Podobno wielekroć zgłębiając kielich pór roku można dotrzeć do stanów zjednoczonych duszy. Pomagając sobie odrobiną porto uświadamiam sobie, że w istocie nie ma już we mnie potrzeby jakieś specjalnej potrzeby walki o przyszłość, wystarczy dać ponieść się czasowi i z szyderczym uśmiechem patrzeć z boku na uciekające lata. Nie jest rzecz jasna tak, że na nic nie chcę mieć wpływu, ale drobne ruchy wiosłem dają czasem większą satysfakcję – nie trzeba od razu skakać w nieskończoną dal.
Nie ukrywam, że od lat krążyła mi w głowie myśl o Namibii, aczkolwiek w bieżącym roku niezbyt już usilnie, gdyż zaplanowane uprzednio wyjazdy wykorzystały cały dostępny zapas urlopu płatnego. Marzec stał się jednak miesiącem smutku i radości. Finnair zrezygnował z lotów na Spitsbergen, co zakończyło kartę przygotowań na tę wyprawę, ale otworzyło carte blanche na świat. Kolejne tygodnie upływały jednak pod znakiem walki z pośrednikiem o zwrot pieniędzy za anulowane bilety, a jak wiadomo Edreams łatwym partnerem nie jest. Ostatecznie jednak pomogło skarżenie się na ich profilu fejsowym, wymiana wiadomości zakończyła się uznaniem na karcie na początku sierpnia.
Jednak już w kwietniu wykorzystałem odzyskane dni urlopu kupując bilet z Frankfurtu do Windhoek (1812 zł), wyciskając z nich ile się dało, czyli łącząc z listopadowymi świętami (1-13 listopada, 7 dni urlopu). Dodałbym jeszcze 1 dzień, aby zgarnąć pełną pulę od 29 października, ale niestety bilet w tym okresie był droższy, a co ważniejsze, ani Żona, ani ja już tego ósmego dnia urlopu nie mieliśmy… Do tego biletu bardzo ładnie wkomponowały się doloty Lufą z rodzinnego Poznania (średnia cena ok. 440 zł, wliczając dokupiony w ostatniej chwili jeden bagaż rejestrowany).
Planując tego typu wyjazdy często pytam znajomych, czy nie chcieliby również polecieć, nęcąc ich najlepszymi zdjęciami, jakie udaje mi znaleźć w sieci. W przypadku Namibii było to o tyle proste, że jest to kraj przepiękny, niezwykle różnorodny i bezpieczny – zdjęć miałem więc więcej niż potrzeba. Zwykle dołączam też link do komercyjnej oferty objazdowej, obiecując, że zobaczymy więcej niż jest opisane, przy niższej cenie. Wycieczki po Namibii kosztują zwykle kilkanaście tysięcy, a mój kosztorys, według wstępnych szacunków, nie przekraczał 6 tysięcy… Na nic to. Niestety nikt się ostatecznie nie zdecydował, więc polecieliśmy z Żoną sami.
Dzień pierwszy
O przygotowaniach do wycieczki napiszę jeszcze w dalszej części relacji, na szybko mogę napisać, że kupiłem przewodnik i zarezerwowałem samochód (tytułowego dostawczaka). Tymczasem nadszedł w końcu ten dzień i wylatujemy z Poznania. Mimo iż pani nadająca bagaże widzi naszą rezerwację do Windhoek to, ze względu na dwie osobne rezerwacje, obawia się nadać bagaż od razu do miejsca docelowego.
Po drodze mijamy wynurzające się z chmur UFO - dobry znak na dalszą podróż.
Przesiadka we Frankfurcie upływa na odbiorze bagażu i ponownym jego nadaniu. Tym razem miła pani nie może się nadziwić, że mamy tylko jeden bagaż nadawany. Uświadamiam ją, że mieliśmy lecieć tylko z podręcznym, ale chyba za bardzo mi nie wierzy. Pozostały czas spędzamy w saloniku, który znajduje się przed bramkami bezpieczeństwa (mamy z Żoną osobne karty Priority Pass bez limitu wejść).
W Doha mamy ok. 4 godzin na nocną przesiadkę, przejeżdżamy automatyczną kolejką w okolice sławnego misia z lampą w głowie. Moja Mama śmieje się, że przypomina doktora otolaryngologa
:lol:
Odwiedzamy kolejny salonik "Al Maha Transit Lounge", dość przeciętny - mało miejsca, dużo ludzi (w szczycie trzeba czekać na zwolnienie miejsc przy stoliczkach), fotele małe, twarde i niewygodne. Jedzenie również przeciętne, alkohol na życzenie przynosi kelner (to dość częste w krajach arabskich).
Po północy wsiadamy do samolotu i po kilku godzinach snu witamy się ze słoneczną ziemią namibijską!
C.D.N.Dzień drugi
Skoro jesteśmy już na lotnisku, to może opowiem nieco o wizie. Mimo iż jesteśmy (jeszcze) w Unii Europejskiej, to jednak w odróżnieniu od większości jej państw, nie otrzymamy wizy na lotnisku. W Polsce nie ma również ambasady Namibii, najbliższa jest w Berlinie. Można ją załatwiać osobiście, to znaczy wysłać paszporty z wnioskiem wizowym, wpłacić na konto ambasady 50 EUR i po otrzymaniu wizy zamówić kuriera z powrotem. Z uwagi na napięty terminarz lotów i nieznajomość tej procedury (nie wiedziałem na przykład czy wystarczą potwierdzenia hoteli z Booking) wybrałem opcję załatwiania przez pośrednika Aina.pl. Cena wydawała się w miarę rozsądna, bo wychodziło 404 zł na osobę. Jak się później okazało Aina zapomniała uwzględnić w kalkulacji koszt kuriera do Berlina i z powrotem (obecnie liczą za to dodatkowe 360 zł), na szczęście nas już nie mogli tym obciążyć.
