0
Katja 28 grudnia 2016 11:50
Z Kuby docieram na Dominikanę – dwie godziny zajmuje mi wyjście z lotniska. To jedyne miejsce w całej mojej podróży, gdzie dla bezpieczeństwa zamówiłam taksówkę jeszcze przed wylotem z Polski. Transfer z lotniska trwał około godziny. Prosto do hotelu. Zasiadam w recepcji. Jeenyyy cywilizacja! Ale dziwnie - można kartą płacić, jest wifi i heineken :)



Mój pierwszy pomysł na Dominikanę był inny- tydzień na malutkiej wyspie Saona. Rzeczywistość zweryfikowała to szybko, zbyt niebezpiecznie, by zrobić to samemu.
Santo Domingo. W hotelu spędzam jedną noc. Dominikanę potraktuję tylko jako miejsce na przesiadkę. To mój pierwszy prawdziwy Hotel od początku podróży. Jest zupełnie zwyczajny, ale czysta pościel i własny prysznic sprawiają, że czuję się jak w Mariocie. Wieczorem wychodzę jedynie kilka metrów poza- do najbliższego miejsca z jedzeniem. Zasiadam i czekam na mojego łososia. Jest tanio- w porównaniu z każdym innym miejscem jakie odwiedzę na Karaibach. Kiedy nagle ktoś zapyta mnie o to, co jem, zdziwiona nie będę umiała znaleźć odpowiedzi. Tak właśnie zaczyna się moja przyjaźń z Oswaldem. Podobnie jak ja wyszedł z tego samego hotelu, by coś zjeść. Wspólnie wypalimy cygaro, znajdziemy zapas na dalszą podróż, a nasze drogi jeszcze nie raz się przetną w wielu krajach.




Nazajutrz wyruszam w dalszą drogę- tym razem statkiem.



Zawsze zastanawiałam się jak to jest płynąć wycieczkowym wieeelkim statkiem. HA HA i tutaj wyobraźnia nieco mnie poniosła.



Zdaję bagaż- jak przed wejściem do samolotu. Potem wędruję przez kilka bramek, kładką, ruchome schody i jestem. W holu, który zupełnie przypomina hotelowy, dostaję klucze do „pokoju”. Wchodzę. Haha a gdzie mój bagaż?



Niczym królewna z bajki myślałam, że skoro go zdałam, to znajdę go w swojej komnacie. Zaczyna już teraz być zimno, a ja oprócz koszulki i spodenek nie mam nic więcej przy sobie. Wracam na recepcję- muszę się przyznać. Obsługa ledwie dławi rozbawienie w brzuchu. Ja nie wytrzymuję i zalewam się śmiechem. Rozpoczyna się bieg po bagaż. Liczy się każda sekunda. Do przebycia długa droga- muszę przepchnąć się przez innych pasażerów- i dostać do kontenera, który… właśnie odjeżdża. Ktoś z obsługi próbując mi pomóc, krzyknął i drzwi się jeszcze otworzyły. Ufff udało się- plecak był na samym końcu, zaraz przy drzwiach. I takim sposobem poznaję cały statek :D
Ubieram się cieplej i wyruszam coś zjeść.





Zwiedzam statek i odnajduję salę z koncertem na żywo. Tam poznaję kobietę, która jest żołnierzem i właśnie wraca z pogrzebu mamy. Rozmawiamy długo. To od niej dowiaduję się, że zwyczaj zbierania bezdomnych psów, po to by nakarmić nimi lwy w zoo, jest praktykowany nie tylko na Kubie ale tak samo na Dominikanie.
Koncert dobiega końca, a zabawa przenosi się na wyższe piętro. Tam czeka cały zespół, który będzie bawić gości, aż do rana. Po przetańczeniu jednej piosenki krokami Merenque- wystarczająco odczuwam, że statek nabrał prędkości. Uciekam spać.
Rano budzi mnie obsługa, zapraszając przez głośnik na śniadanie. Jesteśmy na miejscu. Wyjście ze statku i odprawa trwa bardzo długo. Czuć zdenerwowanie niektórych pasażerów. Wszystkim się spieszy. Moja kolej. Podchodzę do celnika. Robi zdziwioną minę- pyta co tutaj robię. Mówię, że jestem przejazdem. Dlaczego nie zostajesz? Bo to nie jest cel mojej podróży. Zaczyna pytać o szczegóły. Nagle ze srogiej miny robi wielki uśmiech. Wyciąga telefon, mówi nachyl się- i zaczyna pokazywać zdjęcia ze swojej ostatniej podróży. Trwa to trochę. A ja myślę o tym tłumie, który stoi za mną. W końcu dostaję pieczątkę i mogę wyjść.

I tak oto jestem na wyspie Portoryko – w San Juan
Mam tylko 2 godziny. Taksówkarz zabiera mnie do centrum. Zostawiam mu cały swój bagaż (:D) i umawiam się za dwie godziny. Przyjedzie punktualnie;) W tym czasie pozwiedzam zamek i okolicę.













