Moja relacja to wspomnienie sprzed kilku lat – nie znajdziecie w niej więc aktualnych informacji o cenach, noclegach, biurach turystycznych. Dlaczego więc zdecydowałam się umieścić relację napisaną w 2009 roku? Bo to, co przeżyłam tam przez 7 dni to wciąż moje najwspanialsze doświadczenie podróżnicze, mimo że praktycznie nic nie szło po naszej myśli. Boliwia odpłaciła nam bajeczną przyrodą przyprawiając o niemały zawrót głowy (nie tylko w związku z chorobą wysokościową).
Dziś do Uyuni można się już dostać samolotem (Aeropuerto Joya Andina), pewnie w mieście uruchomiono kolejne bankomaty (i co więcej: może nawet działają), na pewno jest szersza oferta wycieczek kilkudniowych na Salar de Uyuni i okolice. Ale nie zmieniły się krajobrazy i specyfika miejsca. Potraktujcie więc moje wspomnienia jako uzupełnienie tych bardziej aktualnych relacji. Jeśli wybieracie się do Boliwii poniższy tekst pewnie wniesie coś w Wasze wyobrażenie o tym kraju. A na pewno nie zaszkodzi
:) .
I jeszcze ważna rzecz! By wczuć się w klimat polecam podkład muzyczny – zespół Kalamarka (Aguas claras, Amazonas, Corazón de piedra; swoją drogą warto zobaczyć teledyski
;) ), którego muzyka towarzyszyła nam w pokonywaniu fantastycznych boliwijskich bezdroży i wpisywała się w krajobrazy idealnie.
Wylatując z Europy w zasadzie nie planowaliśmy odwiedzać Boliwii. Daliśmy się spontanicznie zachęcić napotkanym w Argentynie i Chile backpackerom. No i decyzja była szybka – z Santiago de Chile bierzemy autokar na północ kraju do Calamy, a stamtąd kolejnym przez Ollagüe do Uyuni. Proste? Proste! Tak nam się przynajmniej wydawało
:) ...
- - -
Piękna, pociągająca i dziewicza. Taka właśnie jest Boliwia. Podczas zaledwie tygodniowego pobytu w Boliwii napotykamy jednak więcej problemów niż w ciągu pozostałych czterech miesięcy spędzonych w Argentynie, Chile i Urugwaju. Siedem dni było lekcją podchodzenia do wszystkiego na luzie i nie martwienia się niczym. Przecież w końcu... jakoś to będzie!
Jeszcze w Chile szukamy wyczerpujących informacji, żeby nie było niespodzianek przy wjeździe do Boliwii. Upewniamy się co do warunków przekraczania granicy i cen biletów autokarowych. Autokarem chilijskim dojeżdżamy tylko do granicy, potem musimy przesiąść się do boliwijskiego i zakupić oddzielne bilety na przejazd do Uyuni.
Zatem jest i granica. Pośrodku wielkiego "niczego". Pustkowie, przestrzeń, na horyzoncie kilka stożków wulkanicznych, w tym lekko kopcący Volcàn Ollagüe (5868m n.p.m.). Czekamy po stronie chilijskiej - nie wiemy na co. Okazuje się, że nie ma prądu i nie mogą nas odprawić. Czekamy więc na prąd… W międzyczasie przypadkiem napotykamy pośrednich znajomych (znajomych znajomego), którzy jadą na stopa potężną ciężarówką od boliwijskiej strony. W zasadzie to spotkanie nie wywiera na nas ogromnego wrażenia, bowiem kilka tygodni wcześniej natknęliśmy się w małej wiosze przy Parku Narodowym Los Glaciares w Argentynie na… kolegę ze studiów. A wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że za jakieś 2-3 tygodnie spotkamy się pod jednym argentyńskim dachem u naszego gospodarza z daleką znajomą. Świat jest jednak mały!
Fot. @almukantarant
Półtorej godziny później i kilkaset metrów dalej czeka na nas boliwijski posterunek policji. Jest skutecznie ukryty - o czym jeszcze nie wiemy - za kilkoma rzędami liczących kilkanaście bądź kilkadziesiąt wagonów składów kolejowych. Wysiadamy z autokaru i nie mamy pojęcia co ze sobą zrobić. Zdezorientowani podążamy po prostu za miejscowymi współpasażerami, którzy ku naszemu zdumieniu zaczynają po kolei przeciskać się pomiędzy wagonami. Starzy, czy młodzi, z małymi dziećmi na rękach, wszyscy jak jeden mąż skaczą przez złączenia i ustawiają się w kolejce do obskurnego posterunku.
- 21 boliwianów za osobę! - oznajmia celnik patrząc na nas wyczekująco - no chyba, że wolicie płacić w dolarach albo peso chilijskim? Oczywiście, że wolelibyśmy płacić w boliwianach - opłata w walutach obcych jest wyższa - gdybyśmy tylko jakiekolwiek boliwiany mieli. Niektórzy nie kryją zaskoczenia. Opłata? Ostatnio nic nie płacili. Ale policjant każe - trzeba wykonać. Tu zaczynają się pierwsze schody. Z Calamy w Chile wyjeżdżaliśmy nocą, dla własnego bezpieczeństwa w ostatniej chwili zrezygnowaliśmy z wybierania nadprogramowych pieniędzy z bankomatu - miasto, dzielnica a przede wszystkim kręcące się podejrzane grupki, nie zachęcały do spacerów z całym podróżniczym "dobytkiem". A teraz żałujemy, że byliśmy zbyt ostrożni. Z sytuacji ratuje nas dwóch młodych Chilijczyków, pożyczają nam pieniądze. Też jadą do Uyuni, więc rozliczymy się na miejscu.
Znów tor przeszkód ustawiony z kilku pociągów i możemy się przesiadać do boliwijskiego autokaru, który w międzyczasie przyjechał z Uyuni. Przepakowujemy się, kierowcy przerzucają z dachu na dach lodówkę (
:roll: hmm, czy lodówek nie powinno transportować się w pionie?) i inne ładunki. Głośno, gwarno, parno. Do szczęścia brakuje tylko gdaczących kur w autokarze. Bo na zewnątrz spacerują świnie, żeby nie było.
Nasza żółta strzała na chilijskich blachach, którą musimy opuścić na granicy z Boliwią. Fot. @almukantarant
Na granicy boliwijskiej przywitały nas dwie świnie. Celnicy skryli się za pociągami, czego należało się domyślić. Fot. @almukantarant
Po dwóch - trzech godzinach jazdy podnosi się od niechcenia towarzysz kierowcy i zaczyna zbierać pieniądze za przejazd. - 70 boliwianów lub 7000 pesos chilijskich. - stoi z wyciągniętą ręką przed naszymi nosami. Tym razem mamy odliczoną walutę chilijską. Odliczone według informacji z Chile. Brakuje nam 4000 pesos. Czemu ceny są inne niż informują przewoźnicy? Odpowiedź jest prosta aż do bólu: "bo się zmieniły". Na bilet potwierdzający faktyczny koszt przejazdu nie mamy oczywiście co liczyć. Bileter wykazuje się wspaniałomyślnością i ciężko wzdychając pozwala nam w końcu oddać dług w Uyuni. To miłe, że nie kazali nam wysiąść pośrodku wielkiego „niczego”. Aczkolwiek było pięknie:
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Karnawał w Boliwii widać na pierwszy rzut oka. Tańce i muzyka nawet na ulicach najmniejszych wiosek.
Jeszcze ten karnawał nas zachwyca!
Zaciskanie pasa i karnawał.