W oczekiwaniu na kontrolę paszportową ucinamy sobie miłą pogawędkę z Polakami, którzy przyjechali tu na dłużej i jadą bardziej na południe w stosunku do naszego planu, który przedstawia się mniej więcej tak:
Auto – to jest najważniejsza sprawa w Namibii, odległości są duże, drogi w większości szutrowe, zdecydowanie stawiam więc na większy pojazd 4x4. Pojazdy przystosowane do turystyki, z podwójną kabiną, lodówką i namiotami na dachu kosztują ok. 100 EUR na dobę. My jesteśmy jednak tylko w dwójkę i 5-osobowy pojazd nie jest nam niezbędny. Decyduję się więc na Hiluxa w wersji z pojedynczą kabiną i długą paką na której zamierzamy spać. Pojazd tego typu znajduję w sekcji „pojazdy użytkowe” Hertza – stąd tytułowy „dostawczak”. Najważniejszą jego zaletą jest cena – tylko 40 EUR na dobę, po zaklepaniu rezerwacji na 10 dni czuję się jakbym dostał prezent od losu.
Przeglądając warunki wynajmu znajduję opis, że na wyposażeniu samochodu znajduje się „canopy”, czyli baldachim. Wyobraziłem sobie niskie burty samochodu (takie zdjęcie było na stronie wypożyczalni) i brezentową plandekę na nich. Taką też wizję roztoczyłem przed małżonką, która z kolei przedstawiła mi swoją wizję robaków, skorpionów i innych gadów wpełzających do środka. Konsensus przedwyjazdowy stanął na tym, że kupię dmuchane materace na podłogę, moskitierę i mocne środki odstraszające, tak aby nic nie przerywało nam snu.
Nasze auto nie było gotowe, czekaliśmy pół godziny aż ktoś przyprowadzi je z parkingu znajdującego się w bazie za lotniskiem, ale gdy już przyjechało, to szeroki uśmiech pojawił się na naszych twarzach. Był to bowiem taki samochód:
Auto w świetnym stanie, z klimatyzacją, reduktorem, rozłączanym napędem na 4 koła, blokadą dyferencjału i co najważniejsze, z plastikową, przeszkloną „budą” – czyli ze wszystkim co nam było potrzebne. W ramach dokształcania się przed wyprawą poczytałem, iż na terenie piaszczystym warto zredukować ciśnienie w oponach, aby ciężar auta rozkładał się na większą powierzchnię, co zapobiega zakopaniu. No dobrze, mówię sobie, zredukuję ciśnienie, wyjadę, ale jak później będę jechał na takich sflaczałych oponach po twardej drodze? Zabrałem więc ze sobą z Polski stacjonarną pompkę rowerową, którą bardzo dobrze pompuje się koła w samochodzie (testowałem - jest ona jednocześnie lekka i wydajna). Jak się później okazało, nie była ona potrzebna, ale – przezorny zawsze ubezpieczony…
Plan na pierwszy dzień jest prosty – w stolicy wymienić pieniądze, zrobić aprowizację (przede wszystkim dużo wody i wina) i być może wykupić pozwolenia na wjazd do parków narodowych, a na koniec przejechać w okolice Bullsport, gdzie na kolejny dzień zaplanowałem 17-kilometrowy trekking.
Po zrobieniu zakupów pokręciliśmy się jeszcze chwilę po mieście, spotykając między innymi charakterystycznie ubraną kobietę z plemienia Herrero, która jednak nie chciała znaleźć się w kadrze. Tradycyjny strój kobiety pochodzi z XIX wieku. Tak ubierały się żony niemieckich misjonarzy, więc świeżo ochrzczone młode dziewczyny z plemienia Herero chciały się cywilizować i przejęły te stroje. Dzisiaj jest to strój ludowy, który został już tylko u starszych: wiktoriańska suknia składająca się z ogromnej krynoliny, kilku halek, kapelusza w kształcie rogów (do reprezentowania rogów krowy) wykonanego ze zwiniętych tkanin (cytat: Wiki).
Wizyta w informacji turystycznej utwierdziła nas w przekonaniu, że wszystkie pozwolenia na wstęp do parków narodowych będziemy mogli kupić na miejscu, przy bramach, tak więc po skromnym posiłku udajemy się w końcu poza cywilizację. Pierwsze spotkanie z dziką przyrodą to małpy okupujące przydrożne płoty:
Po kilkudziesięciu kilometrach skończył się asfalt i wjeżdżamy po raz pierwszy na sławne namibijskie szutrówki. Jak się wkrótce okazuje można na nich utrzymywać prędkość identyczną jak na asfalcie czyli 100 km/h. Nie jest to zresztą żadne szaleństwo, tylko prędkość określona znakami drogowymi. Trakty te są zaskakująco równe i proste, można po nich jechać kiladziesiąt kilometrów nie spotykając żadnego innego samochodu.
Od razu zakochujemy się w krajobrazach, a przy jednej ze skał urządzamy małą sesję zdjęciową:
Mijamy Bullsport:
Gdy do bram parku narodowego zostało nam już tylko kilka kilometrów postanawiamy się zatrzymać na nocleg. Tak po prostu, w pobliżu rosnącego drzewa, w niewielkim zagłębieniu zatrzymujemy się, popijamy kieliszeczek wina i napawamy się zachodzącym słońcem:
C.D.N.@jprawicki @DJADKJGU - dziękuję!!!
Dzień trzeci - Naukluft trail
Poranek zaczynamy od małego śniadania. Ponieważ samochód pozbawiony jest udogodnień turystycznych, całe wyposażenie musieliśmy zabrać ze sobą. Na wyjazdy „w dzicz” zabieram zawsze zestaw do gotowania wody z zapasem paliwa w postaci tabletek. Uszkodzone tabletki kupuję po obniżonej cenie na kilogramy (ok. 35 zł/kg = 200 sztuk) – na podgrzanie kubka 400 ml (jak na zdjęciu) zużywam 2-3 tabletki, w zależności od wiatru i temperatury na zewnątrz. Co ważne, tego typu paliwo można przewozić nawet w bagażu podręcznym.
Przejeżdżamy więc bramę parku, przy której stoi drzewo kołczanowe. Gałęzie tych drzew używane są przez Buszmenów do sporządzania kołczanów. Polega to na wydrążeniu gałęzi w środku (miąższ drzew jest miękki) i zabezpieczeniu jednego końca skórą. Martwe pnie dużych drzew mogą być wykorzystywane jako swojego rodzaju lodówki, ponieważ ich włóknista tkanka przyczynia się do ochładzania wnętrza na skutek przepływu powietrza. Po wydrążeniu środków pni, Buszmeni przechowują w nich wodę, mięso i warzywa (cytat Wiki).
