+1
jprawicki 23 stycznia 2017 17:04
Podczas wizyty w RPA w 2014 miejscowi podrzucili mi pomysł wyprawy do Namibii. Super krajobrazy, duże przestrzenie, bezpieczeństwo... Pomysł musiał się trochę odleżeć ale po jakimś czasie wrócił na tapetę i na wiosnę 2016 staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami dwóch kompletów biletów na trasie Warszawa - Windhuk - Kapsztad z przesiadkami w Dubaju i Johannesburgu. Moja kobieta starała się zachowywać dobrą minę do złej gry ale widziałem, że im bliżej do wyjazdu tym bardziej nietęga ta mina była. Perspektywa spędzenia kilkunastu dni w samochodzie gdzieś w Afryce i spania w namiocie na dachu trochę ją przytłaczała. Zresztą im bliżej wyjazdu tym ja również miałem coraz więcej obaw czy podołamy. Sprawa wyjazdu ważyła się do ostatniej chwili ze względu na zamieszanie z moim urlopem. Troszkę skomplikowało to sprawę bo wiele rzeczy zostało na ostatnią chwilę a części po prostu nie dało się ogarnąć przed wyjazdem. Zaoowocowało to większym spontanem na miejscu. Ale nie ma tego złego... :)

Najważniejszą rzeczą przy wyprawie do Namibii jest zarezerwowanie samochodu. Odległości są naprawdę spore a drogi w większości (90%) szutrowe więc przyzwoity samochód z napędem 4x4 to podstawa. Firm zajmujących się wynajmowaniem samochodów jest masę ale większość samochodów jest rezerwowana z dużym wyprzedzeniem więc lepiej nie odkładać tego na ostatnią chwilę bo może być problem. Nam jakimś cudem po napisaniu do około 30 firm udało się trafić 1(!) samochód w wieczór poprzedzający wyjazd :) Gdyby się nie udało plan awaryjny był taki, żeby odpuścić w ogóle Namibię i polecieć tylko do RPA :)

Kolejny element przygotowań to wyrobienie międzynarodowego prawka (jest wymagane przy wypożyczaniu samochodu), szczepienia (wzw, tężec błonica dur brzuszny, żółta febra) i zaklepanie jakiegoś noclegu przynajmniej na noc po przylocie bo w Windhuk obłożenie jest z reguły spore i pokoje rezerwowane ze sporym wyprzedzeniem. Na wielu stronach znajdziecie informację, że zaleca się branie tabletek na malarię ale jeśli nie wybieracie się dalej na północ niż do Etoshy to nie ma to najmniejszego sensu. Utwierdziły nas w tym rozmowy z miejscowymi i brak śladów jakiejkolwiek aktywności komarów :) Poza tym trzeba spakować trochę ciuchów (ciepłe też się przydadzą) i można wyruszać :)

Po dwudziestokilkugodzinnej podróży (długie przesiadki w Dubaju i Johannesburgu) dotarliśmy do Windhuk. Miasto nieduże i dość malowniczo położone między wzgórzami ale też nic szczególnego. Dobry punkt, żeby się przespać, odebrać samochód, zrobić zakupy i wyruszyć w trasę. I taki dokładnie był nasz plan. Odbiór samochodu przebiegł bardzo sprawnie i po około godzinie mogłem już zmierzyć się z prowadzeniem po lewej stronie drogi :)

Tak jak pisałem samochód w Namibii to podstawa i zasługuje na osobny rozdział. Szczególnie jeśli zdecydujemy się na specjalnie przystosowany samochód z namiotem na dachu. To środek transportu, miejsce do spania, trzymania całego ekwipunku, jedzenia etc. Samochód nasz wyposażony był naprawdę we wszystko co może się przydać podczas wyprawy. Poza namiotem z kompletem pościeli i materacem także pełne wyposażenie kempingowe (talerze, sztućce, kubki, czajniki, grill, garnki, patelnie, butla z gazem, składany stół i 2 krzesła itp. itd.), wbudowany zbiornik na wodę, dodatkowy kanister na paliwo (poza miejscem na 160 litrów paliwa we wbudowanych dwóch bakach), łopatę, 2 zapasowe koła, podnośnik, zestaw zapasowych żarówek, bezpieczników, lampkę nocną na ledach, podłączoną do osobnego akumulatora (!) lodówkę itd. itd. Naprawdę ciężko wymyślić coś czego w tym samochodzie nie ma. Zasadniczo to przyda się tylko jakiś ostrzejszy nóż, podpałka do grilla, zapalniczka i zapasy na drogę. Całą resztę mamy załatwioną.