Powoli przejeżdżamy ulicami Uyuni. Kilkunastotysięczne miasto położone na wysokości przekraczającej 3600 metrów n.p.m. nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zaniedbane ulice, wszystko takie szarobure. Dla równowagi wszędzie kręcą się kolorowi, rozbawieni ludzie. - Bankomat? Pani! Za trzy dni może będzie działać, bo teraz to mamy karnawał! - macha ręką Boliwijka i szybko zmienia temat. - Mam do sprzedania kilkudniową wycieczkę na Salar de Uyuni - najlepsza cena! Wycieczki nie chcemy. Chcemy oddać długi, znaleźć nocleg. Sprawdzamy na własne oczy - bankomat z widniejącym "24h" rzeczywiście nie działa. To jedyny w mieście. Staramy się zasięgnąć języka i poznać przyczynę awarii. - To nie awaria! Bank zamknięty to i bankomat nieczynny. Jutro zadziała! - Pewnie zabrakło w nim pieniędzy! Nic nowego. - A bo ludzie jak głupi wpychają karty na siłę! Już kilka kart tkwi w środku i o!
Każdy ma swoją teorię na temat bankomatu, której byłby w stanie bronić jak lew. My tymczasem mamy marnych parę pesos argentyńskich. Wybieramy teorię dotyczącą bankomatu - tę, która nam najbardziej pasuje i mamy nadzieję, że się sprawdzi. Nasi wybawcy z granicy, Chilijczycy, widząc co się dzieje umarzają dług, kierowca z bileterem odjeżdżają w dalszą trasę. Nie wiemy czego się spodziewać po naszym pobycie w Uyuni. Nocleg załatwiamy dając pod zastaw paszporty - przed czym nas ostrzegano - lecz nie mamy wyjścia.
Karnawał trwa w najlepsze. Parada na głównej ulicy. Gra orkiestra, młodzi ludzie tańczą na ulicy a widownia obrzuca ich balonami z wodą. Krzyki, radość, śpiewy. Tylko nam nie do końca do śmiechu. Przeciskamy się w tłumie w poszukiwaniu kantoru. Wielkie "PLASK!" i po plecach cieknie mi zimna woda. Jesteśmy bombardowani balonami, ostrzeliwani karabinami wodnymi. Do pokoju wracamy jak zbite psy - ale najważniejsze, że z garstką boliwianów. Starczy na pierwszy nocleg i jakiś chleb z wodą. Próbujemy zasnąć, choć łatwo nie jest. Jutro będziemy się martwić dalej. Czyli "mañana".
Paszporty zastawione, długi nieoddane, bankomat nieczynny, jedzenia brak i jeszcze balonem z wodą po plecach. No ubaw był po pachy tego karnawałowego wieczoru
:) Fot. @almukantarant
C.d.n.Julieta i karnawału (!) ciąg dalszy.
Nocą kilka razy śniło mi się, że wyjmujemy pieniądze z bankomatu. Jakie niemałe rozczarowanie przeżywałam za każdym razem budząc się.
:D To było kilka trudnych godzin – pierwszy raz na wysokości ponad 3600 m n.p.m. Brzask przywrócił nadzieję, że ta noc się wreszcie skończy! Bank otwierają o 9:00 (wczoraj sprawdziliśmy), może tam uda nam się wyjąć pieniądze! Stajemy przed bankiem i zdajemy sobie sprawę, że nie przestawiliśmy zegarków.
:| W Boliwii jest o 1h wcześniej niż w Chile. Poranną, wolną godzinę zagospodarowujemy odwiedzaniem sklepów mając nadzieję, że za coś „z dużą górką” zapłacimy kartą, a tę górkę zwrócą nam w gotówce. Pomysł przedni! Niestety tylko w teorii, nie praktyce – pieniędzy jak nie mieliśmy, tak nie mamy. W międzyczasie okazało się, że bank jednak w związku z karnawałem będzie najbliższe dwa dni zamknięty. To jest dla wszystkich oczywiste, więc po co informować o tym na drzwiach banku? Nie pozostaje nam nic innego jak pojechać na trzydniową wycieczkę (biorąc ją na kredyt – nasze uśmiechy na pewno mogą zdziałać cuda!) – tam w programie będą i noclegi i jedzenie – będziemy przynajmniej na te 3 dni uratowani.
Biuro turystyczne jakich wiele. Wyróżnia je to, że spośród nielicznych ma logo kart płatniczych, a co więcej naprawdę można w nim płacić kartą (bo jak się już przekonaliśmy to logo kart płatniczych w Boliwii wcale nie świadczy o tym, że karty te akceptują). W tym upatrujemy naszą szansę i zaczynamy optymistyczną rozmowę z kobietą pracującą w biurze podróży Julieta, które organizuje wycieczki na Salar de Uyuni i okolice. Krok po korku wyjaśniamy naszą sytuację i patrzymy na uśmiechniętą od ucha do ucha, kiwającą się twarz. - Nie ma problemu! Trochę jesteśmy podejrzliwi, ale chyba rzeczywiście z niczym nie ma problemu. W biurze wycieczkowym załatwiamy nie tylko trzydniową wycieczkę po południowej części regionu Potosí, ale także noclegi w Uyuni i bilety autobusowe na przejazd do granicy argentyńskiej. Wszystko możemy opłacić po powrocie kartą albo gotówką jeśli bankomat zadziała. Jesteśmy w niebie. Uśmiech na twarzy Boliwijki znika dopiero wtedy, gdy po wcześniejszych zapewnieniach, że wycieczki odbywają się codziennie, chcemy zarezerwować miejsca na ostatni dzień karnawału, czyli wtorek: - Hmm… Chyba lepiej będzie w środę. - oznajmia z poważną miną. - Ale przecież wycieczki są codziennie. Nie ma miejsc? Dopiero pojutrze mamy jechać? - Jeszcze są miejsca, ale możliwe że kierowca będzie pijany. I nie pojedziecie w ogóle, albo dopiero po południu. - Kierowca pojechałby w trasę pijany? - pytamy z niepokojem. - No przecież mamy KARNAWAŁ! - znów wielki uśmiech na twarzy. Nie musi nas przekonywać
:shock: . Rezerwujemy miejsca na pierwszy dzień po zakończeniu tego szalonego karnawału, upewniając się, że wówczas kierowca już na pewno nie będzie pijany (choć tego pewnie i sam kierowca by w tej chwili nie potwierdził). Na odchodne dostajemy dwie pełne garście liści koki na pocieszenie.
Liście koki wyglądają jak listki laurowe.
Odczuwamy ulgę (choć liście koki raczej jeszcze nie zadziałały). Wreszcie możemy rozejrzeć się po Uyuni oczami turystów. Mamy załatwiony nocleg na następne dni! Z jedzeniem gorzej, ale podobno koka i głód zabije
;). A na pewno zdrętwieje przez nią policzek i język – z takim językiem-kołkiem pewnie nie da się jeść, więc problem głodu sam się rozwiązał.
Fascynują mnie kobiety poubierane w tradycyjne stroje. Pofałdowane spódnice do kolan, rajstopy, sandały. Przeróżne bluzki i sweterki, a na głowach przymałe meloniki. No i koniecznie długie do pasa, grube, czarne warkocze. A na plecach kolorowe tobołki służące do przenoszenia wszystkiego - od zakupów po dzieci. Największe wrażenie wywiera na nas staruszka, która przed sklepikiem stawia na wzorzystym materiale skrzynkę piwa, zawiązuje tobołek ...i z wysiłkiem zarzuca na plecy. No tak, karnawał.