Plan na dziś zakłada przejście Waterkloof trail (17 km), rejestrujemy się w dyżurce parku, która jest jednocześnie recepcją pobliskiego kempingu. Jest ranek, przyjemny chłodek, recepcjonista zaleca zabranie 4 litrów wody, nie mamy tylu butelek (tylko duże baniaki), zabieramy więc tyle ile mamy pod ręką - 3 litry.
Na dłuższe wycieczki zabieram ze sobą zwykle dwa urządzenia GPS – jeden w tablecie do samochodu, drugi w telefonie. Oba posiadają fizyczny moduł, przy czym ten w telefonie może działać nawet 2-3 doby (przy umiarkowanie częstym włączaniu ekranu), sam telefon działa do 30 dni. Korzystam z darmowego MapFactor Navigator, który (sprawdziłem to uprzednio w Polsce), zawiera również popularne trasy piesze w Namibii. Jesteśmy więc zabezpieczeni pod względem nawigacji i komunikacji (o ile będzie zasięg). Na recepcji dostajemy również mapę papierową.
Pierwsze kilometry mijają w przyjemnym cieniu drzew, wzdłuż rzeki, która z czasem przestaje płynąć (są jeszcze stojące jeziorka), a po pewnym czasie przemienia się w kamieniste koryto. Towarzyszą nam ciekawskie spojrzenia małp, które pożywiają się rosnącymi tu obficie figami. Ja z kolei nie mogę się napatrzeć na kolce akacji – teraz wreszcie rozumiem żyrafy, które spośród nich muszą wybierać liście swoimi długimi językami.
Niestety Żona nie czuje się najlepiej – jak się okazało zatruła się kupionym wczoraj pomidorem, nie chce jednak myśleć o powrocie – wędrujemy więc dalej wśród bogactwa roślin i zwierząt.
Z czasem jednak wody jest coraz mniej, a kanion staje się coraz bardziej suchy i nieprzyjazny. Wzrasta też temperatura, słońce praży, a my dochodzimy do kolejnego charakterystycznego punktu – kolonii wikłaczy, które w jednym, wspólnym gnieździe opiekują się młodymi. Każdy z otworów zamieszkiwany jest przez jedną ptasią rodzinę. Co ciekawe – zaobserwowaliśmy, że prawie wszystkie dorosłe osobniki prawie jednocześnie opuszczają i wracają do gniazda – moje przypuszczenie jest takie, że w ten sposób łatwiej zdezorientować im ewentualnego napastnika.
Gdzie jest życie, jest i śmierć…
Droga cały czas wiodła w górę (łącznie ok. tysiąc metrów przewyższenia), robiło się coraz cieplej i coraz trudniej (spore progi kamienne). Tym niemniej, mniej więcej w trzech czwartych dystansu, dochodzimy w końcu do najwyższego punktu trasy (według mapy 1910 m npm., według GPS kilkadziesiąt metrów wyżej).
Z góry już było łatwiej, mijaliśmy złote drzewa, aby w końcu ulżyć sobie w basenach.
Cała trasa to wielkie koło, dlatego też ponownie doszliśmy do doliny którą „płynie” rzeka wzdłuż której szliśmy na początku. Ujrzeliśmy tu drzewo, które przywiało miłe wspomnienia z wycieczki do Angkor Wat. Niestety tu zawierzyłem drogowskazom i poszliśmy nieco okrężną drogą, zamiast skrótem przez teren kampingu. W końcu jednak, bardzo zmęczeni i trochę odwodnieni, trafiamy do punktu startowego gdzie raczymy się zimnym piwem i wodą. Cała wycieczka wiodła bardzo dobrze oznaczonym szlakiem (GPS nie był potrzebny), jednak choroba Żony i brak przyzwyczajenia do upału zrobiły swoje. Dodam też, że przez cały dzień nie widzieliśmy innych turystów, byliśmy całkiem sami na szlaku.
Resztkę dnia wykorzystujemy na przejazd do Sesriem, po drodze spotykając pierwszego oryksa, oraz ponownie kolonię wikłaczy socjalnych na drzewie akacji. Konstrukcje te przypominają wyglądem niedbale wykonane dachy ze słomy, budowane są wspólnie przez całe stado, osiągają średnicę do 4 m i mogą pomieścić do 200 wikłaczy. Stada wikłaczy zajmują gniazda przez cały rok, składając w nich jaja po zakończeniu pory deszczowej (cytat za http://www.kapsztad.com).
C.D.N.Dzień czwarty - Sesriem i droga do Walvis Bay
Czwartego dnia ustalamy, że pobudka będzie wcześnie rano, aby zdążyć przed tłumami turystów zmierzającymi do jednej z największych atrakcji turystycznych Namibii – Sossusvlei. Mimo iż wyruszyliśmy w zasadzie o brzasku, to jednak przed nami widzieliśmy wiele jadących samochodów. Przy bramie wjazdowej do Parku Narodowego Namib w Sesriem strażnik każe nam wjechać bez formalności wjazdowych (opłata parkowa), które mamy załatwić podczas powrotu.
Przy asfaltowej drodze dobrej jakości wszędzie stoją znaki ograniczające do 60 km/h. Początkowo stosuję się do niej, ale w momencie gdy minęło nas kilka samochodów, podłączam się do grupy i razem jedziemy dwa razy szybciej.
Pierwszy przystanek urządzamy przy sławnej wydmie 45, której nazwa pochodzi od odległości wyrażonej w kilometrach liczonych od bramy parku w Sesriem. Wydma jest łatwo dostępna, jednak wejście na 170 metrowy, piaszczysty pagórek wcale nie jest łatwe. Piach osypuje się, trzeba robić małe kroki, ostrożnie stawiając stopy. Wydma zbudowana jest z piasku zakumulowanego przez Pomarańczową rzekę z pustyni Kalahari i przywianego tutaj. Wiek piasku szacuje się na 5 milionów lat. Zbieganie z góry to już czysta przyjemność zajmująca kilka chwil, pozostaje wytrzepać piach z butów i możemy jechać dalej.
