. Są to Teatr Narodowy i Narodowa Sala Koncertowa. Nas wszystkim góruje jednak grobowiec Czang Kaj-szeka - mauzoleum byłego prezydenta Republiki Chińskiej.

Image

Image

Image

Na placu trwają akurat jakieś zawody sportowe dzieci. Poubierane w kolorowe stroje dzieciaki mają rozgrzewkę, a potem rywalizują w biegach i innych konkurencjach.

Image

Image

Image
Grobowiec

W mauzoleum, trochę przez przypadek, trafiamy akurat na zmianę warty. Wielkie drzwi otwierają i tłum zwiedzających wpuszczany jest do środka. Zaczyna się trwający kilka minut pokaz, podczas którego ubrani w białe mundury żołnierze prezentują swoją sprawność i oddają honory byłemu prezydentowi. Całość ma mieć oczywiście podniosłą atmosferę i wydaje mi się, że dla zgromadzonych Tajwańczyków tak jest, ale dla nas szczerze mówiąc wygląda to wszystko zabawnie. Cały układ przypomina bardziej taniec z jakąś dziwną choreografią i pozami :) A już najlepsze było na koniec, kiedy w końcu żołnierze z poprzedniej zmiany wyszli, a ci nowi ustawili się na baczność pod pomnikiem. Natychmiast podbiegli do nich panowie w garniturach, chyba strażnicy całego obiektu i zaczęli wygładzać żołnierzom mundury, poprawiać nogawki czy ustawiać równo stopy. To wszystko działo się w obecności wszystkich zwiedzających i w moim odczuciu całkowicie odbierało powagę tym żołnierzom.

Image

Image

Image

Image

Czas mija nieubłaganie i powoli zbliża się moment wyjazdu na lotnisko. Na chwilę jedziemy jeszcze na Xiamending, handlowe uliczki-deptaki, na których wieczorem odbywa się night market, a teraz rano można tam przede wszystkim wpaść na szybkie śniadanie. Lokalne knajpki są pełne ludzi, którzy przychodzą tu posilić się przed pracą. My kupujemy pierożki od pani, która ze swoim małym straganem stoi w jednej z uliczek. Miały być tylko na spróbowanie, ale pierożki są tak pyszne, że za chwilę wracamy po dużą porcję.

Image

Image

Najedzeni i usatysfakcjonowani jedziemy szybko metrem do głównego dworca. Tym razem, aby uniknąć korków na lotnisko udajemy się innym sposobem. Najpierw jedziemy pociągiem do miasta Tayouan, a stamtąd już bezpośrednio autobusem na lotnisko. Tam wyjmujemy nasze bagaże z szafek i nadajemy je na ostatni lot, który ma nas zabrać do głównego celu wyprawy.

