0
martwod 2 stycznia 2017 13:17
Gdybym miała jeszcze raz jechać do Laosu, zarezerwowałabym na Płaskowyż Bolaven znacznie więcej czasu. Zauroczyło mnie to miejsce. Jego względna naturalność, dziesiątki fantastycznych wodospadów, nie zniszczone jeszcze przez turystykę wioski, te ciągnące się w nieskończoność plantacje kawy i bananów, ryżowe pola, dróżki, które kuszą, by pójść nimi Bóg wie dokąd. Zaopatrzyłabym się w dokładną mapę i wyruszyłabym w trasę od wodospadu do wodospadu. I na pewno nie traciłabym czasu, miejsca w plecaku i pieniędzy na pewien popularny przewodnik z planetą w tytule, opisujący miejsca najbardziej oczywiste i żonglujący radami dla starszych pań. Eh, może w przyszłości...
Póki co wyruszamy do najpopularniejszego punktu wypadowego na Bolaven, czyli wioski Tad Lo, prawie 90 km na północny-wschód od Pakse.



Kiedy docieramy na miejsce, jest już ciemno. Żadnych wodospadów nie widać. Nie szkodzi, bo ten najbliższy, Tat Hang, doskonale słychać. Możemy więc ostrożnie rozsiąść się w dziurawych leżakach na tarasie naszego domku i słuchać, słuchać, słuchać...

,

Rano już przebieram niecierpliwie nóżkami. Nie chcę leżaka, restauracji, nawet tej przemiłej wioski. Chcę wyjść! Umorusać się, zmęczyć, wskoczyć do zimnej wody, iść, chłonąć widoki, zapachy, dźwięki, zagarnąć to wszystko w siebie i zamknąć jak w klaserze. Doskonale się składa, bo na śniadaniu spotykam parę przemiłych Francuzów. Przypatrujemy się sobie przez chwilę i po chwili już wiemy: widzieliśmy się już, na północy, wracając łodzią z Muang Ngoi. No, cały Laos. Tu jest wszędzie jak na wsi, nieustannie spotykasz znajomych. A że taka znajomość zobowiązuje, na oglądanie wodospadów wybieramy się razem.
Od czasu, kiedy napisano pewien wyjątkowo popularny wśród plecakowców przewodnik, Tad Lo musiało się bardzo skurczyć. Do takich wniosków dochodzę kilka godzin później. Kiedy już wiem, że wszystkie trzy sąsiadujące z wioską wodospady można zobaczyć w czasie jednej, pieszej wycieczki. Nie trzeba wypożyczać żadnych skuterów ani zatrudniać przewodników.
Jednak rano, gdy z Julie i Thomasem wyruszam na wycieczkę, nie jesteśmy tego tacy pewni. Przewodnik ostrzega, że do najdalej położonego Tat Soung jest 10 km. Na piechotę, w upale, przez pola, bez zaznaczonego szlaku to trochę daleko. Z drugiej strony z map, które mamy w komórkach wynika, że wodospad powinien być bliżej. Pracownik informacji turystycznej jest, jak wszędzie w Laosie, kompletnie niezorientowany. Bierzemy więc po butelce wody, ręczniki i stroje kąpielowe i wyruszamy.
Idziemy w górę rzeki. To ostatecznie najpewniejszy sposób na znalezienie wodospadu. Droga jest po prostu cudna. Kiedy dochodzimy do pierwszej wioski, miejscowi proponują, że za jakąś horrendalną opłatą zawiozą nas na miejsce. - Sami w życiu nie traficie. W dodatku to bardzo daleko - przekonują. My jednak nie wierzymy już ani popularnym przewodnikom, ani miejscowym. A przynajmniej nie wszystkim. Bo młodej dziewczynie, która pokazuje nam wąską ścieżkę, biegnącą wzdłuż rzeki, przez pola, uwierzyliśmy od razu. I znów jest pięknie: chaszcze, dzicz i pola. I znów dochodzimy do wioski i wiemy, że jesteśmy w zasadzie na miejscu - wodospad widać z daleka.