Sossusvlei to kompleks wyschniętych dawno temu jezior, mieszczący się w Namibii, na terenie Parku Narodowego Namib-Naukluft. Nazwa tego miejsca jest tajemnicza i niepokojąca, ponieważ w wolnym tłumaczeniu oznacza „bagno bez wyjścia”. Wszystkie doliny są otoczone przez wysokie, czerwone wydmy – najwyższa z nich, Big Daddy, wznosi się na wysokość 325 metrów. Jedną z najbardziej znanych dolin jest Dead Vlei („martwe bagno”). Jeszcze około 900 lat temu było tu jezioro, nieco później teren ten porastała bujna, zielona łąka. To wtedy również wyrosły drzewa akacjowe, które możemy podziwiać do dziś. To one sprawiają, że Dead Vlei tak bardzo się wyróżnia. Drzewa umarły już dawno temu, jednak wciąż stoją – czarne, twarde jak kamień. Otacza je płaska, popękana warstwa białej gliny. Jest to z pewnością miejsce niezwykle pociągające dla wszystkich fotografów – zarówno amatorów, jak i profesjonalistów (cytat Tripadvisor).
Po dojechaniu na parking przed Dead Vlei spostrzegam przypatrującego się mi wróbelka. Odczytuję z jego wzroku, że czegoś pragnie. Odkręcam więc nakrętkę od pustego baniaka na wodę, napełniam i stawiam przy samochodzie. Tak, o to chodziło! Przylatuje momentalnie z całą ekipą, a w zamian za tą drobną przysługę robię im serię zdjęć, z których jedno wstawiam poniżej.
Dead Vlei w całej okazałości oraz Dead Vlei z widokiem na najwyższą wydmę „Big Daddy”:
W drodze powrotnej idę szczytem mniejszych wydm, wśród drzew po prawej stronie (poza kadrem) znajduje się nasz samochód.
Aby dojechać do Dead Vlei należy posiadać samochód z wysokim prześwitem i „prawdziwym” napędem na 4 koła. Droga jest bowiem bardzo piaszczysta i łatwo jest się zakopać. Na parking przed doliną dotarły tylko takie samochody. Po drodze natomiast mijaliśmy dwie zakopane „pseudoterenówki” typu Toyota Rav4. Zdając sobie sprawę z mojego niewielkiego doświadczenia w jeździe po piachu, bałem się zatrzymywać aby zrobić im zdjęcie, ale znalazłem w sieci zdjęcie wykonane przez kogoś innego z tego samego miejsca:
Wracając mijamy dwa przechodzące przez drogę piękne oryksy oraz stado strusi:
Oryks południowy (Oryx gazella) (cytat: Wiki): Suche tereny trawiaste i pustynne południowo-zachodniej Afryki. Głównie Afryka Południowa (RPA, Namibia, Botswana, Angola, Zimbabwe, Tanzania, Uganda) oraz mniej licznie na wschodzie kontynentu (Etiopia, Sudan, Somalia). Obecnie gatunek można odnaleźć również na terenie USA (Nowy Meksyk), dokąd został sztucznie wprowadzony. Oryksy południowe żyją w stadach liczących 30-40 osobników, obowiązuje hierarchia. O. gazella zamieszkuje stepy, sawanny, półpustynie i pustynie; preferuje kamieniste równiny (ze stałym dostępem do wody), ale równie dobrze radzi sobie na terenach górzystych (zarejestrowane na wysokości 900 m n.p.m.) z sezonowym dostępem do wody. Częściej wybiera otwarte, niezarośnięte przestrzenie niż te z bujną roślinnością. Pożywienie Żywi się roślinami głównie trawą, ziołami, soczystymi korzeniami, owocami, pąkami drzew i krzewów. Może obejść się bez wody przez kilka dni. Jest ekspertem w znajdowaniu wody, często kopie w wysuszonym korycie rzeki, by uzyskać dostęp do wody zgromadzonej pod ziemią. Rozmnażanie Po ciąży, która trwa 240 dni rodzi się jedno młode. Znaczenie dla gospodarki O. gazella stanowi ważny element w gospodarce krajów Afryki Południowej. Dla celów ekonomicznych hodowany na farmach, ranczach – rekreacja oraz przemysł spożywczy. Ceniony jako trofeum łowieckie. Mieszkańcy plemion wykorzystują grubą skórę i rogi oryksów do produkcji tradycyjnej broni. Zwierzęta te bywają atrakcją ogrodów zoologicznych.
Właśnie siedzę i knuję wyprawę do Namibii i Botswany na lipiec 2017, więc fajnie zobaczyć jakieś aktualne info. Jak możesz, to wrzuć zdjęcie jak nocowaliście - w aucie, czy na dachu jednak? Druga sprawa, to czy nie mieliście problemów z nocowaniem na dziko - czytam, że to w Namibii nielegalne i można mieć spore nieprzyjemności, więc napisz jak to naprawdę wygląda. Czekam na dalszy ciąg!
Czasami spaliśmy na dziko, czasami na kempingach, ale zawsze w samochodzie. Raz odwiedziili nas strażnicy wracajacy z bramy w Sesirem, wtedy przenieśliśmy się kilka kilometrów dalej i spaliśmy przy innej, bocznej drodze (na pierwszym zdjęciu z 4 dnia). Nie robili żadnych kłopotów, po prostu powiedzieli, żeby tu się nie zatrzymywać.
Super alternatywa dla drogich wyprawówek .Gratuluję pomysłu.Pół roku kombinowałem z autem na wyprawę do Botswany , Zimbabwe, Zambii i ... pojechałem z namiotem
:lol: Czekam z niecierpliwością na dalszą relację.
Komary zapomniały o nas (przynajmniej w tym miejscu nad rzeką). Miałem DEET (nie wiem, czy to się przeterminowuje, ale dość stary) - ale nie smarowaliśmy się, bo nie było potrzeby. O lekach nawet nie myślałem.
bardzo przyjemna relacja, z oryginalnego miejsca jakim z pewnością jest dla nas Namibia.@Gleba3 czy mógłbyś jeszcze wrzucić jakąś mapkę z Waszą trasą ? z góry dzięki.