Image@‌jobi‌ Już w następnej części będzie kajaczek :)Koror-Peleliu

Na Palau dolatujemy niestety po zmroku. Niestety, bo widok z góry na niezliczone wysepki jest zapewne świetny. Jednak nawet jeśli dolecielibyśmy za dnia, nic to by nie dało - lądowanie w gęstych chmurach, a na ziemi leje. Prawdziwa tropikalna ulewa, nie jakiś tam deszczyk. Odbiór bagażu, immigration, wszystko idzie nam dość sprawnie. Całe szczęście celnicy nie chcą też otwierać naszego zaklejonego z każdej strony bagażu, byłoby z tym trochę zachodu. Prawie wszystkim tajwańskim turystom z walizkami każą pokazywać ich zawartość. Pozostaje znalezienie transportu do miasta. Pierwszy nocleg mamy zarezerwowany na głównej wyspie - Koror, w Pinetrees Hostel. Co ciekawe ten nocleg zarezerwowałam prawie rok wcześniej, chyba jeszcze w dniu zakupu biletów. Był z opcją odwołania prawie do ostatniej chwili, więc rezerwowałam go z myślą, że pewnie coś innego się jeszcze znajdzie. Ale mimo sprawdzenia bardzo wielu innych opcji, w końcu zostaliśmy przy tym noclegu.
Z lotniska chcemy pojechać taksówką. Na Palau transport publiczny praktycznie nie istnieje. Mogliśmy co prawda zarezerwować transport z naszego hostelu, ale właściciel napisał w mailu, że to koszt 15-20$ na osobę (na Palau obowiązuje dolar amerykański). Wiemy, że cena taksówki powinna być stała i wynosić 25$, nie rezerwowaliśmy więc transportu z hostelu. Na lotnisku szybko znajdujemy parę Niemców, którzy są chętni na podzielenie kosztów taksówki, bo też nie mają zarezerwowanego transportu. Niestety okazuje się, że taksówek brak. Nie wiemy dlaczego, ale nie ma żadnych. Idziemy do okienka, na którym jest napisane, że można tam zamówić transport. Prosimy panią o zadzwonienie po taksówkę, ale ona dopytuje gdzie mamy nocleg. Mówi, że może zadzwonić do naszych hoteli i po nas przyjadą. Chyba ma jakieś umowy z właścicielami. Nie bardzo chcemy się zgodzić, bo wiemy, że cena będzie wyższa. Okazuje się jednak, że właściciel naszego hostelu jest właśnie na lotnisku, bo przyjechał po dwóch innych gości. Wiedział jednak, że my też przylecimy i na nas czeka, mimo, że się z nim nie umawialiśmy. Nie mamy innego wyjścia, więc postanawiamy jechać z nim. Jakie jest nasze zdziwienie kiedy pytamy o cenę, a on mówi, że weźmie od nas po 5$, bo jest czterech pasażerów. Super, w takim razie nie ma się nad czym zastanawiać.
Dojeżdżamy do hostelu, który okazuje się zwykłym dużym domem mieszkalnym. Na parterze mieszka właściciel, jest też duża kuchnia, jadalnia i taras z których wszyscy mogą korzystać. Noc w dwuosobowym pokoju kosztowała 75$, więc wcale niemało, jak na hostel, ale takie niestety tam są ceny.
Na rano mamy zamówiony transport łodzią na Peleliu, skąd chcemy wyruszyć dalej kajakiem. Załatwiliśmy to jeszcze z Polski, w centrum nurkowym Maml Divers. Tak naprawdę, poza tym, że głównie zajmują się nurkowaniem, to można u nich załatwić wiele innych rzeczy, transport łodzią, wypożyczenie kajaków, różnego rodzaju wycieczki, oferują też noclegi. Trzeba przyznać, że jest z nimi bardzo dobry kontakt, są elastyczni i wszystko mogą dostosować do indywidualnych potrzeb. Co ciekawe, ostatnio, chyba pod wpływem coraz większej liczby ludzi z Polski pojawiających się na Palau, za sprawą wiadomej "promocji", zrobili sobie nawet stronę internetową w naszym języku :)
Wybraliśmy transport motorówką na Peleliu, bo niestety tak się złożyło, że zupełnie nie podpasował nam rozkład promów tam pływających. Na Palau przylecieliśmy w środę, a prom miał być dopiero w piątek. Żeby z niego skorzystać musielibyśmy spędzić cały czwartek na Kororze i płynąć dopiero następnego dnia i to o 14. Prom płynie około 3-4 godzin, więc też cały kolejny dzień byłby stracony. Nie mieliśmy tyle czasu. W ogóle zaczęliśmy odczuwać, że tego czasu mamy mało. Opcja z płynięciem łodzią była więc jedyną rozsądną. Co prawda przyjemność ta nie jest tania - 55$ od osoby (prom 15$), ale co zrobić. Z Mamlami umówiliśmy się, że po 8 przyjedzie po nas kierowca i zawiezie do portu. To już było oczywiście w cenie.
W wieczór po przylocie pozostaje nam więc do zrobienia jedna rzecz, jednak niezwykle ważna dla powodzenia całej wyprawy. Musimy kupić paliwo do gotowania, którego, z oczywistych względów nie mogliśmy wziąć z Polski, a także wodę w dużych baniakach. Wody potrzebujemy całkiem sporo. Liczymy, że będziemy pływać 5 dni, chcemy więc wziąć po jednym baniaku 5-litrowym na każdy dzień, plus jeden zapasowy. Z wodą nie ma większych problemów, widzimy, że jest już w pierwszym supermarkecie, do którego zajrzeliśmy. Gorzej z paliwem. Mamy palnik gazowy, ale szybko orientujemy się, że dostanie butli do niego pasującej nie będzie raczej możliwe. Drugą opcją jest mały palnik na płynne (żelowe) paliwo alkoholowe. Odwiedzamy sporo sklepów (w centrum jest kilka supermarketów i dużo różnego rodzaju mniejszych sklepów), ale nie możemy znaleźć tego, czego szukamy. W jednym markecie są tylko puszki z paliwem, działa to tak, że otwierasz puszkę i po prostu ją podpalasz. W ostateczności możemy je kupić, ale problem jest taki, że taką raz otwartą puszkę trzeba zużyć całą, nie można jej już zamknąć a resztę niewykorzystanego paliwa zachować na później. Musielibyśmy więc kupić tych puszek całkiem dużo, żeby mieć pewność, że wystarczy ich na wszystkie dni. Cały czas mamy z tyłu głowy, że nasz kajak i tak już będzie dostatecznie obciążony. Lepsze więc byłoby paliwo w butelce, które można dozować w zależności od potrzeb. Chodzimy tak prawie do godziny 22, kiedy to zamykają sklepy. Niestety nie udaje nam się znaleźć tego, co potrzebujemy. Decydujemy jednak, że wstaniemy wcześnie rano i jeszcze poszukamy - sklepy otwierają o 7.
Tego dnia idziemy jeszcze tylko na kolację. Wybieramy mały lokal, który nazywa się MJ Burger Hut, ale wbrew nazwie w menu przeważają raczej dania azjatyckie niż amerykańskie. Jest całkiem smacznie i niedrogo, dania kosztują przeważnie jakieś 5-7$. Jemy tam dużą michę zupy i jakiś rodzaj curry z ryżem i wracamy do hostelu.