, ,

,

,

, , , ,

- Dla tej stróżki szliście taki kawał? - dziwi się potem Gośka. No fakt, Tat Soung nie jest nadzwyczaj spektakularny. Wysoki na 50 m, ale dosyć wąziutki. Wszystko przez manię laotańskiego rządu, który od kilku lat wszędzie buduje tamy. Nie wiem, jak to działa na gospodarkę, ale krajobrazowi nie sprzyja.
Na szczęście pod wodospadem miejsca do kąpieli nie brakuje. Chłodzimy się w sporym oczku między potężnymi kamieniami, nie mogąc uwierzyć, że świat jest taki piękny.



Wracamy główną drogą. Mijamy wioskę tak senną, że wygląda na wymarłą. Gdyby nie szalejący koło chat inwentarz, pomyślałabym, że to jakaś lądowa forma Latającego Holendra.

,



Drogą jest prościej i jeszcze bliżej niż polami (jakieś 3 km. do Tad Lo), trawy nie chłoszczą nam łydek, nie brniemy w błocie, nie musimy przeskakiwać przez rowy melioracyjne, nie mijamy robotników na polach, nie dokucza nam tak upał - nuda. Nie chcę jeszcze wracać do wioski. Żegnam się więc z francuskimi znajomymi (oni za chwilę wyjeżdżają dalej) i skręcam nad Tat Lo, kolejny wodospad. I tu niespodzianka. Można nawet powiedzieć: duża niespodzianka. A konkretnie słoń. No, czegoś takiego, to się nie spodziewałam.

, ,

Do słoni mam ogromny sentyment. Nie tylko ze względu na ich rozmiar i, powiedzmy, nietuzinkowy wygląd. Słonie są mądre, wierne, lojalne, przywiązują się do swoich bliskich. Miałam ogromną chęć zafundować sobie przejażdżkę na słoniu przez dżunglę, pobyć trochę bliżej tego pięknego zwierzęcia. Ale wysłuchałam przed wyjazdem audycji, w której pani przekonywała, że dla słonia to jednak żadna przyjemność, delikatnie rzecz ujmując, wozić tyle obcych sobie tyłków. Z przejażdżki więc rezygnuję. Spotkanie w pobliżu wodospadu uznaję za bonus.

Piesza wyprawa nad Tat Soung ma jeszcze jeden plus - przy drodze udaje mi się dostrzec tabliczkę informującą, że całkiem niedaleko znajduje się wioska mniejszości narodowej Katu. To nasz cel na następny dzień.
Katu żyją obecnie w Wietnamie i Laosie, gdzie jest ich podobno trochę ponad 25 tys. Wyznają animizm, wierzą w duchy, składają ofiary z bawołów, sami sobie przygotowują trumny i trzymają je pod chatami, jeszcze do niedawna ich kobiety nosiły tatuaże na twarzach. Czy trzeba więcej powodów, żeby chcieć zobaczyć taką wioskę? No, może jeszcze jeden: miejscowe agencje turystyczne żądają za jedno- lub dwudniowy treking po wioskach mniejszości narodowych po kilkaset dolarów. A my po prostu bierzemy po butelce z wodą i idziemy. Niech płacą niewolnicy przewodników.
Nie spodziewamy się tradycyjnych strojów, tańców ani innych fajerwerków, więc nie czujemy zawodu, widząc zwyczajnie, po tutejszemu, ubranych, serdecznie uśmiechających się do nas ludzi, prosiaki biegające po drodze, nagie, umorusane dzieci i cały ten wiejski inwentarz. Siła wyższa, czyli po prostu cywilizacja i nowoczesność. Nieuchronna. Za to żadnej cepeliady, żadnych turystów, pamiątek na sprzedaż. Cudnie.