@marcino123Mapka zamieszczona w początkowym poście (link: mapa) była tylko inspiracją - ale właśnie taką trasę ostatecznie przejechaliśmy. Małe różnice:1) ze Swakopmund najpierw pojechaliśmy do Spitzkoppe, potem wróciliśmy nad ocean do Cape Cross - ale to było nadłożenie drogi, lepiej jest jechać tak jak na mapce (najpierw wzdłuż wybrzeża do Cape Cross a potem w głąb lądu) 2) na mapce widać też Waterberg National Park - tam zboczyliśmy (dojazd i powrót tą samą trasą, od głównej drogi z Etoshy do Windhoek). 3) również aby dojechać do skamieniałych śladów dinozaurów trzeba było nieco zboczyć, ale post factum to bym tam w ogóle nie jechał (dość słabe to było), tylko wybrał jakąś inną atrakcję.@skayePotwierdzam cenę paliwa podaną przez @jprawickiZasięg auta (mimo braku dodatkowych zbiorników) był dość duży (moim zdaniem ok. 600-700 km), ale tak jak zalecano w przewodniku, tankowaliśmy gdy poziom schodził do połowy baku.
Próbuję sobie wyobrazić tych kierowców w parku Etosha, którzy rozmawiają za pomocą mikrofalówek ale jakoś nie mogę. Masz zdjęcie?
:mrgreen: Ciekawa relacja, przeczytałem w całości do popołudniowej kawy
:) Pozdrawiam.
Podobno wielekroć zgłębiając kielich pór roku można dotrzeć do stanów zjednoczonych duszy. Pomagając sobie odrobiną porto uświadamiam sobie, że w istocie nie ma już we mnie potrzeby jakieś specjalnej potrzeby walki o przyszłość, wystarczy dać ponieść się czasowi i z szyderczym uśmiechem patrzeć z boku na uciekające lata. Nie jest rzecz jasna tak, że na nic nie chcę mieć wpływu, ale drobne ruchy wiosłem dają czasem większą satysfakcję – nie trzeba od razu skakać w nieskończoną dal.
Nie ukrywam, że od lat krążyła mi w głowie myśl o Namibii, aczkolwiek w bieżącym roku niezbyt już usilnie, gdyż zaplanowane uprzednio wyjazdy wykorzystały cały dostępny zapas urlopu płatnego. Marzec stał się jednak miesiącem smutku i radości. Finnair zrezygnował z lotów na Spitsbergen, co zakończyło kartę przygotowań na tę wyprawę, ale otworzyło carte blanche na świat. Kolejne tygodnie upływały jednak pod znakiem walki z pośrednikiem o zwrot pieniędzy za anulowane bilety, a jak wiadomo Edreams łatwym partnerem nie jest. Ostatecznie jednak pomogło skarżenie się na ich profilu fejsowym, wymiana wiadomości zakończyła się uznaniem na karcie na początku sierpnia.
Jednak już w kwietniu wykorzystałem odzyskane dni urlopu kupując bilet z Frankfurtu do Windhoek (1812 zł), wyciskając z nich ile się dało, czyli łącząc z listopadowymi świętami (1-13 listopada, 7 dni urlopu). Dodałbym jeszcze 1 dzień, aby zgarnąć pełną pulę od 29 października, ale niestety bilet w tym okresie był droższy, a co ważniejsze, ani Żona, ani ja już tego ósmego dnia urlopu nie mieliśmy… Do tego biletu bardzo ładnie wkomponowały się doloty Lufą z rodzinnego Poznania (średnia cena ok. 440 zł, wliczając dokupiony w ostatniej chwili jeden bagaż rejestrowany).
Planując tego typu wyjazdy często pytam znajomych, czy nie chcieliby również polecieć, nęcąc ich najlepszymi zdjęciami, jakie udaje mi znaleźć w sieci. W przypadku Namibii było to o tyle proste, że jest to kraj przepiękny, niezwykle różnorodny i bezpieczny – zdjęć miałem więc więcej niż potrzeba. Zwykle dołączam też link do komercyjnej oferty objazdowej, obiecując, że zobaczymy więcej niż jest opisane, przy niższej cenie. Wycieczki po Namibii kosztują zwykle kilkanaście tysięcy, a mój kosztorys, według wstępnych szacunków, nie przekraczał 6 tysięcy… Na nic to. Niestety nikt się ostatecznie nie zdecydował, więc polecieliśmy z Żoną sami.
Dzień pierwszy
O przygotowaniach do wycieczki napiszę jeszcze w dalszej części relacji, na szybko mogę napisać, że kupiłem przewodnik i zarezerwowałem samochód (tytułowego dostawczaka). Tymczasem nadszedł w końcu ten dzień i wylatujemy z Poznania. Mimo iż pani nadająca bagaże widzi naszą rezerwację do Windhoek to, ze względu na dwie osobne rezerwacje, obawia się nadać bagaż od razu do miejsca docelowego.
Po drodze mijamy wynurzające się z chmur UFO - dobry znak na dalszą podróż.
Przesiadka we Frankfurcie upływa na odbiorze bagażu i ponownym jego nadaniu. Tym razem miła pani nie może się nadziwić, że mamy tylko jeden bagaż nadawany. Uświadamiam ją, że mieliśmy lecieć tylko z podręcznym, ale chyba za bardzo mi nie wierzy. Pozostały czas spędzamy w saloniku, który znajduje się przed bramkami bezpieczeństwa (mamy z Żoną osobne karty Priority Pass bez limitu wejść).
W Doha mamy ok. 4 godzin na nocną przesiadkę, przejeżdżamy automatyczną kolejką w okolice sławnego misia z lampą w głowie. Moja Mama śmieje się, że przypomina doktora otolaryngologa :lol:
Odwiedzamy kolejny salonik "Al Maha Transit Lounge", dość przeciętny - mało miejsca, dużo ludzi (w szczycie trzeba czekać na zwolnienie miejsc przy stoliczkach), fotele małe, twarde i niewygodne. Jedzenie również przeciętne, alkohol na życzenie przynosi kelner (to dość częste w krajach arabskich).