Image

Image
Pokój i bujna tropikalna roślinność za oknami

Wspominałam już o pogodzie? Chyba tylko tyle, że jak przylecieliśmy, to było okropne oberwanie chmury. W drodze z lotniska podpytywaliśmy trochę właściciela hostelu, ale optymistycznych informacji nam nie przekazał - stwierdził, że ostatnio pogoda cały czas jest właśnie taka. Cały wieczór po przylocie faktycznie nie wyglądało to dobrze, albo padało, albo kropiło, albo po prostu lało.


Image

A tak wyglądał nasz główny bagaż :) Przed wyjazdem zastanawialiśmy się, w co się spakować. Mieliśmy do zabrania kajak i pompkę, wiosła, namiot, śpiwór, cały sprzęt do przyrządzania posiłków, czyli palniki, menażki, sztućce, trochę drobnego sprzętu, typu linki, latarki, scyzoryki, sporo elektroniki i sprzętu foto, duży worek wodoodporny, maski i rurki do snurkowania, leki oraz oczywiście ubrania i kosmetyki, choć to staraliśmy się ograniczać do minimum. Z Polski wieźliśmy też praktycznie cały prowiant, wszystko w formie suchej, nie braliśmy żadnych puszek, żeby ograniczać wagę. Jak widać jednak i tak mieliśmy bardzo dużo rzeczy. Nie zmieścilibyśmy tego do największego nawet plecaka czy torby podróżnej. Stanęło więc na tym że bierzemy jeden plecak, a całą resztę pakujemy w piękną, kraciastą torbę bazarową :) Zakupiliśmy największą jaką się dało - jest ogromna, okazała się nawet za duża, ale wszystko i tak opakowaliśmy jeszcze workami i taśmą klejącą.


Image

Image

Wracając do relacji - kolejnego dnia wstajemy skoro świt i z obawą wyglądamy przez okno. Szczęście chyba na razie nam sprzyja, widzimy trochę chmur, przez które jednak prześwituje błękitne niebo. Z tarasu roztacza się też piękny widok, z daleka pierwszy raz widzimy ocean i małe charakterystyczne wysepki. Cały czas nie wiemy co z paliwem do kuchenki. Najpierw jednak idziemy po wodę, kupujemy w markecie na tej samej ulicy, gdzie nasz hostel, wieczorem sprawdziliśmy, że tam jest. I co się okazuje, nagle na półce widzimy takie paliwo, jakiego poszukiwaliśmy. Jakimś cudem wczoraj je przegapiliśmy, a wcale nie było specjalnie ukryte. Uff kamień z serca, mamy wszystko co trzeba. Kupujemy jeszcze coś na śniadanie i dwie puszki tuńczyka do zabrania.

Image
Główna ulica Kororu wczesnym rankiem

Image
Sklepik

Image
Nasz hostel

Image
Widok z tarasu

Image


Dodaj Komentarz

Komentarze (45)

