0
sztukapodrozowania 15 listopada 2014 20:02
Pociąg do Aranyaprahet odjeżdża z dworca Hua Lamphong w Bangkoku codziennie o godzinie 5:55. Wchodząc na dworzec nie sposób nie zauważyć ogromnego obrazu króla, który ze stoickim spokojem spogląda na poczekalnie. Wydzielony jest w niej specjalny sektor dla mnichów, który wygląda jak część stadionu, gdzie przygotowano miejsca dla kibiców drużyny przyjezdnej, wspierających klub o pomarańczowych barwach. Nieopodal znajdują się kasy. Bilet zakupić można jedynie w dniu podróży . Za 49 bahtów (5zl) przemieszczamy się przez kolejne 7 godzin w kierunku tajskiej granicy z Kambodżą.



Pociąg z początku jest niemal pusty, jednak zapełnia się na pierwszych kilku stacjach, które de facto znajdują się wciąż na obszarze metropolitalnym Bangkoku. Stacji po drodze jest ponad 50, zatem miejsc, nawet tych stojących, zaczyna szybko brakować. Wagony są stare, lecz jedyne co odróżnia je od polskich składów to drewniane siedzenia. W ciągu wspomnianych 7 godzin pociąg pokonuje zaledwie 250km, warto mieć się czym zająć.



Można zająć się jedzeniem. Na różnych stacjach wsiadają i wysiadają różni sprzedawcy, którzy przechodzą przez pociąg ze swoim wiklinowym koszykiem lub wiadrem i oferują mniej lub bardziej zachęcające przekąski. Są jaja na twardo, noodle, ryby, kurczak z sosem chilli, piwo, woda, mrożona herbata – jest w czym wybierać. Ceny do negocjacji, dla nas automatycznie wyższe. Zrozumiałe.



Można spoglądać za okno. Na zielone pola ryżowe, strzeliste palmy, tłoczne wioski czy też wiele gatunków migrujących ptaków. Gdy widoków mamy już dośc - można spać.



Można też obserwować ludzi w pociągu. Niewielu tu turystów, Ci wybierają głównie szybsze i klimatyzowane autobusy, które odjeżdżają z Bakgkoku z dużo większą regularnością. Jadą z nami głównie obywatele Kambodży, którzy wyemigrowali w celach zarobkowych do bardziej rozwiniętej gospodarczo Tajlandii i wracają od czasu do czasu odwiedzić swoje rodziny, co może czasami okazać się ryzykowne. Większa ich część pracuje nielegalnie, nie mając oficjalnego prawa do pracy w Tajlandii. Na kilka stacji przed końcem, do pociągu wsiadają przedstawiciele swego rodzaju urzędu celnego by sprawdzić dokumenty podróżnych. Dwie młode dziewczyny, które siedziały z nami muszą opuścić pociąg.



Można zająć się rozmową. Tuż po wejściu do pociągu w Bangkoku poznajemy Ioann. Za tym niezwykłym imieniem kryje się bardzo ciekawa postać. Studiująca w Edynburgu Polka, z bagażem rozmaitych doświadczeń. Jakich? Nie przystoi mi opowiadać. Jeśli jednak kiedyś spotkacie ją na swojej drodze, nie zawaha się nimi z Wami podzielić.

Tak więc 7 godzin w rozgrzanym pociągu dało się znieść. Dotarliśmy do Aranyaprahett i wspólnie z Ioann przyjęliśmy wyzwanie przekroczenia granicy. Po kolei.



Po pierwsze musimy dostać się z miejsca, gdzie pociąg kończy swój bieg, do właściwej granicy, która leży pomiędzy tajskim Aranyaprahett a miasteczkiem Poipet, które to znajduje się już na terytorium Kambodży. Dystans 7km pokonujemy tuk-tukiem. Nie sposób się od nich opędzić od momentu wyjścia z wagonu. Cena jak zawsze do ustalenia. Nam udaje się wynegocjować 100 bahtów (10zl) za naszą trójkę.