Po północy wsiadamy do samolotu i po kilku godzinach snu witamy się ze słoneczną ziemią namibijską!
C.D.N.Dzień drugi
Skoro jesteśmy już na lotnisku, to może opowiem nieco o wizie. Mimo iż jesteśmy (jeszcze) w Unii Europejskiej, to jednak w odróżnieniu od większości jej państw, nie otrzymamy wizy na lotnisku. W Polsce nie ma również ambasady Namibii, najbliższa jest w Berlinie. Można ją załatwiać osobiście, to znaczy wysłać paszporty z wnioskiem wizowym, wpłacić na konto ambasady 50 EUR i po otrzymaniu wizy zamówić kuriera z powrotem. Z uwagi na napięty terminarz lotów i nieznajomość tej procedury (nie wiedziałem na przykład czy wystarczą potwierdzenia hoteli z Booking) wybrałem opcję załatwiania przez pośrednika Aina.pl. Cena wydawała się w miarę rozsądna, bo wychodziło 404 zł na osobę. Jak się później okazało Aina zapomniała uwzględnić w kalkulacji koszt kuriera do Berlina i z powrotem (obecnie liczą za to dodatkowe 360 zł), na szczęście nas już nie mogli tym obciążyć.
W oczekiwaniu na kontrolę paszportową ucinamy sobie miłą pogawędkę z Polakami, którzy przyjechali tu na dłużej i jadą bardziej na południe w stosunku do naszego planu, który przedstawia się mniej więcej tak:
Auto – to jest najważniejsza sprawa w Namibii, odległości są duże, drogi w większości szutrowe, zdecydowanie stawiam więc na większy pojazd 4x4. Pojazdy przystosowane do turystyki, z podwójną kabiną, lodówką i namiotami na dachu kosztują ok. 100 EUR na dobę. My jesteśmy jednak tylko w dwójkę i 5-osobowy pojazd nie jest nam niezbędny. Decyduję się więc na Hiluxa w wersji z pojedynczą kabiną i długą paką na której zamierzamy spać. Pojazd tego typu znajduję w sekcji „pojazdy użytkowe” Hertza – stąd tytułowy „dostawczak”. Najważniejszą jego zaletą jest cena – tylko 40 EUR na dobę, po zaklepaniu rezerwacji na 10 dni czuję się jakbym dostał prezent od losu.
Przeglądając warunki wynajmu znajduję opis, że na wyposażeniu samochodu znajduje się „canopy”, czyli baldachim. Wyobraziłem sobie niskie burty samochodu (takie zdjęcie było na stronie wypożyczalni) i brezentową plandekę na nich. Taką też wizję roztoczyłem przed małżonką, która z kolei przedstawiła mi swoją wizję robaków, skorpionów i innych gadów wpełzających do środka. Konsensus przedwyjazdowy stanął na tym, że kupię dmuchane materace na podłogę, moskitierę i mocne środki odstraszające, tak aby nic nie przerywało nam snu.
Nasze auto nie było gotowe, czekaliśmy pół godziny aż ktoś przyprowadzi je z parkingu znajdującego się w bazie za lotniskiem, ale gdy już przyjechało, to szeroki uśmiech pojawił się na naszych twarzach. Był to bowiem taki samochód:
Auto w świetnym stanie, z klimatyzacją, reduktorem, rozłączanym napędem na 4 koła, blokadą dyferencjału i co najważniejsze, z plastikową, przeszkloną „budą” – czyli ze wszystkim co nam było potrzebne. W ramach dokształcania się przed wyprawą poczytałem, iż na terenie piaszczystym warto zredukować ciśnienie w oponach, aby ciężar auta rozkładał się na większą powierzchnię, co zapobiega zakopaniu. No dobrze, mówię sobie, zredukuję ciśnienie, wyjadę, ale jak później będę jechał na takich sflaczałych oponach po twardej drodze? Zabrałem więc ze sobą z Polski stacjonarną pompkę rowerową, którą bardzo dobrze pompuje się koła w samochodzie (testowałem - jest ona jednocześnie lekka i wydajna). Jak się później okazało, nie była ona potrzebna, ale – przezorny zawsze ubezpieczony…
Plan na pierwszy dzień jest prosty – w stolicy wymienić pieniądze, zrobić aprowizację (przede wszystkim dużo wody i wina) i być może wykupić pozwolenia na wjazd do parków narodowych, a na koniec przejechać w okolice Bullsport, gdzie na kolejny dzień zaplanowałem 17-kilometrowy trekking.
Po zrobieniu zakupów pokręciliśmy się jeszcze chwilę po mieście, spotykając między innymi charakterystycznie ubraną kobietę z plemienia Herrero, która jednak nie chciała znaleźć się w kadrze. Tradycyjny strój kobiety pochodzi z XIX wieku. Tak ubierały się żony niemieckich misjonarzy, więc świeżo ochrzczone młode dziewczyny z plemienia Herero chciały się cywilizować i przejęły te stroje. Dzisiaj jest to strój ludowy, który został już tylko u starszych: wiktoriańska suknia składająca się z ogromnej krynoliny, kilku halek, kapelusza w kształcie rogów (do reprezentowania rogów krowy) wykonanego ze zwiniętych tkanin (cytat: Wiki).
Wizyta w informacji turystycznej utwierdziła nas w przekonaniu, że wszystkie pozwolenia na wstęp do parków narodowych będziemy mogli kupić na miejscu, przy bramach, tak więc po skromnym posiłku udajemy się w końcu poza cywilizację. Pierwsze spotkanie z dziką przyrodą to małpy okupujące przydrożne płoty:
Po kilkudziesięciu kilometrach skończył się asfalt i wjeżdżamy po raz pierwszy na sławne namibijskie szutrówki. Jak się wkrótce okazuje można na nich utrzymywać prędkość identyczną jak na asfalcie czyli 100 km/h. Nie jest to zresztą żadne szaleństwo, tylko prędkość określona znakami drogowymi. Trakty te są zaskakująco równe i proste, można po nich jechać kiladziesiąt kilometrów nie spotykając żadnego innego samochodu.