pestycyda 18 grudnia 2016 20:23 Odpowiedz
@‌olus‌, niesamowicie rozbudziłaś moją ciekawość. Pisz, proszę, jak najszybciej :) i oczywiście szczerze podziwiam za odwagę! ("a już w dmuchanym kajaku to nawet nigdy nie siedzieliśmy"). Pozdrawiam :)
madziaro 18 grudnia 2016 21:09 Odpowiedz
Świetny pomysł z tym kajakiem, lepiej nie mogliście tego rozegrać!! Brawo i wielkie zazdro!!! 8-)
olus 18 grudnia 2016 22:12 Odpowiedz
Postaram się pisać szybko i regularnie. Tak, żeby umilić Wam przedświąteczny i świąteczny czas tym jakże odmiennym klimatem 8-)
gecko 18 grudnia 2016 22:33 Odpowiedz
@‌olus‌byłbym wdzięczny za informacje o tym jak sprawował się kajak :D wady, zalety, ogólne wrażenia.. sam zastanawiam się nad takim zakupem, przed moją następną podróżą, więc dobrze byłoby zaczerpnąć wiedzy :P aha - jakim sprzętem kręciłaś pod wodą? :)
olus 18 grudnia 2016 23:27 Odpowiedz
@gecko Kajak jest już opisany w założonym przez Ciebie temacie - to ten sam :) (Sevylor Tahiti Plus Pro) Ja ze swojej strony też na pewno w relacji wstawię jakieś uwagi i komentarze.Co do sprzętu to jest to GitUp Git2. Nie jestem żadnym ekspertem w filmowaniu, to właściwie pierwszy wyjazd z kamerką, ale uważam, że sprawdziła się bardzo dobrze.
liczyrzepa70 18 grudnia 2016 23:50 Odpowiedz
Dla chetnych na Palau w 2017 przeczytajcie najpierw nasza "krytyczna" relacje, warto tam leciec ://krytykaturystyczna.pl/2016/11/29/caly-narod-leci-na-palau/Wysłane z mojego HTC One A9 przy użyciu Tapatalka
japonka76 18 grudnia 2016 23:56 Odpowiedz
Bajka :)
gecko 19 grudnia 2016 07:46 Odpowiedz
@‌olus‌oj, rzeczywiscie :D tak swoja droga to bardzo cenna wskazowka z tym materialowym poszyciem pontonu. Tam gdzie sie wybieram, bedzie dosc cieplo, a wyprawa bedzie backpackerska, wiec faktycznie musze wziac to pod uwage :/
booboozb 19 grudnia 2016 14:11 Odpowiedz
Quote:@BooBooZB dzięki za inspirację ;) No to problem przemieszczania się rozwiązaliście we właściwy sposób :P Niezależność przede wszystkim.Czekam na opis dzień po dniu.
jarekgdynia 21 grudnia 2016 08:55 Odpowiedz
Coś ostatnio kajaki w modzie na forum ;) Wspaniałe miejsce, super wycieczka.
jobi 21 grudnia 2016 23:24 Odpowiedz
Nie mogę się doczekać momentu, kiedy nadmuchacie ten Wasz mini okręt ;-)Nakręciliście mnie na spróbowanie takiego typu zwiedzania wysepek - jakby co potem będzie na Was,bo kajak mam już w koszyku i niecierpliwie sprawdzam tutaj, co napiszecie :) Super wyprawa! Wprawdzie tylko 7 dni na miejscu, ale jak wykorzystane, do tego wszędzie po drodze dodatkowe wyzwania i doznania, szacunek dla Was.
olus 22 grudnia 2016 00:51 Odpowiedz
@‌jobi‌ Już w następnej części będzie kajaczek :)
meduzy 22 grudnia 2016 07:50 Odpowiedz
Wrzucaj relację :)Lecieliśmy tak samo, tylko przystanek końcowy inny - my wylądowaliśmy w Kambodży - bez kajaku, chociaż na Tonle Sap mógłby się przydać :)
maxima0909 27 grudnia 2016 23:33 Odpowiedz
KAJAKIEM?! absolutnie od dzisiaj "śledzę temat"! :-)
ibartek 2 stycznia 2017 00:08 Odpowiedz
wow! niezla przygoda...jest na tych wyspach jakis zasieg gsm? jaki mieliscie plan b na wypadek utkniecia na ktorejs z wysp, np awaria kajaka lub deszcz/wysokie fale?
olus 2 stycznia 2017 00:52 Odpowiedz
Zasięgu nie ma. W ogóle na całym Palau nie działają polskie karty sim, więc przez cały pobyt nasze telefony były bezużyteczne. Ale nawet gdybyśmy mieli lokalną kartę, to w rejonie wysepek i tak nie ma zasięgu.Co do nieprzewidzianych sytuacji to wbrew pozorom w ciągu dnia wysepki nie są takie całkiem odludne. Nikt tam nie mieszka, ale pływa bardzo dużo łódek z wycieczkami, zatrzymują się też na niektórych plażach. Do tego są rangersi, których zadaniem jest patrolowanie wysepek ze swoich łodzi i ich też często można spotkać. No i jakimś zabezpieczeniem było też to, że mieliśmy wykupiony transport powrotny. Gdybyśmy nie pojawili się w umówionym miejscu, to też by wszczęli alarm.Kajak ma trzy główne komory powietrza, dwie mniejsze i do tego oddzielne dmuchane siedzenia. W razie jakiegoś przebicia czy awarii myślę, że bylibyśmy w stanie dopłynąć do najbliższej wyspy. Największym dystansem po otwartej wodzie między wyspami było właśnie te opisane dzisiaj 5 km, zwykle pływaliśmy bliżej wysp. Mieliśmy zestaw naprawczy, którym jednak dałoby się zakleić tylko niewielkie, punktowe uszkodzenia. W przypadku dużej awarii, uniemożliwiającej płynięcie dalej, bylibyśmy skazani na pomoc innych.