Pierwszym celem podróży był Park Narodowy Etosha. Około 430 kilometrów drogi przejechaliśmy dość sprawnie (koło 5 godzin) mimo sporego ruchu w okolicach Windhuk. Im bliżej do Etoshy tym samochodów było coraz mniej, do tego stopnia, że przez pół godziny nic nas nie mijało. W takiej sytuacji człowiek zaczyna się zastanawiać czy aby na pewno jedzie w dobrym kierunku :)

Pierwszy wieczór na kampingu tuż przed bramą Etoshy to pierwsze wyzwania związane z rozkładaniem namiotu i rozkminianiem co gdzie jest w samochodzie :) Mimo braku wprawy rozłożenie namiotu zajmuje nam jakieś 5 minut i nie wymaga wiele wysiłku. Po kilku dniach człowiek robi to w minutę, dwie. To samo ze składaniem. Teren kempingu ogromny i przechadzają się po nim zwierzęta, gównie antylopy i żyrafy. Poza nami jeszcze tylko jeden samochód i cisza i spokój. Domki przy recepcji zasiedlone jednak w 100% :) Wrażenia są niesamowite. Kompletna ciemność, cisza i miliony gwiazd nad tobą. Po chwili człowiek przestaje się przejmować tym, że coś gdzieś się rusza krzakach :) Do dyspozycji na kempingu jest basen ☺ bar i restauracja, w której można spróbować mięsa zwierzątek, które widujemy tutaj przy drogach ☺

Dwa kolejne dni spędziliśmy zwiedzając Etoshę. Park jest naprawdę ogromny i objechanie go w całości w jeden dzień wydaje się mało realne. Szczególnie jeśli chce się nacieszyć widokiem zwierząt. Jeździmy więc od wodopoju do wodopoju wypatrując zwierzaków. Najłatwiej idzie oczywiście z antylopami i zebrami. Tych są tysiące i spotykamy je co chwila. Udaje się wypatrzeć również słonie i nosorożce. Najtrudniej idzie z drapieżnikami. Lwy i hieny udaje się spotkać dopiero po całym dniu jeżdżenia ale widok całej rodzinki lwów rekompensuje trudy dnia. Szczególnie w znaki daje się potworny upał bo temperatura oscyluje w granicach 45-46 stopni. Klimatyzacja w samochodzie ledwo daje radę.





Po Etoshy ruszyliśmy się w stronę Wybrzeża szkieletów. To ponad 500 kilometrów z czego ponad połowa po szutrach. Krótki postój na tankowanie i zakupy w Outjo i dalej w drogę. Tak naprawdę dopiero tutaj zaczęliśmy doceniać piękno Namibii. Zmieniające się krajobrazy, ogromne przestrzenie, różnorodność barw. Od piaszczystej pustyni przez pustynię kamienistą, góry i krajobrazy jak z filmów o dzikim zachodzie. A do tego praktycznie żadnego ruchu. Jeden samochód mijany na pół godziny – godzinę. Tylko my i otwarta przestrzeń.



Do bramy parku docieramy tuż przed jej zamknięciem. Okazuje się, że jeśli nie mamy zarezerwowanego noclegu w Terrace Bay (jedyne miejsce gdzie można nocować w parku) to nas nie wpuszczą i musimy nocować przy bramie parku. Po krótkich negocjacjach udaje się jednak dodzwonić do hotelu i zarezerwować pokój. Po przyjeździe okazuje się, że hotel najlepsze lata ma już za sobą i zdecydowanie przydałby mu się kapitalny remont. Wygląda jak amerykański motel zagubiony gdzieś na pustyni ☺ (w stylu tego z filmu „Tożsamość”). Zapach i ogólna czystość pokoju również mogłaby być lepsza. I to za 600pln za noc. Możnaby to uznać za rozbój w biały dzień gdyby nie fakt, że w okolicy naprawdę nic nie ma a w cenie jest najlepsza kolacja jaką jedliśmy w Namibii (i śniadanie następnego dnia. Ryby, owoce morza, wszystko świeże i fantastycznie przygotowane. Na dworze jakieś 18 stopni co w zestawieniu z temperaturami w głębi kraju powoduje lekki dyskomfort. Mimo nieustannego huku fal (to nie szum morza tylko huk), zapachu w pokoju i zbyt krótkiego łóżka (tak na oko to miało z 1,80m ☺) udaje się usnąć. Rano doceniamy urok tego miejsca. Wszyscy goście już wyruszyli i jesteśmy jedynymi turystami. Można w spokoju przejść się plażą i pozbierać muszelki i wyruszyć na krótki objazd parku. To miejsce w którym pustynia dochodzi do samego oceanu więc widoki są naprawdę niesamowite. Można jeździć po wydmach ale po rozmowie z miejscowym, który opowiada jak co chwilę musi kogoś wyciągać z piachu rezygnujemy z takiej atrakcji. Zostajemy przy utartym szlaku.