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Pełna beztroska panuje na ulicach. Należą one do pieszych. Tu i ówdzie kręcą się karnawałowe orkiestry. Dorośli piją, z biegiem dnia stają się coraz bardziej bezwładni, aż w końcu część z nich zalega gdzieś pośrodku miasta. Dzieci strzelają z pistoletów wodnych, szaleją. Raz na jakiś czas ulicą przejeżdża rozpędzony, jednostajnie trąbiący samochód - informując w ten sposób pieszych i wałęsające się psy o swojej obecności. Przyglądamy się ulicznemu targowi. Lekkie rozgoryczenie pojawia się na widok stoisk z jedzeniem. Stoisko to może za dużo powiedziane – micha lub kocioł z ciepłą strawą to bardziej trafne określenie. Na naszych oczach kobieta rozbiera gołymi rękami kurczaka pieczonego na drobne kawałki. Udajemy, że nie słyszymy burczenia w brzuchu. Dookoła kręcą się psy wpychając nosy do garów. Tuż obok kto inny zamaszyście sieka jakieś warzywa, niemalże razem z paznokciami. Nie powiem, by estetyka i higiena była tu na przyzwoitym poziomie (chociaż w sumie takie mieliśmy właśnie wyobrażenie). My mamy na dziś tylko wczorajszy chleb, więc „całe szczęście” i tak nie musimy się zastanawiać nad tym, czy jeść z oblizanego przez psa kotła, czy próbować sałatkę z paznokciami. W otwartych sklepikach ulicznych często nie można spotkać nikogo - łącznie ze sprzedawcą. Zachodzimy do jednego z biur, w którym można kupić bilety autokarowe. Tuż po przekroczeniu drzwi uderza nas zapach alkoholu i szybko orientujemy się, że pracownicy nie będą w stanie udzielić nam żadnej konkretnej informacji. Ech, ten karnawał!
Fot. @almukantarant
Po południu (baaardzo leniwe zwiedzenie całego miasta zajęło nam niecałe dwie godziny) zalegamy w załatwionym przez Julietę hostelu. Wysokość nad poziomem morza wciąż jest dla nas odczuwalna. Lekki ból głowy, szybkie i mocne bicie serca, próby wzięcia głębokiego oddechu - nieudane (płuca pełne do granic możliwości, ale chciałoby się tego tlenu więcej, więcej!). Odpoczywamy, odpływamy… i BRZDĘK!
:shock: - zderzają się dwa talerze. Przed drzwiami naszego pokoju lokuje się chyba największa (co nie szło w parze z najlepszą
;) ) z karnawałowych orkiestr - obstępuje całe piętro i szykuje się do mocno zakrapianego alkoholem koncertu. Trwał z pół godziny. Myślałam, że autentycznie serce mi wyskoczy od tej kakofonii. Cholerny karnawał!
Ciepły prysznic, który miał odprężyć, przyprawił o kolejny dreszczyk – cały czas zastanawiałam się, czy kable sterczące z elektrycznego ogrzewacza wody powinny być tak blisko jej strumienia
:roll: .
Tubista (?) oparł się wygodnie przed naszym oknem na patio hostelu. Chwała mu za to wielka...
Ostatni dzień (#@$*^!$) karnawału zaczął się o szóstej rano trzaskającymi petardami. Miał być najbardziej hucznym dniem. Wielką fiestą. Jednak tak naprawdę wszystko wyglądało tak, jakby mieszkańcy nie mieli już na nic sił i był to nasz najspokojniejszy boliwijski dzień do tej pory. Szczerze mówiąc, wyglądało to wszystko trochę przybijająco… Dorośli byli pijani, sprzedawcy ze szklankami piwa w ręku, obsypani confetti, nietrzeźwi, urządzają sobie toaletę publiczną gdziekolwiek. Większość dnia spędzamy na obserwacjach dogorywającej zabawy, przesiadając się z ławki na ławkę i grzejąc na słońcu, dopóki burza nas nie przegoniła. A propos słońca – na dworcu (który w ramach rozrywki też zwiedziliśmy) wisiał plakat ostrzegawczy przed silnym promieniowaniem słonecznym na Altiplano – czyste powietrze, spora wysokość n.p.m. – koniecznie trzeba się smarować wysokimi filtrami, nosić okulary przeciwsłoneczne (zwłaszcza na salarach) i najlepiej nakrycie głowy.
Fot. @almukantarant
To była najbardziej utalentowana i najlepiej zorganizowana orkiestra w Uyuni. Fot. @almukantarant
Pyzaty boliwijski maluch
:)
Seguridad, confort, elegancia. Nie wiem, które z tych słów najlepiej opisuje autobusy z regionu Potosí... a na koniec pobytu w Boliwii będziemy mieli 4x więcej czasu niż podaje rozkład, by to DOGŁĘBNIE sprawdzić
:D Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Za kilka boliwianów kupiliśmy wczorajszy chleb i kostki rosołowe. Później jeszcze za dwa ostatnie boliwiany udało nam się kupić u recepcjonisty hostelu dwa jajka, które ugotowaliśmy w pokoju na kuchence turystycznej - zaszaleliśmy
:D !
Nie ma jak domowy rosół!
Następnego ranka adrenalina nie daje nam spać. Koniec karnawału oznacza powrót wszelkich instytucji i punktów usługowych do życia. Wyruszamy zatem w stronę bankomatu. Nie jesteśmy sami. Przed bankomatem stoi już w poprzek ulicy trzydziestoosobowa kolejka. - No pięknie - myślimy - nawet jak bankomat zadziała, to zabraknie dla nas pieniędzy!
:? Ustawiamy się grzecznie, a za nami kolejni turyści. I czekamy. Bankomat nie działa. Bank już otwarty, przy wejściu kręci się ochroniarz. Ktoś gdzieś powiedział, że bankomat czeka na dostawę pieniędzy. Oczekiwanie w nerwach potrwało jeszcze około czterdziestu minut, kiedy to nagle… pierwsza osoba z kolejki odwraca się do oczekującego tłumu i... w geście triumfu podnosi kilka banknotów boliwijskich do góry.
:D Zdawało się, że owacjom nie będzie końca! Nie mija kolejne dwadzieścia minut i my również jesteśmy uratowani a ściskając plik boliwianów odczuwamy powiew cywilizacji.
8-)
Nasz trzydniowy wyjazd opóźnia się mniej więcej dwie godziny. Przy głównym placu Uyuni kłębią się niecierpliwi turyści, kierowcy, kucharki. Wszyscy prędzej czy później odjeżdżają. Dostajemy informację, że też lada chwila ruszymy, tylko musimy poczekać, bo zabrakło kierowców. Jednak w końcu i my jedziemy! Zapowiada się niezła przygoda!
:D
C.d.n.@ewaolivka - to ja dziękuję
:) miło mi. Zaraz wrzucam relację z salaru!Salar de Uyuni.
Do naszej terenowej, czarnej toyoty wsiada sześcioro turystów, z przodu kierowca i kucharka. I tu złota porada: nie próbujcie zajmować miejsc jako pierwsi - za żadne skarby nie wchodźcie na sam tył, gdyż siedzenia są tam mniej wygodne, a miejsca na nogi mało. Uprzejmie puśćcie przodem innych
:D Jeśli ktoś jeszcze jest wysoki, to będzie ostro przeklinać pod nosem. Przejechała się na tym para Anglików (choć akurat niewysokich; i nie, nie puszczaliśmy ich uprzejmie przodem, sami chcieli pierwsi). Poza nimi jadą z nami Belgijka i Peruwiańczyk – bardzo miła, wyluzowana para backpackerów.