gleba3 3 stycznia 2017 18:47 Odpowiedz
Nie baliście się rekinów?W 1945 niedaleko Palau został zatopiony krążownik Indianapolis, spośród 900 marynarzy, którzy przeżyli samo zatopienie, uratowano tylko 317. Reszta zginęła - głownie od ataków rekinów.
brunoj 3 stycznia 2017 19:01 Odpowiedz
rekin to całkiem mądre zwierzę, nie będzie wpływać na takie płycizny, na których można się dać odciąć odpływowi. Jedzonka też tam specjalnie dla niego nie ma, dopiero ewentualnie przy rafach.
krasnal 3 stycznia 2017 19:20 Odpowiedz
Ostatni rekini atak na Palau miał miejsce w 1973 r.
olus 3 stycznia 2017 22:48 Odpowiedz
Na Palau rzeczywiście żyje bardzo dużo rekinów. Ciekawostką jest to, że rząd Palau w 2009 roku jako pierwszy na świecie stworzył "shark sanctuary" na całym obszarze swoich wód. Wprowadzono całkowity zakaz polowania na rekiny. Z tego co wiem żyje tam ponad 100 gatunków rekinów, dużo z nich jest zagrożonych wyginięciem. Jeśli chodzi o zagrożenie - to tak jak już @‌BrunoJ‌ napisał - praktycznie cały obszar Palau to podwodny płaskowyż, jego brzegi to pionowe rafowe ściany, o nawet kilkusetmetrowej wysokości. Rekiny żyją głównie w okolicy tych ścian, głębiej pomiędzy wyspy zapuszczają się rzadko i jeśli już to tylko mniejsze okazy. Wszystko przez wahania poziomu wody, podczas odpływu, jak już opisywałam, w niektórych miejscach wody nie ma w ogóle. Dlatego pływając pomiędzy wyspami zagrożenia praktycznie żadnego nie ma. Za to szansa spotkania rekinów w okolicach ścian rafy jest oczywiście bardzo duża. I właśnie między innymi po to przyjeżdżają na Palau tłumy nurków. Z tego co się dowiedziałam najczęściej można spotkać grey reef shark (po polsku rekin szary rafowy lub żarłacz rafowy) i whitetip reef shark (żarłacz gruby). Oba gatunki sporadycznie mogą atakować człowieka (zwłaszcza pierwszy), ale jednak zdarza się to rzadko. Tak jak @‌krasnal‌ pisze, na Palau takie ataki praktycznie się nie zdarzały. Gdzieś kiedyś wyczytałam, że w ogóle zanotowano tam tylko jedną śmiertelną ofiarę rekinów. Tak więc wracając do pytania @‌Gleba3‌ - nie baliśmy się, a wręcz mieliśmy nadzieję jakiegoś rekina zobaczyć :) Czy się udało przeczytacie w relacji. O USS Indianapolis muszę poczytać coś więcej. Nie wiem dokładnie gdzie zatonął, ale raczej na pewno na głębokiej wodzie w oddaleniu od wysp. Tam marynarze, zwłaszcza ranni, byli rzeczywiście bardzo narażeni na ataki.
krasnal 4 stycznia 2017 07:47 Odpowiedz
Pływając po Palau - czy to wpław, czy kajakiem - dużo bardziej niż rekinów obawiałem się węży morskich. O ile na lądzie w Palau nie występują żadne jadowite gatunki, to okolicznych wodach można spotkać wiosłogona żmijowatego i pęza dwubarwnego. Ten drugi zajmuje 4. miejsce na świecie pod względem toksyczności jadu (źródło).
woy 4 stycznia 2017 09:10 Odpowiedz
krasnal napisał:O ile na lądzie w Palau nie występują żadne jadowite gatunkiTo pewna informacja? Obserwowałem tam przez parę dni całkowicie czarnego węża (ok. 1m długości) żyjącego w strumieniu tuż przy plaży. Z tego, co wiem, większość gatunków wodnych jest jadowita, choć nie potrafiłem zidentyfikować, z którym miałem do czynienia. -- 04 Sty 2017 09:10 -- krasnal napisał:O ile na lądzie w Palau nie występują żadne jadowite gatunkiTo pewna informacja? Obserwowałem tam przez parę dni całkowicie czarnego węża (ok. 1m długości) żyjącego w strumieniu tuż przy plaży. Z tego, co wiem, większość gatunków wodnych jest jadowita, choć nie potrafiłem zidentyfikować, z którym miałem do czynienia.