Po Wybrzeżu szkieletów jedziemy do Swakopmund z przystankiem w Cape Cross aby zobaczyć kolonię fok. Nic nie jest w stanie cię przygotować na zapach który uderza w nozdrza po otwarciu drzwi samochodu. Przyznam szczerze, że pomimo iż napotkani wcześniej Czesi nas ostrzegali, to takiego smrodu się nie spodziewałem. Za to wrażenia wizualne niezapomniane. Fok są setki i można je obserwować z bardzo bliska a nawet pogłaskać ☺



Następny przystanek to Swakopmund czyli miniaturka Niemiec w Afryce. Budynki, szyldy, ludzie, wszystko wygląda jakbyśmy się znaleźli u naszych zachodnich sąsiadów. Nawet czarni mówią po niemiecku a wszędzie panuje „Ordnung”. Udaje się szybko znaleźć kemping mimo braku rezerwacji i jedyne co psuje trochę zabawę jest fakt, że mocno wieje i jest jakieś 18 stopni. Rozgrzać się pomagają nam Namibijczycy, którzy zajmują stanowiska na kempingu koło nas i zapraszają na tradycyjnego grilla połączonego z konsumpcją brandy ☺ Okazują się hodowcami kurczaków z okolic Windhuk i przyjeżdżają tutaj na weekend, żeby się ochłodzić i połowić ryby. Serwują nam fantastyczne potrawy z kociołków opalanych drewnem podlane dużą ilością brandy. Trzeba tutaj dodać, że duże wrażenie zrobiła na nas ich organizacja. Przyjechali na 3 samochody i mieli ze sobą naprawdę wszystko czego można potrzebować, łącznie z zamrażarką (!) na złowione ryby, garnkiem na ryż i wspomnianymi kociołkami ☺

Kolejny dzień to krótka wizyta w Walvis Bay. Jedziemy prosto nad ocean, żeby zobaczyć flamingi. Od razu po przyjeździe mamy ciekawą scenkę rodzajową. Miejscowy oprawia bardzo dużą rybę i karmi zlatujące się pelikany sporymi kawałkami. Pierwszy raz widzieliśmy takie stoły do oprawiania ryb z podłączeniem wody, które są tutaj rozmieszczone wzdłuż brzegu.



Flamingów są tysiące. Brodzą wzdłuż brzegu grzebiąc w płytkiej wodzie. Chyba nie za bardzo podoba im się towarzystwo człowieka bo gdy tylko widzą człowieka robią w tył zwrot i idą w drugą stronę ☺ W Walvis Bay mamy pierwszą (i jedyną) sytuację, w której poczujemy się niezbyt bezpiecznie i komfortowo. Parkując pod sklepem widzimy, że obserwuje nas grupka ciemnoskórych siedzących w samochodzie obok, ale parkujemy i idziemy w stronę wejścia. Zatrzymuje się koło nas policja i mówi nam, że nie powinniśmy tutaj parkować bo nie jest bezpiecznie i kręci się sporo nieciekawych typków. Dziękujemy za radę i z piskiem opon odjeżdżamy spod sklepu rozglądając się na boki ☺ Wracamy do Swakop. Tam jest bezpiecznie ☺


Kolejny etap podróży to droga do Sesriem z przystankiem w Solitaire. Oczywiście nie możemy sobie odmówić legendarnej szarlotki w piekarni Moose’a McGregora, która może z nóg nie zwala ale samo miejsce warte jest zatrzymania się na chwilę. Do drodze znowu setki ciekawych formacji skalnych i zmieniające się jak w kalejdoskopie krajobrazy. Droga miejscami jest bardzo nierówna i mocno się dłuży. Zmęczenie daje się powoli we znaki. Do tego dochodzą lekkie dolegliwości zdrowotne i dojeżdżamy do Sesriem naprawdę „na oparach”. Znowu udaje nam się znaleźć szybko kemping (najlepszy na jakim spaliśmy w Namibii chociaż tylko na 1 noc) i można trochę odpocząć. Tradycyjna wołowinka z grilla i kolejny nocleg pod gwiazdami Afryki.