Samochód mamy załadowany do granic możliwości. My z małymi plecakami, bo potem wracamy do Uyuni – duże zostawiliśmy w recepcji biura Julieta. Pozostałe osoby wiozą cały swój podróżniczy dobytek. Na dachu mamy różne niezidentyfikowane tobołki, koło zapasowe, jedzenie, wodę, butlę z gazem i kanistry z benzyną. Mieszanka wybuchowa. Ruszamy!
Pierwszego dnia odwiedzamy cmentarz pociągów tuż pod Uyuni (https://goo.gl/maps/smkPVLxfLZ52). Widok przyprawia o dreszczyk: na pustkowiu ciągną się jeden za drugim nagie szkielety lokomotyw. Od dziecka fascynowały mnie potężne lokomotywy, to był przykry widok – istne cmentarzysko wybrakowanych, pomazanych konstrukcji obdartych ze wszystkiego, co mogło się komuś przydać. Tu mamy chwilę na sesję fotograficzną. Trzeba przyznać, że mimo sporej liczby turystów każdy znajdzie swoją niszę na udany kadr. Wszystkie wycieczki zaczynają od tego miejsca, ale nasza „na szczęście” z opóźnieniem, więc część samochodów już zdążyła odjechać. Ale tak naprawdę w ogóle trudno o tłum na tych przestrzeniach.
Uyuni było kiedyś ważnym węzłem kolejowym – już pod koniec XIX wieku pojawiły się tu pierwsze pociągi do transportu wydobywanych na miejscu surowców. Zasoby wyeksploatowano po około 50 latach. I tym sposobem w połowie XX wieku nieużywane lokomotywy odstawiono na boczne tory pod Uyuni… i stoją tak i korodują do dziś. Ależ musiały być piękne w latach swojej świetności!
Następnym punktem wycieczki jest Colchani (https://goo.gl/maps/UBCSRdQ8t8B2) - niewielka wieś utrzymująca się niegdyś z wydobycia soli i wyrąbywania cegieł solnych. Obecnie około 150 rodzin żyje głównie z obecności turystów zachwyconych budynkami i rzeźbami z soli oraz sposobem życia tubylców. Tu mamy pierwszą okazję przyjrzeć się cegłom solnym i ich warstwowaniu. Jest małe muzeum i sklep z pamiątkami. Z Colchani wjeżdża się wprost na Salar de Uyuni. Podekscytownie sięga zenitu. My – para geografów – to co znamy z teorii wreszcie możemy osobiście zbadać organoleptycznie.
:D Salar jest słony, nie ściemniają.
Lama ze skrętem szyi. Nie, nie naśmiewam się, sama bym lepiej z bloków solnych nie wyrzeźbiła. Fot. @almukantarant
Pancerniki niestety mieliśmy przyjemność spotkać tylko w formie liofilizowanej. Fot. @almukantarant
Badania organoleptyczne salaru
:D Trzeba było postarać się o jakieś dofinansowanie z uczelni.
:roll: Fot. @almukantarant
Pędząc po płaskiej jak stół, solnej powierzchni kierowca żegna się i wyrzuca za okno garść liści koki. To samo robi jego towarzyszka Dalia - nasza kucharka. Mijamy krzyże. -Przed niecałym rokiem zdarzył się tutaj wypadek (w maju 2008 roku). Dwa samochody z turystami zderzyły się czołowo. Trzynaście osób zginęło, w tym jedenaścioro turystów. Pięcioro z Izraela i sześcioro z Japonii. - tłumaczy Franc. Liście koki są darem dla dusz zmarłych. Informację przyjmujemy z ogromnym niedowierzaniem. To najbardziej płaskie miejsce na świecie. Dookoła nas, po horyzont, ciągnie się tafla salaru. Nic poza tym. NIC. A jednak stało się. Jak nam mówi później nasz kierowca, jeden z kierujących samochodami podobno był pod wpływem alkoholu.
Pozwólcie na pewną dygresję… Może po tych 8-9 latach organizacja wycieczek uległa poprawie, tego nie wiem, natomiast wiem jak to wyglądało wtedy i nie mam wątpliwości co do zasadności oskarżeń stawianym organizatorom. Do dziś w sieci znaleźć można artykuły prasowe dotyczące wspomnianego wypadku lub relacje świadków innych tragicznych zdarzeń na forach podróżniczych. Żadna z relacji nie opisuje szybkiej reakcji Boliwijczyków, udzielania przez nich pierwszej pomocy, wzywania ambulansu przez telefon satelitarny. Dlaczego? Bo takich akcji nie było (tak jak piszę, może się to do dziś zmieniło). Praktycznie wszelkie działania ratunkowe nieśli i inicjowali turyści z innych samochodów, jeśli już taki na miejsce wypadku nadjechał. Sprowadzenie pomocy trwało godziny, a czasem kończyło się na zabieraniu rannych innymi samochodami z powrotem do Uyuni (co też trwało parę godzin). Takie wypadki mogą zdarzyć się wszędzie i zdarzają się bardzo rzadko. Po prostu warto mieć świadomość, że trzeba liczyć w razie czego na siebie czy zawartość swojego plecaka, a ambulans może nie przyjechać. Zawsze można poprosić kierowcę o zmniejszenie prędkości jeśli mamy jakieś obiekcje (umówmy się, przyczepność na solnisku nie jest pewnie zachwycająca). Ale koniec dygresji, bo zrobiło się zbyt poważnie, a ja nie piszę tego, by Was zniechęcić, lecz by się podzielić pięknymi przeżyciami i wręcz zachęcić do jechania tam. To najcudowniejsza wycieczka, na jakiej byłam, nasz kierowca jechał rozsądnie i był wspaniałym, wesołym człowiekiem (na zdjęciu poniżej).
Fot. @almukantarant
Salar de Uyuni zachwyca. Zachwyca przestrzenią i prostotą. Wciąga. Będąc tam zapominamy o wszystkich sposobach, na jakie dokuczył nam do tej pory pobyt w Boliwii. Czujemy się malutcy i nic nie znaczący w porównaniu z potęgą przyrody. Najlepsze uczucie pod słońcem
:D . Franc – kierowca, mechanik* i przewodnik w jednej osobie - posiada niemałą wiedzę na temat tego regionu. Odkąd skończył służbę wojskową już kilka lat pracuje wraz z Dalią wożąc turystów po solnisku. Obydwoje mają ledwo ponad 20 lat. *W sumie dopiero oglądając zdjęcia zauważyłam, że Franz często grzebał w samochodzie, czy to pod maską, czy to w podwoziu leżąc pod nim, czy przy kole. Może i dobrze, że nie spostrzegłam tego w czasie wycieczki
:D
Nasz pierwszy przystanek na salarze to miejsce, gdzie leżą usypane z soli stożki i stoi trochę wody. Tutaj też Franc przedstawia nam pierwsze fakty na temat salaru. Mieliśmy szczęście, ponieważ w lutym na Altiplano popaduje – w związku z czym część salaru jest pod płytką warstwą wody – widzieliśmy więc słynny efekt lustra, choć nie zatrzymywaliśmy się i w wodę nie wchodziliśmy. Z drugiej strony to, że na Altiplano popaduje było też źródłem naszego późniejszego nieszczęścia, ale o tym nie tutaj
;) No i jak tu nas w pełni zadowolić
;)
Działalność człowieka. Usypują kopce z zeskrobanej warstwy soli i w ten sposób sól się odsącza. Roztwór rozpływa się dookoła kopców, a sól schnie. Nie wiem, jak tę sól z kopców wykorzystują (kuchenna?). Natomiast ogólnie salar ma bardzo wysoką zawartość cennego litu (Boliwia przoduje w zasobach światowych ale nie w jego produkcji). Na samym salarze praktycznie nic nie żyje, żadne owady, żadne rośliny nie dają rady. Jedynym naturalnym wytworem poza "wielokątami" są niewielkie źródła - wpływające na powierzchnię spod warstw soli podziemne strumienie, tzw. ojos del salar, ale tego akurat niestety nie widziałam.Wysłane z mojego 2014811 przy użyciu Tapatalka
Na poprawę wizerunku Uyuni powiem, że bankomatów obecnie jest sporo (można nawet wyjąć dolary w niektórych) i raczej nie ma problemu z dostępnością gotówki
;).