krasnal 4 stycznia 2017 09:27 Odpowiedz
Tak mówiły źródła, które czytałem. Być może to był Cerberus dunsoni, węże tego rodzaju lubią siedzieć w bagniskach i mangrowcach.
ibartek 4 stycznia 2017 10:18 Odpowiedz
warto stosowac zasade, im mniejszy, tym bardziej jadowity.. ;-)
rysiekkk 4 stycznia 2017 10:30 Odpowiedz
no zgadza się !zawsze to powtarzam !ale panie (szczególnie te ładne) uważają inaczej :roll:dobra czas zakończyć sylwestra :D
bozenak 7 stycznia 2017 21:23 Odpowiedz
Podziwiam Was :D ;) :D ;) Piękne zdjęcia.
klapio 7 stycznia 2017 21:54 Odpowiedz
Świetne zdjęcia, kolor wody na nich jest magiczny :-) Zazdroszczę wyprawy :-)
gaszpar 7 stycznia 2017 23:57 Odpowiedz
Świecące plankton to Okrzemki. Świecą na zasadzie tryboluminecencji -dopiero ruch powoduje, właśnie efekt świecenia. Ruch wody czyli np ruch wiosła, nóg czy załamywanie się fali gdy dociera do brzegu i w zw. z tym miesza się tam woda Wysłane z iPad za pomocą Tapatalk
olus 8 stycznia 2017 00:46 Odpowiedz
@‌Gaszpar‌ Myślę, że chodziło Ci o bruzdnice.
jobi 8 stycznia 2017 02:16 Odpowiedz
Uff, jesteście szalenie szaleni! Też Was podziwiam!Wciąż nie wierzę, że pod Waszym wpływem kupiłem dmuchany kajak i wkrótce mam do niego wsiąść (raczej wpełznąć).Nie wyobrażam sobie pływania czymś takim jak promem po morzu, szacunek.My popływamy może trochę do 300m od lądu, ewentualnie w grę wchodzi odwiedzenie wysepki odległej o 500m.
brunoj 8 stycznia 2017 12:55 Odpowiedz
Mnie ciekawi czy byliście spakowani jakoś tematycznie, w szczególności gdyby kajak zaczął nagle tonąc na środku przeprawy to czy każde z Was miało jedną konkretna torbę do zabrania z najważniejszymi rzeczami/przedmiotami. A może jakieś tricki typu przywiązane puste butelki do toreb żeby dało się potem odłowić? W skrócie - jaki był plan na wypadek wywrotki/zatonięcia.
gaszpar 8 stycznia 2017 16:05 Odpowiedz
olus napisał:@‌Gaszpar‌ Myślę, że chodziło Ci o bruzdnice.Nie. Chodziło mi o okrzemki Pyrocystis lunulla. Oczywiście nie wiem co widziałaś ale opis pasuje idealnie :)Wysłane z iPad za pomocą Tapatalk
washington 8 stycznia 2017 16:27 Odpowiedz
Jeśli chodzi o czysto akademicką dyskusję to Pyrocystis lunulla to też bruzdnica (za wiki: "Pyrocystis fusiformis is a non-motile, tropical, epipelagic, marine dinoflagellate)Listę świecących bruzdnic można znaleźć np tu https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_b ... _organisms (na samym dole), zaś o mechanizmie świecenia (wywołanego jak pisaliście ruchem) przeczytać w artykule sprzed prawie 50 lat ;) https://www.ncbi.nlm.nih.gov/pmc/articles/PMC2225803/Tak czy inaczej gratuluje wyprawy :)
olus 8 stycznia 2017 21:27 Odpowiedz
@‌bozenak‌ @‌klapio‌ Dzięki!@jobi Super! Miło być dla kogoś inspiracją :)@‌Gaszpar‌ Tak jak @‌Washington‌ napisał Pyrocystis to właśnie bruzdnica, w ogóle tych świecących bruzdnic jest sporo gatunków. @‌BrunoJ‌ Mieliśmy dwa główne bagaże. Jeden to duży wodoodporny worek, tam były najważniejsze rzeczy, przede wszystkim plecak ze sprzętem foto, mapy, dokumenty, telefony, ładowarki, inny sprzęt który nie mógł zamoknąć, ale też ciuchy i kosmetyki (tego mieliśmy minimalną ilość). Drugi duży worek to sprzęt kempingowy - namiot, śpiwór, menażki, paliwo do kuchenki, potem też torba ze śmieciami. Te worki przypinaliśmy pasem do kajaka (w miejscu gdzie powinno być trzecie, środkowe siedzenie, którego nie używaliśmy). Mieliśmy jeszcze oddzielny worek z jedzeniem, który był z tyłu kajaka pod plandeką. Do tego mały plecaczko-worek podręczny, w którym były rzeczy, które mogą się zamoczyć (kamerka w obudowie, tablet w wodoodpornym etui, krem do opalania, maski i rurki do snurkowania i foliowe peleryny przeciwdeszczowe).W razie wywrotki (której prawdopodobieństwo oceniam na bardzo niskie - kajak jest naprawdę stabilny) wszystkie najważniejsze rzeczy były przypięte, więc by nie zatonęły. Prawdopodobieństwo całkowitego zatopnienia kajaka oceniam na jeszcze niższe - trzeba by jednocześnie przebić trzy komory. No ale gdyby tak się stało to na pewno w pierwszej kolejności bralibyśmy ten worek z najcenniejszymi rzeczami i próbowali jak najszybciej dostać się do brzegu.