Po wczorajszym dniu postanawiamy nie rzucać się na wydmy od razu tylko trochę odpocząć i naładować akumulatory. Niestety musimy zmienić kemping co chwilę nam zajmuje ale już po godzinie siedzimy kilkaset metrów dalej nad basenem łapiąc promienie słońca. Znowu jest ponad 40 stopni i organizm przypomina sobie, że jednak jesteśmy na wakacjach. Postanawiamy przeczekać upał i pojechać na wydmy późnym popołudniem co okazuje się dobrym pomysłem. Wydma, którą wybieramy na wspinaczkę wydaje się niewysoka ale już po paru krokach człowiek nabiera pokory. W połowie drogi na szczyt kończy się nam woda ☺ i połowa ekipy wymięka. Ja resztką sił wdrapuję się na szczyt, żeby pstryknąć parę fotek. Na górze strasznie wieje i miecie piaskiem więc mimo widoków ciężko tam usiedzieć. Droga w dół to już dużo prostsza spawa. Niemniej jednak wejście na wydmę „zabiło” mnie fizycznie więc odpuszczamy słynne Deadvlei i wracamy do samochodu oganiając się przed hordami much, które atakują z każdej strony szukając choć odrobiny wilgoci.



Do wylotu zostają nam jeszcze 2 dni ale mamy trochę dość i w perspektywie jeszcze kawał drogi do Windhoek więc odpuszczamy dalszą jazdę na południe i dzień wcześniej wracamy do Windhuk, co zajmuje nam większość dnia (ponad 500km). Po drodze znajdujemy w rowie wrak samochodu podobny do naszego leżący na boku i porozrzucane dookoła rzeczy, ale nikogo nie znajdujemy więc jedziemy dalej delektując się widokami. W Windhuk po dwugodzinnym poszukiwaniu hotelu (znowu nie mieliśmy rezerwacji) idziemy na kolację do słynnego Joe’s Beerhouse. Stek i żeberka są fantastyczne a renoma tego miejsca zasłużona. Kolejnego dnia po wizycie na targu z pamiątkami wracamy tutaj na obiad. Po obiedzie trzeba pojechać na myjnię i oddać samochód co odbywa się całkiem bezproblemowo. Można spokojnie przejrzeć zdjęcia, pogmerać w internecie i nawet obejrzeć jakiś film w telewizji przy butelce dobrego winka z RPA ☺ Tam taż udajemy się następnego dnia. 5 dni w ukochanym Kapsztadzie to nagroda za 2.500km spędzone w samochodzie na Namibijskich bezdrożach.

Namibia nas zachwyciła. Takich przestrzeni, widoków, bogactwa natury mało gdzie można doświadczyć. Zachwyceni będą zarówno ci, którzy fascynują się zwierzętami jak i ci wolący piękne widoki. Ludzie są naprawdę otwarci i bardzo życzliwi a do tego człowiek czuje się bezpieczny. Ceny na miejscu są naprawdę ok i poza dużymi kosztami wejściowymi (lot + wynajem samochodu) można podróżować naprawdę budżetowo. Jedyne czego żałujemy to, że mieliśmy za mało czasu. Dużą część naszego wyjazdu spędziliśmy w samochodzie więc siłą rzeczy nakładało się zmęczenie i nie byliśmy w stanie zobaczyć wszystkiego co chcielibyśmy zobaczyć. Odpuściliśmy w ogóle Caprivi, Spitzkoppe i całe południe kraju z Fish River Canyon. Żeby zobaczyć wszystko i na spokojnie to moim zdaniem potrzeba ze 3 tygodnie. Wtedy będziemy mieli większy komfort zwiedzania. Tak czy inaczej w Namibii można się zakochać. Nawet w 10 czy 11 dni. Na pewno tam wrócimy.

Dodaj Komentarz

Komentarze (1)

luc4s 30 stycznia 2017 20:25 Odpowiedz
3 tyg to też mało :)