Z Portoryko już tylko dwa loty do celu. Najpierw wsiadam w samolot na wyspę Antiqua, czekam godzinę i wsiadam w następny.

I jestem:D Dominika- czyli 365 rzek- po jednej na każdy dzień



Co za zielony raj! Wszędzie mnóstwo roślin, a przy tym wszystkim wyspa jest wolna od groźnych zwierząt. Niestety nie udało mi się zobaczyć Mountain Chicken- to żaba, której mięso było tak popularne w daniach Dominiki, że prawie wyginęła. Teraz jest pod ochroną i można ją zobaczyć w rezerwacie. Pogoda na Dominice kapryśna- co chwilę deszcz zamienia się w słońce i na odwrót.



























Zatrzymuję się w Marigot. To wioska położna 10 minut drogi od lotniska. Tutaj turystów nie ma. Zamieszkam na parterze domu z przepięknym widokiem. Właściciel- Phillip, będzie uparcie przynosił mi rano świeże kokosy z ogródka. Dopóki nie zorientuje się, że średnio idzie mi ich wypijanie;) Powoli poznaję sąsiadów, okolicę, a nawet zwyczaje. Po kilku dniach wcale nie jestem zdziwiona, że można mieć żonę gdzieś w okolicy, dzieci z sąsiadką z lewej, a pomieszkiwać z sąsiadką z prawej. W takim układzie można zyskać sporo rodzeństwa- zazwyczaj około 15-20 sióstr i braci.

Nocleg: Casa Phillipe mrdurango@outlook.com Pdurand362@gmail.com











Transport na wyspie jest wystarczająco rozwinięty, by przemieszczać się w każdy jej zakątek. Trzeba przyznać, że korzystanie z niego, to nie lada wyzwanie.





Wyspa choć nie jest duża- ma mnóstwo krętych dróg, a busy jeżdżą po nich z zawrotną prędkością. Wygląda to tak: osób 3-4 krotnie więcej niż wydawałoby się, że jest to możliwe, wszystkie okna otwarte, zakaz picia i jedzenia, chusteczki dla tych, którzy nie wytrzymali napięcia zawsze na przedniej desce przy szybie:D Po pierwszej wycieczce- zjazd ok. 40minut, przez kilka godzin nie wiedziałam co się dzieje. Potem było już tylko lepiej;) Na próżno szukać typowych, oznaczonych przystanków autobusowych- np. w Marigot busy zatrzymują się obok sklepu przy bankomacie. Wychodzisz z domu i stoisz. Coś w końcu przyjedzie. Potem już wiedziałam, że nawet jeśli będę jeszcze daleko od przystanku- wystarczy ruszyć buzią- kierowcy czytają (dosłownie!) z ruchu warg;)

Planów na Dominice miałam sporo, nie wszystko udało mi się zrobić.



Przeszkodą był czas- szybko robiło się ciemno (ale za to wieczory na Dominice to koncert niezliczonej ilości ptaków). Były też inne czynniki, które zmieniały bieg wydarzeń. Najpierw Boiling Lake- wrzące jezioro- tak bardzo chciałam je zobaczyć. Ktoś powiedział mi, że to szaleństwo- 6-7 godzin bardzo trudnej drogi, ale bardzo chciałam… więc spróbowałam znaleźć grupę. Wyjście wyłącznie z przewodnikiem. Niestety nie znalazłam w tym terminie chętnych, w pojedynkę cena była zawrotna, a kolejna wyprawa zaplanowana była już po moim wylocie. Odpuściłam. Zamieniłam zatem to jezioro na inne: Fresh Water Lake.
W Roseau dzisiaj ciężko było o transport prosto do wioski, z której jest wyjście w góry. Po prawie 2 godzinach, złapałam innego busa, który podwiózł mnie do punktu, z którego było już tylko pod górkę. I tutaj miałam niesamowite szczęście, bo podjechał ten oto sympatyczny chłopak i postanowił mi pomóc.



Chwilami miałam wrażenie że droga pod górę ma już taki kąt, że będzie niemożliwe wjechanie na nią motorkiem. Udało się. Wyruszyłam dalej pieszo. Cała droga w deszczu: śmiałam się z siebie, że wzięłam wszystko na słońce- okulary, czapkę, filtr 50, a na deszcz… nic;) Ale to był przyjemny deszcz. Góry, chwilami tylko ja i chmury:D i prawie nikogo na swojej drodze nie spotkałam. Pieszo w każdym razie nikogo. Widoki piękne. Nie chcę nawet myśleć jak w takim razie wyglądają Boiling i Boeri Lake.



























Wracając złapałam busa i poprosiłam kierowcę, by wysadził mnie na krzyżówce- stamtąd miałam kilka kilometrów pieszo- by zjeść… nogę:D Tak = absolutnie znienawidzona przeze mnie noga z kurczaka, tutaj musiała być często moim posiłkiem. Nawet raz przy wielkim głodzie pomyślałam o niej z wielkim apetytem:D





Wieczorem Phillip zabiera mnie ze swoją narzeczoną do baru. Idziemy kilka domów dalej w ciemnej ulicy. Okazuje się, że bar jest u sąsiadów w domu.