Po drugie potrzebujemy wizę. Nie ważne jak dostaniemy się pod właściwą granicę, co chwilę ktoś będzie proponował nam fałszywą wizę. Kierowcy tuk-tuków zanim zabiorą nas tam, gdzie prosimy, podjadą najpierw do ‘swoich’ punktów sprzedaży wizy. Uśmiechamy się i dziękujemy, to wystarczy. Dochodzimy do budynku, w którym tajscy celnicy podbijają nam paszport, tym samym wypuszczając nas z Tajlandii. Dalej przechodzimy około 100 metrów po ‘ziemi niczyjej’ aż do bramy, która wyglądem nawiązuje do świątyń Angkor. Dopiero po minięciu tej bramy (nie wcześniej!), właściwie tuż za nią, po prawej stronie znajduje się wejście do budynku gdzie za $20 urzędnik wkleja nam do paszportu wizę Kambodży. Warto tu zaznaczyć, że da się uniknąć stresu związanego z nabyciem wizy, składając on-line wniosek o e-wizę. Kosztuje ona 25$, czas oczekiwania to zazwyczaj 3 dni. Należy pamiętać o wydrukowaniu naszej wizy oraz o tym, że nie wszystkie punkty graniczne ją uwzględniają (nie ma z nią problemu na opisywanym przejściu).






Dalej kierujemy się kolejne 100 metrów wzdłuż drogi w celu dokonania formalności i po kilkunastu minutach w kolejce otrzymujemy na naszej wizie pieczątkę z datą wjazdu do Kambodży. Tuż za tym punktem oczekujemy na darmowy autobus, który dowozi nas do dworca autobusowego, skąd znajdziemy połączenia do rożnych części kraju. My, oczywiście, wybieramy połączenie do miasta Siem Reap (bazy wypadowej do świątyń Angkor).

Decydujemy się na bus, który rzekomo jedzie godzinę krócej, kosztując 7$ (2$ więcej niż autobus). Po drodze zatrzymujemy się nie wiadomo gdzie na posiłek, w swego rodzaju gospodarstwie. Nie byliśmy wcale głodni. Nie mieliśmy też wpływu na to czy chcemy się tam zatrzymać czy nie. Każdy bus czy autobus zatrzymuje się w jakimś miejscu, z którym ma niepisaną umowę na dostarczanie wygłodniałych turystów. Po godzinie ruszamy dalej.

Kiedy docieramy do Siem Reap robi się już ciemno. Niestety bus nie wyrzuca nas w centrum, ale na dworcu autobusowym na obrzeżach miasta, gdzie już czekają na nas gotowi do kursu kierowcy tuk-tuków. Tym razem nie dajemy im zarobić i pokonujemy 3 km do naszego hostelu pieszo. Nie dociera jeszcze do nas bliskość świątyń Angkor. Czas odetchnąć.

Wiele osób zada w tym miejscu kilka pytań. Przede wszystkim po co tak się męczyć zamiast wsiąść w samolot w Bangkoku i wylądować w Siem Reap? Trzeba sobie odpowiedzieć czy chcemy zaoszczędzić czas czy pieniądze. Loty na tej trasie do najtańszych nie należą. Co jednak jest istotniejsze dla mnie, jest coś niezwykłego w dzieleniu codzienności z lokalnymi, w wycieraniu potu z czoła w dusznym wagonie trzeciej klasy, w przekraczaniu zakurzonej granicy, w przygodzie.

www.sztukapodrozowania.wordpress.com

Dodaj Komentarz

Komentarze (2)

obserwatoreeu 23 listopada 2014 16:40 Odpowiedz
a w jakim języku można się zająć rozmową? ;)
sztukapodrozowania 24 listopada 2014 01:18 Odpowiedz
obserwatoreeua w jakim języku można się zająć rozmową? ;)
W grę wchodzi łamany angielski (jeśli nasz obiorca opanował ciut wiecej niz liczby, dolar i 'heloł mister), język ciała też jest w cenie, można też po polsku z towarzyszem podróży, można praktykować 'jak się masz?' w lokalnym języku. Wszystko zależy od chęci :)