lapka88 13 stycznia 2017 10:39 Odpowiedz
Naprawdę ogromny szacunek, za tą wyprawę kajakiem :)
krasnal 22 stycznia 2017 13:24 Odpowiedz
@‌olus‌, proszę bardzo - jest o tym samolocie: https://www.atsb.gov.au/publications/in ... 199400129/
olus 22 stycznia 2017 13:51 Odpowiedz
@‌krasnal‌ Dzięki, ja nic nie mogłam znaleźć. Czyli samolot rozbił się w 1994 roku. Wygląda na to, że na pokładzie był chyba tylko pilot i że przeżył lądowanie.
ibartek 27 stycznia 2017 23:33 Odpowiedz
super! a bedzie podsumowanie kosztowe? :-)
olus 27 stycznia 2017 23:41 Odpowiedz
Mogę zrobić, chociaż przyznam, że sama do tej pory jeszcze nie podliczyłam :) Ale ok, zrobię jeszcze taki post podsumowujący.
olus 31 stycznia 2017 22:01 Odpowiedz
Dzisiaj obiecane podsumowanie kosztów. Póki co wkleję bez żadnego komentarza a jutro dodatkowo napiszę jeszcze jeden post podsumowujący z wrażeniami na temat całej wyprawy i uwagami, co można było zrobić inaczej.Koszty:Pozycje w euro i usd przeliczałam na złotówki według dzisiejszego średniego kursu z google. Większość wypłat z bankomatów czy płatności kartą w walutach było robionych Revolutem i kartami z kantoru Aliora, więc były po niezłych kursach, ale mimo wszystko te koszty, które podałam mogą być nieznacznie zaniżone.Loty Amsterdam-Palau-Amsterdam - China Airlines 1230 zł x 2Warszawa-Amsterdam-Warszawa - Lot 300 zł x 2NoclegiAmsterdam - 2 noce w Ibis Budget (45 eur + 49 eur) 410 zł Tajpej - Here and There Hostel 90 złKororPinetrees Hostel (75 usd) 300 złGuest Lodge (72 usd) 288 złBangkok - Liveitup Asok Hostel 0 złWydatki na przygotowaniaKajak- 800 złSprzęt (wiosła, worek wodoodporny, pokrowiec wodoodporny na tablet, akcesoria do kamerki) - 160 złJedzenie - 150 złUbezpieczenie - 230 złWydatki na PalauPozwolenia na Rock Islands -(2 x 50 usd) 2 x 200 złMaml Divers, transport na i z Peleliu - (220 usd) 960 złPozwolenie na kemping, Peleliu - (10 usd) 40 złOpłata wylotowa - (2 x 50 usd) 2 x 200 złTransport z lotniska - (10 usd) 40 złTransport na lotnisko - (15 usd) 60 złInne wydatki - np. jedzenie, drobniejszy transport, przechowalnie bagażu 1304 zł razem 8692 złna osobę 4346 zł
olus 2 lutego 2017 00:51 Odpowiedz
PodsumowanieNa początek kilka uwag do kosztów, które opisałam wczoraj. Uważam, że jak na tak daleką wyprawę nie były bardzo wysokie. Kajak był kupowany z myślą, że po wyjeździe go sprzedamy i odzyskamy część kosztów. Szczerze mówiąc na razie tego nie zrobiliśmy i trochę szkoda mi się z nim rozstawać, ale rozsądek podpowiada, że nie będziemy mieć zbyt dużo okazji, żeby z niego korzystać. To co mogłoby obniżyć koszt wyprawy to oczywiście korzystanie z promów pływających między Kororem i Peleliu. Niestety tak się ułożyło, że rozkład zupełnie nam nie pasował i w obie strony musieliśmy kupować transfery łódkami, za co zapłaciliśmy prawie 1000 zł. Nie do uniknięcia na Palau są dwie dość wysokie opłaty - 50 USD opłaty wylotowej i 50 USD za pozwolenie na Rock Islands. Ale tego byliśmy od początku świadomi. Paradoksalnie dużo wydaliśmy też w Bangkoku w ciągu dwóch kilkunastogodzinnych pobytów. Na początku kupiliśmy ponad 4000 THB (czyli ok 450 zł), bo byliśmy przygotowani na opłatę za wyjście z lotniska przy obu pobytach (700 THB za osobę, czyli przy dwóch pobytach 2800 THB razem). Ostatecznie okazało się, że tę opłatę zapłaciłam tylko ja i tylko jeden