Właściciel to emerytowany Dj i ogromny fan ub40 :) i tak spędzam wieczór z nimi w rytmie „red red wine”. Obiecuje nagrać mi muzykę z Dominiki – mam tylko przynieść pendrive'a. Nazajutrz spotykam go w Roseau. Woła na całą ulicę- Kasia! - nie poznałam go w uniformie. Pracuje na poczcie. Pyta czy mam już pamięć. Zapomniałam. Biegnę do sklepu- już zamykają, ale udaje mi się ją kupić. Robi się późno. Idę szybko na plac, z którego odjeżdżają busy. Znów rozśmieszam kierowcę, mówiąc pewnym głosem- Marigot! Za 10? Tak było za każdym razem – dziwili się, że chcę tam jechać i jeszcze wiem za ile robią to inni. Po powrocie do Marigot – odwiedzam bar Dj-a, nagra mi kilka godzin muzyki, która będzie świetną pamiątką z zielonej wyspy;)

Roseau









Jedno z miejsc, które odwiedzam na wyspie to- Indian River w Portsmouth To tutaj nakręcony został znany film - zgadnijcie jaki;) Miejsce piękne, niezwykłe i warto spędzić tam więcej czasu.









































Kolejny dzień i zupełnie inna część wyspy- tym razem Trafalgar Falls – spotykam tu grupę Czechów- na co dzień mieszkających… 30 kilometrów od mojego domu w Polsce;))











Całkiem niedaleko znajduje się miejsce słynne z cudownej wody, którą wykorzystuje się do..SPA:))) Odwiedzam Volcanic Spa z żółtą, gorącą wodą, prawie jak na herbatę:)









Jeden dzień spędziłam na plaży w Marigot- piaszczysta, piękna i zupełnie pusta;) Przy lekko zachmurzonym niebie nie ma chętnych do plażowania. To, co widzicie na plaży, to pozostałości po ubiegłorocznym huraganie.













W niedzielę rano usłyszałam śpiewy z kościoła. Postanowiłam wybrać się i zobaczyć to na własne oczy. Na wejściu żona pastora zapytała mnie czy jestem gotowa. Jeśli tak, to mogę wejść. Jestem!!!;) Myślałam, że jestem:)) Kościoły z reguły nie są mi bliskie, ale zawsze chciałam doświadczyć tej atmosfery. Siedząc w ławce myślałam: szkoda, że nie mogę zrobić zdjęcia lub nagrania. Po dłuższej chwili rozglądam się i… okazuje się, że większość ludzi robi mi zdjęcia;))) ostatecznie spędzam tam kilka godzin, tańcząc śpiewając i klaskając razem z nimi.
Żona pastora postanawia poznać mnie nieco lepiej i… zabiera mnie do swojego domu, tuż za kościołem. Pokazuje swój dom, ogród i zwierzęta. A na koniec częstuje świeżymi ciastkami z kokosem, które sama robiła. Nie omieszka również dać mi kilka religijnych wskazówek na życie:D z grzeczności przyjmuję;)











Od bardzo dawna nie jadłam niczego naprawdę dobrego, prowiant mi się skończył, sklep zamknięty, a noga z kurczaka jest dziś poza moim zasięgiem. W nagrodę za wytrwanie po południu wybieram się do restauracji. To zaledwie kilka kilometrów pieszo za wioską. Biegnę, bo zanosi się na burzę i obawiam się o drogę powrotną w ciemnościach. Wpadam zdyszana i widząc od progu gościa w białej koszuli- składam zamówienie. On grzecznie uśmiecha się i mówi- że chętnie, by je przyjął…gdyby był kelnerem:D no tak, jestem mistrzem gaf :D cóż przynajmniej było śmiesznie i w tym żarcie zjedliśmy razem przeeepyszny obiad. Żegnam się i uciekam pospiesznie. Chmury są coraz bliżej i coraz groźniej wyglądają- wychodzę na drogę i co? I mam dziś szczęście- po kilku krokach zatrzymuje się sąsiad Phillipa i podwozi mnie pod sam dom:) wchodzę- zamykam drzwi- nagle lunęło i zapadła ciemność:))) uff



Wcześnie rano opuszczam Dominikę- cel: Barbados. Linia lotnicza: Liat. No właśnie;)) Dziwna sprawa z tym Liatem. O tej linii krąży wiele historii i myślę, że większość z nich musi być prawdziwa. Wsiadłam do samolotu, który miał zabrać mnie bezpośrednio na Barbados. Ale;) w międzyczasie zrobił sobie międzylądowanie – na wyspie St. Kitts, która… leży w przeciwnym kierunku:D Na tym lotnisku zabrał sporo dodatkowych pasażerów. Po czym okazało się, że przydzielono im te same miejsca, które były już wcześniej przydzielone :D Upchani , gdzie się da, lecimy dalej.
Cdn.

Dodaj Komentarz