, ,

,





, ,




Wioska jak wioska? Niezupełnie. Bo tylko kobiety Katu palą tytoń (hmm?) w dużych fajkach. Częstują mnie, ale grzecznie odmawiam. Nie jestem pewna, czy w środku na pewno jest tylko tytoń. Kobiety sprawiają wrażenie miło zrelaksowanych, ale wzrok jakby trochę zamglony... No, trudno, nie spróbowałam, nie dowiem się, co one tam wdychają.

, ,



Wioska w ogóle pełna jest ciekawych ludzi, żeby nie powiedzieć - kawalarzy.
- Chodźcie do nas, chodźcie do nas - zdają się w jakimś momencie krzyczeć miejscowi, machając do nas energicznie i wskazując na coś stojącego na podwórku. Tym czymś jest duży, wiklinowy kosz. Nie przeczuwając niczego podchodzimy, zaglądamy i... Panowie prawie tarzają się ze śmiechu, widząc nasze przerażone miny. W środku kosza leży bowiem ogromny wąż. Co prawda jest zaplątany w siatkę, ale co ja tam wiem o wężach?! Wygląda strasznie.
Gośka rozgląda się niepewnie: - Myślisz, że złapali go gdzieś tutaj?
Tak naprawdę jednak nie chcemy poznać odpowiedzi. Dziękujemy za widowisko i wycofujemy z wesołego podwórka.



W centrum każdej takiej wioski ustawiony jest dość charakterystyczny budynek - taka świetlica wiejska. To tutaj odbywają się wszystkie uroczystości, także te religijne, na klepisku giną bawoły i inne zwierzaki, mające obłaskawić miejscowe duchy. Kiedy my tam jesteśmy, na szczęście, cały inwentarz biega wesoło, pochrząkując, gdacząc i machając czym tylko się da.



W czasie naszego spaceru przez wioskę spada czający się od rana deszcz. Niewiele myśląc, ładujemy się ludziom pod chatę i rozsiadamy na jakiejś ławie. Najpierw schodzi do nas gospodyni (chyba) z dzieckiem, potem jej koleżanka/sąsiadka/ktoś z rodziny, potem jeden i drugi mężczyzna, przybiegają dzieci - robi się tłoczno. I tak patrzymy na siebie, bez słowa, uśmiechamy się, kiwamy głowami... Kiedy deszcz przestaje padać, żegnamy się, jak z dobrymi znajomymi.




Te trzy dni, które miałyśmy przeznaczone na Bolaven, pozwalają nam, poza okolicami Tad Lo, zobaczyć tylko Tat Fan i Tat Champi. Trochę żal, że nie więcej.
Kiedy docieramy nad ten pierwszy, przystajemy z zachwytu i pstrykamy zdjęcia, bez końca. To znaczy byłoby bez końca, gdyby nie deszcz. Do opadów trzeba się tu przyzwyczaić. Taka już uroda Bolaven.

,

Natomiast uroda Tat Fan po deszczu jeszcze zyskuje. Wgapiam się w dwie strugi spadające ze 120 metrów w mglistą otchłań i nie mogę odejść. Potęga i piękno.





Tat Champi nie dorównuje swojemu sąsiadowi ani wielkością, ani popularnością. Różne przereklamowane przewodniki nawet o nim nie wspominają. A szkoda, bo miejsce jest przeurocze.

,

Zagubiony turysta, który tu przypadkiem trafi, może się wykąpać, poleżeć na trawce, zjeść coś pod wiatą a nawet schować się po drugiej stronie wodospadu i poczuć jak Ostatni Mohikanin. To znaczy, w sumie nie mam pojęcia, jak się czuł Ostatni Mohikanin, ale mi po drugiej stronie podoba się bardzo. Kamienie, mech, jakieś wiszące farfocle, słońce prześwitujące przez wodę - fascynujące. Do normalnego świata wracam przemoczona i szczęśliwa.

, ,




Dodaj Komentarz