Dziś do Uyuni można się już dostać samolotem (Aeropuerto Joya Andina), pewnie w mieście uruchomiono kolejne bankomaty (i co więcej: może nawet działają), na pewno jest szersza oferta wycieczek kilkudniowych na Salar de Uyuni i okolice. Ale nie zmieniły się krajobrazy i specyfika miejsca. Potraktujcie więc moje wspomnienia jako uzupełnienie tych bardziej aktualnych relacji. Jeśli wybieracie się do Boliwii poniższy tekst pewnie wniesie coś w Wasze wyobrażenie o tym kraju. A na pewno nie zaszkodzi :) .
I jeszcze ważna rzecz! By wczuć się w klimat polecam podkład muzyczny – zespół Kalamarka (Aguas claras, Amazonas, Corazón de piedra; swoją drogą warto zobaczyć teledyski ;) ), którego muzyka towarzyszyła nam w pokonywaniu fantastycznych boliwijskich bezdroży i wpisywała się w krajobrazy idealnie.
Wylatując z Europy w zasadzie nie planowaliśmy odwiedzać Boliwii. Daliśmy się spontanicznie zachęcić napotkanym w Argentynie i Chile backpackerom. No i decyzja była szybka – z Santiago de Chile bierzemy autokar na północ kraju do Calamy, a stamtąd kolejnym przez Ollagüe do Uyuni. Proste? Proste! Tak nam się przynajmniej wydawało :) ...
- - -
Piękna, pociągająca i dziewicza. Taka właśnie jest Boliwia. Podczas zaledwie tygodniowego pobytu w Boliwii napotykamy jednak więcej problemów niż w ciągu pozostałych czterech miesięcy spędzonych w Argentynie, Chile i Urugwaju. Siedem dni było lekcją podchodzenia do wszystkiego na luzie i nie martwienia się niczym. Przecież w końcu... jakoś to będzie!
Jeszcze w Chile szukamy wyczerpujących informacji, żeby nie było niespodzianek przy wjeździe do Boliwii. Upewniamy się co do warunków przekraczania granicy i cen biletów autokarowych. Autokarem chilijskim dojeżdżamy tylko do granicy, potem musimy przesiąść się do boliwijskiego i zakupić oddzielne bilety na przejazd do Uyuni.
Zatem jest i granica. Pośrodku wielkiego "niczego". Pustkowie, przestrzeń, na horyzoncie kilka stożków wulkanicznych, w tym lekko kopcący Volcàn Ollagüe (5868m n.p.m.). Czekamy po stronie chilijskiej - nie wiemy na co. Okazuje się, że nie ma prądu i nie mogą nas odprawić. Czekamy więc na prąd… W międzyczasie przypadkiem napotykamy pośrednich znajomych (znajomych znajomego), którzy jadą na stopa potężną ciężarówką od boliwijskiej strony. W zasadzie to spotkanie nie wywiera na nas ogromnego wrażenia, bowiem kilka tygodni wcześniej natknęliśmy się w małej wiosze przy Parku Narodowym Los Glaciares w Argentynie na… kolegę ze studiów. A wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy, że za jakieś 2-3 tygodnie spotkamy się pod jednym argentyńskim dachem u naszego gospodarza z daleką znajomą. Świat jest jednak mały!
Fot. @almukantarant
Półtorej godziny później i kilkaset metrów dalej czeka na nas boliwijski posterunek policji. Jest skutecznie ukryty - o czym jeszcze nie wiemy - za kilkoma rzędami liczących kilkanaście bądź kilkadziesiąt wagonów składów kolejowych. Wysiadamy z autokaru i nie mamy pojęcia co ze sobą zrobić. Zdezorientowani podążamy po prostu za miejscowymi współpasażerami, którzy ku naszemu zdumieniu zaczynają po kolei przeciskać się pomiędzy wagonami. Starzy, czy młodzi, z małymi dziećmi na rękach, wszyscy jak jeden mąż skaczą przez złączenia i ustawiają się w kolejce do obskurnego posterunku.
- 21 boliwianów za osobę! - oznajmia celnik patrząc na nas wyczekująco - no chyba, że wolicie płacić w dolarach albo peso chilijskim?
Oczywiście, że wolelibyśmy płacić w boliwianach - opłata w walutach obcych jest wyższa - gdybyśmy tylko jakiekolwiek boliwiany mieli. Niektórzy nie kryją zaskoczenia. Opłata? Ostatnio nic nie płacili. Ale policjant każe - trzeba wykonać. Tu zaczynają się pierwsze schody. Z Calamy w Chile wyjeżdżaliśmy nocą, dla własnego bezpieczeństwa w ostatniej chwili zrezygnowaliśmy z wybierania nadprogramowych pieniędzy z bankomatu - miasto, dzielnica a przede wszystkim kręcące się podejrzane grupki, nie zachęcały do spacerów z całym podróżniczym "dobytkiem". A teraz żałujemy, że byliśmy zbyt ostrożni. Z sytuacji ratuje nas dwóch młodych Chilijczyków, pożyczają nam pieniądze. Też jadą do Uyuni, więc rozliczymy się na miejscu.
Znów tor przeszkód ustawiony z kilku pociągów i możemy się przesiadać do boliwijskiego autokaru, który w międzyczasie przyjechał z Uyuni. Przepakowujemy się, kierowcy przerzucają z dachu na dach lodówkę ( :roll: hmm, czy lodówek nie powinno transportować się w pionie?) i inne ładunki. Głośno, gwarno, parno. Do szczęścia brakuje tylko gdaczących kur w autokarze. Bo na zewnątrz spacerują świnie, żeby nie było.
Nasza żółta strzała na chilijskich blachach, którą musimy opuścić na granicy z Boliwią. Fot. @almukantarant
Na granicy boliwijskiej przywitały nas dwie świnie. Celnicy skryli się za pociągami, czego należało się domyślić. Fot. @almukantarant
Po dwóch - trzech godzinach jazdy podnosi się od niechcenia towarzysz kierowcy i zaczyna zbierać pieniądze za przejazd.
- 70 boliwianów lub 7000 pesos chilijskich. - stoi z wyciągniętą ręką przed naszymi nosami. Tym razem mamy odliczoną walutę chilijską. Odliczone według informacji z Chile. Brakuje nam 4000 pesos. Czemu ceny są inne niż informują przewoźnicy? Odpowiedź jest prosta aż do bólu: "bo się zmieniły". Na bilet potwierdzający faktyczny koszt przejazdu nie mamy oczywiście co liczyć. Bileter wykazuje się wspaniałomyślnością i ciężko wzdychając pozwala nam w końcu oddać dług w Uyuni. To miłe, że nie kazali nam wysiąść pośrodku wielkiego „niczego”. Aczkolwiek było pięknie:
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Karnawał w Boliwii widać na pierwszy rzut oka. Tańce i muzyka nawet na ulicach najmniejszych wiosek.
Jeszcze ten karnawał nas zachwyca!
Zaciskanie pasa i karnawał.