Od razu zakochujemy się w krajobrazach, a przy jednej ze skał urządzamy małą sesję zdjęciową:
Mijamy Bullsport:
Gdy do bram parku narodowego zostało nam już tylko kilka kilometrów postanawiamy się zatrzymać na nocleg. Tak po prostu, w pobliżu rosnącego drzewa, w niewielkim zagłębieniu zatrzymujemy się, popijamy kieliszeczek wina i napawamy się zachodzącym słońcem:
C.D.N.@jprawicki @DJADKJGU - dziękuję!!!
Dzień trzeci - Naukluft trail
Poranek zaczynamy od małego śniadania. Ponieważ samochód pozbawiony jest udogodnień turystycznych, całe wyposażenie musieliśmy zabrać ze sobą. Na wyjazdy „w dzicz” zabieram zawsze zestaw do gotowania wody z zapasem paliwa w postaci tabletek. Uszkodzone tabletki kupuję po obniżonej cenie na kilogramy (ok. 35 zł/kg = 200 sztuk) – na podgrzanie kubka 400 ml (jak na zdjęciu) zużywam 2-3 tabletki, w zależności od wiatru i temperatury na zewnątrz. Co ważne, tego typu paliwo można przewozić nawet w bagażu podręcznym.
Przejeżdżamy więc bramę parku, przy której stoi drzewo kołczanowe. Gałęzie tych drzew używane są przez Buszmenów do sporządzania kołczanów. Polega to na wydrążeniu gałęzi w środku (miąższ drzew jest miękki) i zabezpieczeniu jednego końca skórą. Martwe pnie dużych drzew mogą być wykorzystywane jako swojego rodzaju lodówki, ponieważ ich włóknista tkanka przyczynia się do ochładzania wnętrza na skutek przepływu powietrza. Po wydrążeniu środków pni, Buszmeni przechowują w nich wodę, mięso i warzywa (cytat Wiki).
Plan na dziś zakłada przejście Waterkloof trail (17 km), rejestrujemy się w dyżurce parku, która jest jednocześnie recepcją pobliskiego kempingu. Jest ranek, przyjemny chłodek, recepcjonista zaleca zabranie 4 litrów wody, nie mamy tylu butelek (tylko duże baniaki), zabieramy więc tyle ile mamy pod ręką - 3 litry.
Na dłuższe wycieczki zabieram ze sobą zwykle dwa urządzenia GPS – jeden w tablecie do samochodu, drugi w telefonie. Oba posiadają fizyczny moduł, przy czym ten w telefonie może działać nawet 2-3 doby (przy umiarkowanie częstym włączaniu ekranu), sam telefon działa do 30 dni. Korzystam z darmowego MapFactor Navigator, który (sprawdziłem to uprzednio w Polsce), zawiera również popularne trasy piesze w Namibii. Jesteśmy więc zabezpieczeni pod względem nawigacji i komunikacji (o ile będzie zasięg). Na recepcji dostajemy również mapę papierową.
Pierwsze kilometry mijają w przyjemnym cieniu drzew, wzdłuż rzeki, która z czasem przestaje płynąć (są jeszcze stojące jeziorka), a po pewnym czasie przemienia się w kamieniste koryto. Towarzyszą nam ciekawskie spojrzenia małp, które pożywiają się rosnącymi tu obficie figami. Ja z kolei nie mogę się napatrzeć na kolce akacji – teraz wreszcie rozumiem żyrafy, które spośród nich muszą wybierać liście swoimi długimi językami.
Niestety Żona nie czuje się najlepiej – jak się okazało zatruła się kupionym wczoraj pomidorem, nie chce jednak myśleć o powrocie – wędrujemy więc dalej wśród bogactwa roślin i zwierząt.
Z czasem jednak wody jest coraz mniej, a kanion staje się coraz bardziej suchy i nieprzyjazny. Wzrasta też temperatura, słońce praży, a my dochodzimy do kolejnego charakterystycznego punktu – kolonii wikłaczy, które w jednym, wspólnym gnieździe opiekują się młodymi. Każdy z otworów zamieszkiwany jest przez jedną ptasią rodzinę. Co ciekawe – zaobserwowaliśmy, że prawie wszystkie dorosłe osobniki prawie jednocześnie opuszczają i wracają do gniazda – moje przypuszczenie jest takie, że w ten sposób łatwiej zdezorientować im ewentualnego napastnika.
Gdzie jest życie, jest i śmierć…
Droga cały czas wiodła w górę (łącznie ok. tysiąc metrów przewyższenia), robiło się coraz cieplej i coraz trudniej (spore progi kamienne). Tym niemniej, mniej więcej w trzech czwartych dystansu, dochodzimy w końcu do najwyższego punktu trasy (według mapy 1910 m npm., według GPS kilkadziesiąt metrów wyżej).
Z góry już było łatwiej, mijaliśmy złote drzewa, aby w końcu ulżyć sobie w basenach.
Cała trasa to wielkie koło, dlatego też ponownie doszliśmy do doliny którą „płynie” rzeka wzdłuż której szliśmy na początku. Ujrzeliśmy tu drzewo, które przywiało miłe wspomnienia z wycieczki do Angkor Wat. Niestety tu zawierzyłem drogowskazom i poszliśmy nieco okrężną drogą, zamiast skrótem przez teren kampingu. W końcu jednak, bardzo zmęczeni i trochę odwodnieni, trafiamy do punktu startowego gdzie raczymy się zimnym piwem i wodą. Cała wycieczka wiodła bardzo dobrze oznaczonym szlakiem (GPS nie był potrzebny), jednak choroba Żony i brak przyzwyczajenia do upału zrobiły swoje. Dodam też, że przez cały dzień nie widzieliśmy innych turystów, byliśmy całkiem sami na szlaku.
Resztkę dnia wykorzystujemy na przejazd do Sesriem, po drodze spotykając pierwszego oryksa, oraz ponownie kolonię wikłaczy socjalnych na drzewie akacji. Konstrukcje te przypominają wyglądem niedbale wykonane dachy ze słomy, budowane są wspólnie przez całe stado, osiągają średnicę do 4 m i mogą pomieścić do 200 wikłaczy. Stada wikłaczy zajmują gniazda przez cały rok, składając w nich jaja po zakończeniu pory deszczowej (cytat za http://www.kapsztad.com).