raz, więc mieliśmy całkiem sporo pieniędzy. Nie chcieliśmy z tym wracać do domu więc większość przejedliśmy :)Teraz będzie bardziej filozoficznie :) Od początku wiedzieliśmy, że Palau to nie jest łatwy, typowo wakacyjny kierunek. Różne mało optymistyczne wizje roztaczane na forum zmotywowały nas do bardzo dobrego przygotowania. Właściwie to od dnia zakupu biletów wiedzieliśmy też, że będziemy kombinować coś z wyprawą na własną rękę. Nie planowaliśmy raczej zostania na głównej wyspie Koror, jakoś do gustu od razu przypadła nam wyspa Peleliu i otaczające ją wody. Kiedy dowiedzieliśmy się, że pływa tam prom postanowiliśmy właśnie z Peleliu zrobić bazę wypadową. Chcieliśmy tam wypożyczyć kajak i robić krótkie wypady. Nasz plan zmienił się diametralnie kiedy to zdecydowaliśmy, że kajak bierzemy własny - mieliśmy przepłynąć cały obszar Rock Islands z Peleliu na Koror. Jak wiecie z relacji, już podczas wyprawy plan uległ zmianie i całej trasy nie przepłynęliśmy. Czy żałujemy? I tak i nie. Byliśmy w wielu przepięknych miejscach, wiele widzieliśmy, pływaliśmy spokojnie i mieliśmy dużo czasu na wszystko. Żałujemy kilku konkretnych miejsc, na przykład tzw. Giant Clam City, czyli miejsca, gdzie można snurkując zobaczyć wiele ogromnych małży czy zatopionego na małej głębokości wraku samolotu z czasów wojny. Gdybyśmy rezerwowali te bilety mając dzisiejszą wiedzę, na pewno wzięlibyśmy pobyt o kilka dni dłuższy. Wtedy wybraliśmy tylko tydzień na Palau ze względu na to, że na miejscu jest bardzo drogo. Teraz wiemy, że dłuższy pobyt umożliwiłby dopasowanie się do rozkładu promów i dłuższą wyprawę kajakową, która dodatkowych kosztów przecież nie generuje, bo noclegi są za darmo.Jeśli chodzi o sam dmuchany kajak, to uważam, że sprawdził się naprawdę dobrze. Oczywiście jest to na pewno rozwiązanie kompromisowe, z jednej strony redukcja kosztów i uniezależnienie się od miejscowych wypożyczalni, ale z drugiej ograniczenie komfortu czy szybkości poruszania się w porównaniu z normalnymi kajakami. Mimo wszystko dmuchany kajak wprowadził do naszej wyprawy element takiej niecodziennej przygody i sprawił, że będziemy wspominać ten wyjazd jako coś wyjątkowego.Jakie wrażenie zrobiło na nas Palau? Wrażenia z miasta Koror są właściwie takie, jakie opisywane są wszędzie w internecie. Nie jest to miejsce typowo wypoczynkowe, chyba, że codziennie korzysta się z jakichś wycieczek. Jednak bezludne Rock Islands to zupełnie co innego. Tam jest wszystko, czego oczekiwalibyśmy od rajskich tropikalnych wysp - piękne krajobrazy, turkusowa woda, plaże z białym pisakiem i bogate życie podwodne. Zorganizowanie własnej wyprawy pozwala dodatkowo mieć to wszystko tylko dla siebie, bez tłumu innych turystów, co przecież w dzisiejszych czasach nie jest takie łatwe - wszędzie piękne plaże przyciągają ludzi i w wielu miejscach na ziemi są wręcz zadeptane. Ponadto ciekawym dla nas doświadczeniem było zobaczyć jak żyje mała i trochę odizolowana od świata społeczność na Peleliu.Podsumowując - jak pojawią się znów loty w podobnych jak w zeszłym roku cenach, to lecimy jeszcze raz :)
fortuna 2 lutego 2017 06:00 Odpowiedz
super relacja, gratulacje za nietypowe podejscie do tematu :) jak pisaliscie o tych cenach na Palau za jedzenie, bilety itp. to odrazu przypomnialo mi sie Vanuatu, ta sama "polityka" ;)pozdrawiam!
olus 2 lutego 2017 20:43 Odpowiedz
@fortuna Dzięki!Ceny i w jednym i w drugim kraju to pewnie jednak pochodna odległości i izolacji wysp. Wszystkie towary trzeba sprowadzać z kontynentu i to ma wpływ na ceny na miejscu.
aksieb 22 listopada 2019 09:45 Odpowiedz
Cześć, lecimy z podobnym planem w lutym. Macie może jeszcze zachowane przydatne zdjęcia np map?
olus 4 grudnia 2019 22:01 Odpowiedz
@aksieb Właśnie wrzuciłam zdjęcia map do tego tematu: https://www.fly4free.pl/forum/viewtopic.php?p=1279897#p1279897