Powoli przejeżdżamy ulicami Uyuni. Kilkunastotysięczne miasto położone na wysokości przekraczającej 3600 metrów n.p.m. nie wyróżnia się niczym szczególnym. Zaniedbane ulice, wszystko takie szarobure. Dla równowagi wszędzie kręcą się kolorowi, rozbawieni ludzie.
- Bankomat? Pani! Za trzy dni może będzie działać, bo teraz to mamy karnawał! - macha ręką Boliwijka i szybko zmienia temat. - Mam do sprzedania kilkudniową wycieczkę na Salar de Uyuni - najlepsza cena!
Wycieczki nie chcemy. Chcemy oddać długi, znaleźć nocleg. Sprawdzamy na własne oczy - bankomat z widniejącym "24h" rzeczywiście nie działa. To jedyny w mieście. Staramy się zasięgnąć języka i poznać przyczynę awarii.
- To nie awaria! Bank zamknięty to i bankomat nieczynny. Jutro zadziała!
- Pewnie zabrakło w nim pieniędzy! Nic nowego.
- A bo ludzie jak głupi wpychają karty na siłę! Już kilka kart tkwi w środku i o!
Każdy ma swoją teorię na temat bankomatu, której byłby w stanie bronić jak lew. My tymczasem mamy marnych parę pesos argentyńskich. Wybieramy teorię dotyczącą bankomatu - tę, która nam najbardziej pasuje i mamy nadzieję, że się sprawdzi. Nasi wybawcy z granicy, Chilijczycy, widząc co się dzieje umarzają dług, kierowca z bileterem odjeżdżają w dalszą trasę. Nie wiemy czego się spodziewać po naszym pobycie w Uyuni. Nocleg załatwiamy dając pod zastaw paszporty - przed czym nas ostrzegano - lecz nie mamy wyjścia.
Karnawał trwa w najlepsze. Parada na głównej ulicy. Gra orkiestra, młodzi ludzie tańczą na ulicy a widownia obrzuca ich balonami z wodą. Krzyki, radość, śpiewy. Tylko nam nie do końca do śmiechu. Przeciskamy się w tłumie w poszukiwaniu kantoru. Wielkie "PLASK!" i po plecach cieknie mi zimna woda. Jesteśmy bombardowani balonami, ostrzeliwani karabinami wodnymi. Do pokoju wracamy jak zbite psy - ale najważniejsze, że z garstką boliwianów. Starczy na pierwszy nocleg i jakiś chleb z wodą. Próbujemy zasnąć, choć łatwo nie jest. Jutro będziemy się martwić dalej. Czyli "mañana".
Paszporty zastawione, długi nieoddane, bankomat nieczynny, jedzenia brak i jeszcze balonem z wodą po plecach. No ubaw był po pachy tego karnawałowego wieczoru :) Fot. @almukantarant
C.d.n.Julieta i karnawału (!) ciąg dalszy.
Nocą kilka razy śniło mi się, że wyjmujemy pieniądze z bankomatu. Jakie niemałe rozczarowanie przeżywałam za każdym razem budząc się. :D To było kilka trudnych godzin – pierwszy raz na wysokości ponad 3600 m n.p.m. Brzask przywrócił nadzieję, że ta noc się wreszcie skończy! Bank otwierają o 9:00 (wczoraj sprawdziliśmy), może tam uda nam się wyjąć pieniądze! Stajemy przed bankiem i zdajemy sobie sprawę, że nie przestawiliśmy zegarków. :| W Boliwii jest o 1h wcześniej niż w Chile. Poranną, wolną godzinę zagospodarowujemy odwiedzaniem sklepów mając nadzieję, że za coś „z dużą górką” zapłacimy kartą, a tę górkę zwrócą nam w gotówce. Pomysł przedni! Niestety tylko w teorii, nie praktyce – pieniędzy jak nie mieliśmy, tak nie mamy. W międzyczasie okazało się, że bank jednak w związku z karnawałem będzie najbliższe dwa dni zamknięty. To jest dla wszystkich oczywiste, więc po co informować o tym na drzwiach banku? Nie pozostaje nam nic innego jak pojechać na trzydniową wycieczkę (biorąc ją na kredyt – nasze uśmiechy na pewno mogą zdziałać cuda!) – tam w programie będą i noclegi i jedzenie – będziemy przynajmniej na te 3 dni uratowani.
Biuro turystyczne jakich wiele. Wyróżnia je to, że spośród nielicznych ma logo kart płatniczych, a co więcej naprawdę można w nim płacić kartą (bo jak się już przekonaliśmy to logo kart płatniczych w Boliwii wcale nie świadczy o tym, że karty te akceptują). W tym upatrujemy naszą szansę i zaczynamy optymistyczną rozmowę z kobietą pracującą w biurze podróży Julieta, które organizuje wycieczki na Salar de Uyuni i okolice. Krok po korku wyjaśniamy naszą sytuację i patrzymy na uśmiechniętą od ucha do ucha, kiwającą się twarz.
- Nie ma problemu!
Trochę jesteśmy podejrzliwi, ale chyba rzeczywiście z niczym nie ma problemu. W biurze wycieczkowym załatwiamy nie tylko trzydniową wycieczkę po południowej części regionu Potosí, ale także noclegi w Uyuni i bilety autobusowe na przejazd do granicy argentyńskiej. Wszystko możemy opłacić po powrocie kartą albo gotówką jeśli bankomat zadziała. Jesteśmy w niebie. Uśmiech na twarzy Boliwijki znika dopiero wtedy, gdy po wcześniejszych zapewnieniach, że wycieczki odbywają się codziennie, chcemy zarezerwować miejsca na ostatni dzień karnawału, czyli wtorek:
- Hmm… Chyba lepiej będzie w środę. - oznajmia z poważną miną.
- Ale przecież wycieczki są codziennie. Nie ma miejsc? Dopiero pojutrze mamy jechać?
- Jeszcze są miejsca, ale możliwe że kierowca będzie pijany. I nie pojedziecie w ogóle, albo dopiero po południu.
- Kierowca pojechałby w trasę pijany? - pytamy z niepokojem.
- No przecież mamy KARNAWAŁ! - znów wielki uśmiech na twarzy.
Nie musi nas przekonywać :shock: . Rezerwujemy miejsca na pierwszy dzień po zakończeniu tego szalonego karnawału, upewniając się, że wówczas kierowca już na pewno nie będzie pijany (choć tego pewnie i sam kierowca by w tej chwili nie potwierdził). Na odchodne dostajemy dwie pełne garście liści koki na pocieszenie.
Liście koki wyglądają jak listki laurowe.
Odczuwamy ulgę (choć liście koki raczej jeszcze nie zadziałały). Wreszcie możemy rozejrzeć się po Uyuni oczami turystów. Mamy załatwiony nocleg na następne dni! Z jedzeniem gorzej, ale podobno koka i głód zabije ;). A na pewno zdrętwieje przez nią policzek i język – z takim językiem-kołkiem pewnie nie da się jeść, więc problem głodu sam się rozwiązał.
Fascynują mnie kobiety poubierane w tradycyjne stroje. Pofałdowane spódnice do kolan, rajstopy, sandały. Przeróżne bluzki i sweterki, a na głowach przymałe meloniki. No i koniecznie długie do pasa, grube, czarne warkocze. A na plecach kolorowe tobołki służące do przenoszenia wszystkiego - od zakupów po dzieci. Największe wrażenie wywiera na nas staruszka, która przed sklepikiem stawia na wzorzystym materiale skrzynkę piwa, zawiązuje tobołek ...i z wysiłkiem zarzuca na plecy. No tak, karnawał.