C.D.N.Dzień czwarty - Sesriem i droga do Walvis Bay
Czwartego dnia ustalamy, że pobudka będzie wcześnie rano, aby zdążyć przed tłumami turystów zmierzającymi do jednej z największych atrakcji turystycznych Namibii – Sossusvlei. Mimo iż wyruszyliśmy w zasadzie o brzasku, to jednak przed nami widzieliśmy wiele jadących samochodów. Przy bramie wjazdowej do Parku Narodowego Namib w Sesriem strażnik każe nam wjechać bez formalności wjazdowych (opłata parkowa), które mamy załatwić podczas powrotu.
Przy asfaltowej drodze dobrej jakości wszędzie stoją znaki ograniczające do 60 km/h. Początkowo stosuję się do niej, ale w momencie gdy minęło nas kilka samochodów, podłączam się do grupy i razem jedziemy dwa razy szybciej.
Pierwszy przystanek urządzamy przy sławnej wydmie 45, której nazwa pochodzi od odległości wyrażonej w kilometrach liczonych od bramy parku w Sesriem. Wydma jest łatwo dostępna, jednak wejście na 170 metrowy, piaszczysty pagórek wcale nie jest łatwe. Piach osypuje się, trzeba robić małe kroki, ostrożnie stawiając stopy. Wydma zbudowana jest z piasku zakumulowanego przez Pomarańczową rzekę z pustyni Kalahari i przywianego tutaj. Wiek piasku szacuje się na 5 milionów lat. Zbieganie z góry to już czysta przyjemność zajmująca kilka chwil, pozostaje wytrzepać piach z butów i możemy jechać dalej.
Sossusvlei to kompleks wyschniętych dawno temu jezior, mieszczący się w Namibii, na terenie Parku Narodowego Namib-Naukluft. Nazwa tego miejsca jest tajemnicza i niepokojąca, ponieważ w wolnym tłumaczeniu oznacza „bagno bez wyjścia”. Wszystkie doliny są otoczone przez wysokie, czerwone wydmy – najwyższa z nich, Big Daddy, wznosi się na wysokość 325 metrów. Jedną z najbardziej znanych dolin jest Dead Vlei („martwe bagno”). Jeszcze około 900 lat temu było tu jezioro, nieco później teren ten porastała bujna, zielona łąka. To wtedy również wyrosły drzewa akacjowe, które możemy podziwiać do dziś. To one sprawiają, że Dead Vlei tak bardzo się wyróżnia. Drzewa umarły już dawno temu, jednak wciąż stoją – czarne, twarde jak kamień. Otacza je płaska, popękana warstwa białej gliny. Jest to z pewnością miejsce niezwykle pociągające dla wszystkich fotografów – zarówno amatorów, jak i profesjonalistów (cytat Tripadvisor).
Po dojechaniu na parking przed Dead Vlei spostrzegam przypatrującego się mi wróbelka. Odczytuję z jego wzroku, że czegoś pragnie. Odkręcam więc nakrętkę od pustego baniaka na wodę, napełniam i stawiam przy samochodzie. Tak, o to chodziło! Przylatuje momentalnie z całą ekipą, a w zamian za tą drobną przysługę robię im serię zdjęć, z których jedno wstawiam poniżej.
Dead Vlei w całej okazałości oraz Dead Vlei z widokiem na najwyższą wydmę „Big Daddy”:
W drodze powrotnej idę szczytem mniejszych wydm, wśród drzew po prawej stronie (poza kadrem) znajduje się nasz samochód.
Aby dojechać do Dead Vlei należy posiadać samochód z wysokim prześwitem i „prawdziwym” napędem na 4 koła. Droga jest bowiem bardzo piaszczysta i łatwo jest się zakopać. Na parking przed doliną dotarły tylko takie samochody. Po drodze natomiast mijaliśmy dwie zakopane „pseudoterenówki” typu Toyota Rav4. Zdając sobie sprawę z mojego niewielkiego doświadczenia w jeździe po piachu, bałem się zatrzymywać aby zrobić im zdjęcie, ale znalazłem w sieci zdjęcie wykonane przez kogoś innego z tego samego miejsca:
Wracając mijamy dwa przechodzące przez drogę piękne oryksy oraz stado strusi:
Oryks południowy (Oryx gazella) (cytat: Wiki):
Suche tereny trawiaste i pustynne południowo-zachodniej Afryki. Głównie Afryka Południowa (RPA, Namibia, Botswana, Angola, Zimbabwe, Tanzania, Uganda) oraz mniej licznie na wschodzie kontynentu (Etiopia, Sudan, Somalia). Obecnie gatunek można odnaleźć również na terenie USA (Nowy Meksyk), dokąd został sztucznie wprowadzony. Oryksy południowe żyją w stadach liczących 30-40 osobników, obowiązuje hierarchia. O. gazella zamieszkuje stepy, sawanny, półpustynie i pustynie; preferuje kamieniste równiny (ze stałym dostępem do wody), ale równie dobrze radzi sobie na terenach górzystych (zarejestrowane na wysokości 900 m n.p.m.) z sezonowym dostępem do wody. Częściej wybiera otwarte, niezarośnięte przestrzenie niż te z bujną roślinnością.
Pożywienie
Żywi się roślinami głównie trawą, ziołami, soczystymi korzeniami, owocami, pąkami drzew i krzewów. Może obejść się bez wody przez kilka dni. Jest ekspertem w znajdowaniu wody, często kopie w wysuszonym korycie rzeki, by uzyskać dostęp do wody zgromadzonej pod ziemią.
Rozmnażanie
Po ciąży, która trwa 240 dni rodzi się jedno młode.
Znaczenie dla gospodarki
O. gazella stanowi ważny element w gospodarce krajów Afryki Południowej. Dla celów ekonomicznych hodowany na farmach, ranczach – rekreacja oraz przemysł spożywczy. Ceniony jako trofeum łowieckie. Mieszkańcy plemion wykorzystują grubą skórę i rogi oryksów do produkcji tradycyjnej broni. Zwierzęta te bywają atrakcją ogrodów zoologicznych.