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Pełna beztroska panuje na ulicach. Należą one do pieszych. Tu i ówdzie kręcą się karnawałowe orkiestry. Dorośli piją, z biegiem dnia stają się coraz bardziej bezwładni, aż w końcu część z nich zalega gdzieś pośrodku miasta. Dzieci strzelają z pistoletów wodnych, szaleją. Raz na jakiś czas ulicą przejeżdża rozpędzony, jednostajnie trąbiący samochód - informując w ten sposób pieszych i wałęsające się psy o swojej obecności. Przyglądamy się ulicznemu targowi. Lekkie rozgoryczenie pojawia się na widok stoisk z jedzeniem. Stoisko to może za dużo powiedziane – micha lub kocioł z ciepłą strawą to bardziej trafne określenie. Na naszych oczach kobieta rozbiera gołymi rękami kurczaka pieczonego na drobne kawałki. Udajemy, że nie słyszymy burczenia w brzuchu. Dookoła kręcą się psy wpychając nosy do garów. Tuż obok kto inny zamaszyście sieka jakieś warzywa, niemalże razem z paznokciami. Nie powiem, by estetyka i higiena była tu na przyzwoitym poziomie (chociaż w sumie takie mieliśmy właśnie wyobrażenie). My mamy na dziś tylko wczorajszy chleb, więc „całe szczęście” i tak nie musimy się zastanawiać nad tym, czy jeść z oblizanego przez psa kotła, czy próbować sałatkę z paznokciami. W otwartych sklepikach ulicznych często nie można spotkać nikogo - łącznie ze sprzedawcą. Zachodzimy do jednego z biur, w którym można kupić bilety autokarowe. Tuż po przekroczeniu drzwi uderza nas zapach alkoholu i szybko orientujemy się, że pracownicy nie będą w stanie udzielić nam żadnej konkretnej informacji. Ech, ten karnawał!
Fot. @almukantarant
Po południu (baaardzo leniwe zwiedzenie całego miasta zajęło nam niecałe dwie godziny) zalegamy w załatwionym przez Julietę hostelu. Wysokość nad poziomem morza wciąż jest dla nas odczuwalna. Lekki ból głowy, szybkie i mocne bicie serca, próby wzięcia głębokiego oddechu - nieudane (płuca pełne do granic możliwości, ale chciałoby się tego tlenu więcej, więcej!). Odpoczywamy, odpływamy… i BRZDĘK! :shock: - zderzają się dwa talerze. Przed drzwiami naszego pokoju lokuje się chyba największa (co nie szło w parze z najlepszą ;) ) z karnawałowych orkiestr - obstępuje całe piętro i szykuje się do mocno zakrapianego alkoholem koncertu. Trwał z pół godziny. Myślałam, że autentycznie serce mi wyskoczy od tej kakofonii. Cholerny karnawał!
Ciepły prysznic, który miał odprężyć, przyprawił o kolejny dreszczyk – cały czas zastanawiałam się, czy kable sterczące z elektrycznego ogrzewacza wody powinny być tak blisko jej strumienia :roll: .
Tubista (?) oparł się wygodnie przed naszym oknem na patio hostelu. Chwała mu za to wielka...
Karnawałowa kakofonia przed naszym pokojem na vimeo:Kliknij tu na własną odpowiedzialność
Ostatni dzień (#@$*^!$) karnawału zaczął się o szóstej rano trzaskającymi petardami. Miał być najbardziej hucznym dniem. Wielką fiestą. Jednak tak naprawdę wszystko wyglądało tak, jakby mieszkańcy nie mieli już na nic sił i był to nasz najspokojniejszy boliwijski dzień do tej pory. Szczerze mówiąc, wyglądało to wszystko trochę przybijająco… Dorośli byli pijani, sprzedawcy ze szklankami piwa w ręku, obsypani confetti, nietrzeźwi, urządzają sobie toaletę publiczną gdziekolwiek. Większość dnia spędzamy na obserwacjach dogorywającej zabawy, przesiadając się z ławki na ławkę i grzejąc na słońcu, dopóki burza nas nie przegoniła. A propos słońca – na dworcu (który w ramach rozrywki też zwiedziliśmy) wisiał plakat ostrzegawczy przed silnym promieniowaniem słonecznym na Altiplano – czyste powietrze, spora wysokość n.p.m. – koniecznie trzeba się smarować wysokimi filtrami, nosić okulary przeciwsłoneczne (zwłaszcza na salarach) i najlepiej nakrycie głowy.
Fot. @almukantarant
To była najbardziej utalentowana i najlepiej zorganizowana orkiestra w Uyuni.
Fot. @almukantarant
Pyzaty boliwijski maluch :)
Seguridad, confort, elegancia. Nie wiem, które z tych słów najlepiej opisuje autobusy z regionu Potosí... a na koniec pobytu w Boliwii będziemy mieli 4x więcej czasu niż podaje rozkład, by to DOGŁĘBNIE sprawdzić :D
Fot. @almukantarant
Fot. @almukantarant
Za kilka boliwianów kupiliśmy wczorajszy chleb i kostki rosołowe. Później jeszcze za dwa ostatnie boliwiany udało nam się kupić u recepcjonisty hostelu dwa jajka, które ugotowaliśmy w pokoju na kuchence turystycznej - zaszaleliśmy :D !
Nie ma jak domowy rosół!
Następnego ranka adrenalina nie daje nam spać. Koniec karnawału oznacza powrót wszelkich instytucji i punktów usługowych do życia. Wyruszamy zatem w stronę bankomatu. Nie jesteśmy sami. Przed bankomatem stoi już w poprzek ulicy trzydziestoosobowa kolejka.
- No pięknie - myślimy - nawet jak bankomat zadziała, to zabraknie dla nas pieniędzy! :?
Ustawiamy się grzecznie, a za nami kolejni turyści. I czekamy. Bankomat nie działa. Bank już otwarty, przy wejściu kręci się ochroniarz. Ktoś gdzieś powiedział, że bankomat czeka na dostawę pieniędzy. Oczekiwanie w nerwach potrwało jeszcze około czterdziestu minut, kiedy to nagle… pierwsza osoba z kolejki odwraca się do oczekującego tłumu i... w geście triumfu podnosi kilka banknotów boliwijskich do góry. :D Zdawało się, że owacjom nie będzie końca! Nie mija kolejne dwadzieścia minut i my również jesteśmy uratowani a ściskając plik boliwianów odczuwamy powiew cywilizacji. 8-)
Nasz trzydniowy wyjazd opóźnia się mniej więcej dwie godziny. Przy głównym placu Uyuni kłębią się niecierpliwi turyści, kierowcy, kucharki. Wszyscy prędzej czy później odjeżdżają. Dostajemy informację, że też lada chwila ruszymy, tylko musimy poczekać, bo zabrakło kierowców. Jednak w końcu i my jedziemy! Zapowiada się niezła przygoda! :D
C.d.n.@ewaolivka - to ja dziękuję :) miło mi. Zaraz wrzucam relację z salaru!Salar de Uyuni.
Do naszej terenowej, czarnej toyoty wsiada sześcioro turystów, z przodu kierowca i kucharka. I tu złota porada: nie próbujcie zajmować miejsc jako pierwsi - za żadne skarby nie wchodźcie na sam tył, gdyż siedzenia są tam mniej wygodne, a miejsca na nogi mało. Uprzejmie puśćcie przodem innych :D Jeśli ktoś jeszcze jest wysoki, to będzie ostro przeklinać pod nosem. Przejechała się na tym para Anglików (choć akurat niewysokich; i nie, nie puszczaliśmy ich uprzejmie przodem, sami chcieli pierwsi). Poza nimi jadą z nami Belgijka i Peruwiańczyk – bardzo miła, wyluzowana para backpackerów.
Samochód mamy załadowany do granic możliwości. My z małymi plecakami, bo potem wracamy do Uyuni – duże zostawiliśmy w recepcji biura Julieta. Pozostałe osoby wiozą cały swój podróżniczy dobytek. Na dachu mamy różne niezidentyfikowane tobołki, koło zapasowe, jedzenie, wodę, butlę z gazem i kanistry z benzyną. Mieszanka wybuchowa. Ruszamy!
Pierwszego dnia odwiedzamy cmentarz pociągów tuż pod Uyuni (https://goo.gl/maps/smkPVLxfLZ52). Widok przyprawia o dreszczyk: na pustkowiu ciągną się jeden za drugim nagie szkielety lokomotyw. Od dziecka fascynowały mnie potężne lokomotywy, to był przykry widok – istne cmentarzysko wybrakowanych, pomazanych konstrukcji obdartych ze wszystkiego, co mogło się komuś przydać. Tu mamy chwilę na sesję fotograficzną. Trzeba przyznać, że mimo sporej liczby turystów każdy znajdzie swoją niszę na udany kadr. Wszystkie wycieczki zaczynają od tego miejsca, ale nasza „na szczęście” z opóźnieniem, więc część samochodów już zdążyła odjechać. Ale tak naprawdę w ogóle trudno o tłum na tych przestrzeniach.
Uyuni było kiedyś ważnym węzłem kolejowym – już pod koniec XIX wieku pojawiły się tu pierwsze pociągi do transportu wydobywanych na miejscu surowców. Zasoby wyeksploatowano po około 50 latach. I tym sposobem w połowie XX wieku nieużywane lokomotywy odstawiono na boczne tory pod Uyuni… i stoją tak i korodują do dziś. Ależ musiały być piękne w latach swojej świetności!
Następnym punktem wycieczki jest Colchani (https://goo.gl/maps/UBCSRdQ8t8B2) - niewielka wieś utrzymująca się niegdyś z wydobycia soli i wyrąbywania cegieł solnych. Obecnie około 150 rodzin żyje głównie z obecności turystów zachwyconych budynkami i rzeźbami z soli oraz sposobem życia tubylców. Tu mamy pierwszą okazję przyjrzeć się cegłom solnym i ich warstwowaniu. Jest małe muzeum i sklep z pamiątkami. Z Colchani wjeżdża się wprost na Salar de Uyuni. Podekscytownie sięga zenitu. My – para geografów – to co znamy z teorii wreszcie możemy osobiście zbadać organoleptycznie. :D Salar jest słony, nie ściemniają.
Czyżby boliwijski ideał kobiecego piękna?
Fot. @almukantarant
Lama ze skrętem szyi. Nie, nie naśmiewam się, sama bym lepiej z bloków solnych nie wyrzeźbiła.
Fot. @almukantarant
Pancerniki niestety mieliśmy przyjemność spotkać tylko w formie liofilizowanej.
Fot. @almukantarant
Badania organoleptyczne salaru :D Trzeba było postarać się o jakieś dofinansowanie z uczelni. :roll:
Fot. @almukantarant
Pędząc po płaskiej jak stół, solnej powierzchni kierowca żegna się i wyrzuca za okno garść liści koki. To samo robi jego towarzyszka Dalia - nasza kucharka. Mijamy krzyże.
-Przed niecałym rokiem zdarzył się tutaj wypadek (w maju 2008 roku). Dwa samochody z turystami zderzyły się czołowo. Trzynaście osób zginęło, w tym jedenaścioro turystów. Pięcioro z Izraela i sześcioro z Japonii. - tłumaczy Franc. Liście koki są darem dla dusz zmarłych.
Informację przyjmujemy z ogromnym niedowierzaniem. To najbardziej płaskie miejsce na świecie. Dookoła nas, po horyzont, ciągnie się tafla salaru. Nic poza tym. NIC. A jednak stało się. Jak nam mówi później nasz kierowca, jeden z kierujących samochodami podobno był pod wpływem alkoholu.
Pozwólcie na pewną dygresję…
Może po tych 8-9 latach organizacja wycieczek uległa poprawie, tego nie wiem, natomiast wiem jak to wyglądało wtedy i nie mam wątpliwości co do zasadności oskarżeń stawianym organizatorom. Do dziś w sieci znaleźć można artykuły prasowe dotyczące wspomnianego wypadku lub relacje świadków innych tragicznych zdarzeń na forach podróżniczych. Żadna z relacji nie opisuje szybkiej reakcji Boliwijczyków, udzielania przez nich pierwszej pomocy, wzywania ambulansu przez telefon satelitarny. Dlaczego? Bo takich akcji nie było (tak jak piszę, może się to do dziś zmieniło). Praktycznie wszelkie działania ratunkowe nieśli i inicjowali turyści z innych samochodów, jeśli już taki na miejsce wypadku nadjechał. Sprowadzenie pomocy trwało godziny, a czasem kończyło się na zabieraniu rannych innymi samochodami z powrotem do Uyuni (co też trwało parę godzin). Takie wypadki mogą zdarzyć się wszędzie i zdarzają się bardzo rzadko. Po prostu warto mieć świadomość, że trzeba liczyć w razie czego na siebie czy zawartość swojego plecaka, a ambulans może nie przyjechać. Zawsze można poprosić kierowcę o zmniejszenie prędkości jeśli mamy jakieś obiekcje (umówmy się, przyczepność na solnisku nie jest pewnie zachwycająca).
Ale koniec dygresji, bo zrobiło się zbyt poważnie, a ja nie piszę tego, by Was zniechęcić, lecz by się podzielić pięknymi przeżyciami i wręcz zachęcić do jechania tam. To najcudowniejsza wycieczka, na jakiej byłam, nasz kierowca jechał rozsądnie i był wspaniałym, wesołym człowiekiem (na zdjęciu poniżej).
Fot. @almukantarant
Salar de Uyuni zachwyca. Zachwyca przestrzenią i prostotą. Wciąga. Będąc tam zapominamy o wszystkich sposobach, na jakie dokuczył nam do tej pory pobyt w Boliwii. Czujemy się malutcy i nic nie znaczący w porównaniu z potęgą przyrody. Najlepsze uczucie pod słońcem :D .
Franc – kierowca, mechanik* i przewodnik w jednej osobie - posiada niemałą wiedzę na temat tego regionu. Odkąd skończył służbę wojskową już kilka lat pracuje wraz z Dalią wożąc turystów po solnisku. Obydwoje mają ledwo ponad 20 lat.
*W sumie dopiero oglądając zdjęcia zauważyłam, że Franz często grzebał w samochodzie, czy to pod maską, czy to w podwoziu leżąc pod nim, czy przy kole. Może i dobrze, że nie spostrzegłam tego w czasie wycieczki :D
Nasz pierwszy przystanek na salarze to miejsce, gdzie leżą usypane z soli stożki i stoi trochę wody. Tutaj też Franc przedstawia nam pierwsze fakty na temat salaru. Mieliśmy szczęście, ponieważ w lutym na Altiplano popaduje – w związku z czym część salaru jest pod płytką warstwą wody – widzieliśmy więc słynny efekt lustra, choć nie zatrzymywaliśmy się i w wodę nie wchodziliśmy. Z drugiej strony to, że na Altiplano popaduje było też źródłem naszego późniejszego nieszczęścia, ale o tym nie tutaj ;) No i jak tu nas w pełni zadowolić ;)